czwartek, 30 kwietnia 2009

Łamigłówki z podstawówki

Człowiek im starszy, tym głupszy. A dzieci im młodsze, tym mądrzejsze. Tylko dlaczego zadają wciąż zaskakujące pytania, mimo iż znają odpowiedź? Chcą pokazać swoją wyższość niższego wzrostu?

W każdy wtorek o godz. 17 siedzi wokół mnie wianuszek dzieciaków. To spotkania „Juniora” – tygodnika olsztyńskich podstawówek. Nasze dialogi bywają czasem zaskakujące…

— Mogę pani zadać podchwytliwe pytanie? — zagaduje chłopiec.
— Proszę bardzo — odpowiadam. — Obym się tylko nie skompromitowała.
— W którym roku urodził się Jezus?
— W zerowym.
— O, dobrze. Pani wie, bo moja katechetka nie wiedziała…

Bywa jeszcze trudniej. Dzieciaki bawią się w zagadki logiczne. Przyznam, głowa mi wtedy puchnie. Już nie te lata... A czy ktoś z was zna odpowiedzi?

Dziadek i babcia mają razem 154 lata. Powiedz, ile lat ma dziadek, a ile babcia, wiedząc, że babcia ma teraz dwa razy tyle lat, ile dziadek miał wtedy, kiedy babcia miała tyle, ile dziadek ma teraz.

Pewien mężczyzna dał swojej żonie kwiaty. Wszystkie spośród nich, oprócz dwóch, to róże, wszystkie, oprócz dwóch, to tulipany i wszystkie, oprócz dwóch, to stokrotki. Ile kwiatów dostała żona?

Przez bystrą i głęboką rzekę chce się przeprawić dwóch przyjaciół. Mają tylko jedną łódkę, którą może udźwignąć tylko jedną osobę. Obojgu jednak udało się przeprawić. Jak to zrobili?

Przeczytaj też:
Szczerość dziecka potrafi zabić

środa, 29 kwietnia 2009

Dziennikarz coś kręci

Leon-zawodowiec chciałby być dziennikarzem-zawodowcem. Chuck Norris tym bardziej. Obaj chcieliby też zagrać w filmach, jakie kręcą dziennikarze z Olsztyna. Zawodowcy. Po szkoleniu z video nie ma przy nas mocnych. Zakład?

Nauka nigdy nie idzie w las. Nauka może iść ewentualnie nad jezioro. To właśnie nad słodką wodą my – gromada dziennikarzy – szkolimy się zawzięcie. I to nie są błogie wakacje. Podnosimy kwalifikacje.

Dziś swój happy end miał warsztat robienia filmów video. Łatwo nie było. Stanęłam za kamerą, zajęłam się montażem i działałam. Z kolegami.

Nasz szkoleniowiec Krzysztof Urbanowicz rzucał hasła jak z rękawa, a my szliśmy w teren – szalenie okrojony – i szukaliśmy tematów. Cel – zrobić ciekawe video. Na wykonanie filmów mieliśmy często po kilkanaście minut. Możliwe?

POCHOWAJĄ MNIE W GLANACH

Ostre dźwięki mogą łagodzić duszę. Grzegorz Kwakszys nie ukrywa, że życie z metalem nie jest ciężkie, ale… przyjemne.



GŁOSUJ NA MAZURY

Rób cuda. Wielkie Jeziora Mazurskie startują w plebiscycie siedmiu cudów świata. Oddaj swój głos, nie bądź gapa!



JAK PRACUJE DZIENNIKARZ?

Lipa? Majstersztyk? Wariacje na temat pracy człowieka-newsa.



PIERWSZY RAZ NA WARMII

Co ty na to, by lato zaczynało się na Warmii? Sezon żeglarski właśnie się rozkręca, więc trzeba się przygotować. Ale jak, by nie pójść na dno?

wtorek, 28 kwietnia 2009

Brudny paznokieć panienki sklepowej

Nie ma już fartuchów, nie ma opasek na głowie. Ekspedientki sklepowe dziś jak z żurnala wycięte. Ale tylko z pozoru. Świat idzie do przodu, a czasy się nie zmieniają. A może to PRL staje się modny?


Idę do sklepu – mały, osiedlowy, napastowany przez okolicznych pijaczków. Panienka zza lady w rewelacyjnej komitywie ze wszystkimi. Akurat przede mną stoi lump z dwudziestoletnim stażem alkoholowym.
- Ewuniu, ja bym za tobą na koniec świata – przymila się ekspedientce, która – mimo iż z dwudziestką zaledwie na karku – dziękuje mu błyskiem oka i trzepotem rzęsy.

Skąd takie dziewczęta się biorą? Wiadomo – klient, nasz pan, a o gustach się nie dyskutuje.

Chwiejny don juan wychodzi. Składam zamówienie, a dziewczynie dzwoni telefon w kieszeni. Nie zwraca na mnie uwagi i odbiera. Ja z portfelem w ręce, ona z komórką przy uchu. Stoję, patrzę i perfidnie się przysłuchuję. Ciekawość mnie zżera. Czy panienka przeprosi swojego rozmówcę i wróci do pracy? A może mnie przeprosi i przyspieszy swój dialog – jeśli jest aż tak ważny?

Panienka gada o lakierze do paznokci. Ma być różowy – o zgrozo. Ktoś po drugiej stronie komórki siedzi akurat na Allegro i składa zamówienie. Sprawa wagi państwowej. Mój chleb może poczekać. Ba – nawet musi!

W końcu się niecierpliwię, wzdycham i daję znać, że czas to pieniądz. Jeszcze chwila, a za pieczywo nie zapłacę. Panienka kończy więc rozmowę z wyrzutem i kasuje mi za chleb. A że nie kupuję zwykłego baltonowskiego, więc zaczynają się schody. Dziewczyna szuka kodu na wytartej kartce leżącej przy kasie i wspomaga się palcem wskazującym. Znajduje, palec zatrzymuje się przy jednej z linijek. Przyglądam się temu palcowi, przyglądam się paznokciowi. Ani różu na nim, ani błękitu. Pod paznokciem widzę brud!

- Teraz wszyscy kupują na Allegro – puentuję. – Znaczy się, że taniej. Zaoszczędzić można.

- A ja to nie wiem. Bo ja to pierwszy raz. To znaczy kumpela kupuje i mnie namówiła. Przesyłkę na pół zapłacimy.

- Pierwszy raz? Niech pani uważa, bo Allegro wciąga jak woda. No, chyba że wody pani się boi…

* * *

Skarga z 1979 roku: Złe zachowanie kasjerki. Kasjerka robiła sobie manikurę w sklepie żywności. Kiedy prosiłam o mleko nic nie odpowiedziała, manikura trwała. Drugi raz prosiłam. Sugerowałam, że to nie miejsce do manikury. Odpowiedziała niegrzecznie i znowu zaczęła z manikurą. Czekam na tłumaczenie z Urzędu Dzielnicowego. Przepraszam, że niedokładnie piszę po polsku - Kay Withers.

* * *

Skarga z 1987 roku: Poprosiłam o mleko z żółtym kapslem, ale ekspedientka nie chciała mi go sprzedać, tłumacząc, że jest to mleko jutrzejsze, z jutrzejszą datą na kapslu. Proszę mi wyjaśnić, dlaczego mleko w dniu 3 maja datowane jest na 4 maja i czy ekspedientka mogła odmówić mi sprzedaży tego mleka - Halina Mikołajczyk.

Wyjaśnienie kierowniczki: Mleko tłuste z żółtym kapslem dostarczane jest w południe i jednocześnie jest awansem na dzień następny. Proszę przyjść jutro, a będzie!

* * *

Skarga z 1985 roku: Kupiłam nieświeże drożdże, pół kilo. Nie chciano mi ich wymienić. - Walewska.

Wyjaśnienie kierowniczki: Klientka przedstawiła do reklamacji drożdże kupione rzekomo w naszym sklepie 3 dni temu. Tymczasem były one zapakowane w prawdziwy papier pakowy, którego to papieru sklep nie posiada od pół roku - a więc drożdże nie nasze.

* * *

Skarga z 1987 roku: Jestem siostrą PCK. Mam pod opieką sześć samotnych kalek i mam zezwolenie na kupowanie dla nich poza kolejnością. Odmówiono mi sprzedaży wafli, natomiast sprzedano trzem innym osobom z kolejki po 14, 15 i 10 sztuk - Marcinkowska.

Wyjaśnienie kierowniczki: Zgodnie z wytycznymi ministra w sprawie zasad obsługi poza kolejnością wyjaśniam, że opiekunka PCK nie miała prawa do zakupu poza wszelką kolejnością - które to prawo mają wyłącznie inwalidzi wojenni i wojskowi - a jedynie miała prawo do stania w kolejce dla uprzywilejowanych, zamiast w kolejce zwykłej. Z uwagi na to, że zarówno w kolejce zwykłej, jak i w kolejce dla uprzywilejowanych stała znaczna ilość klientów i nie wyrażali oni zgody na sprzedaż wafli siostrze PCK, klientce odmówiono sprzedaży poza wszelką kolejnością. Tak więc nie było żadnej winy ekspedientki - wszystkim uprzywilejowanym przysługuje obsługa poza kolejnością, ale tylko jeśli staną w kolejce dla uprzywilejowanych. I w tej kolejce powinna pani - jako siostra PCK - stanąć. Jest jeszcze zwykła kolejka, dla nieuprzywilejowanych. W niej stać pani nie musi.

* * *

Skarga z 1988 roku: Na wystawie odkryłem naboje do syfonów, jednak w sklepie nie chciano mi ich sprzedać, wykazując przy tym arogancję i chamskie odzywki - Jerzy Waka.

Dopisek kierownika: Klient nie miał żadnej racji. Wchodząc do sklepu, był już zdenerwowany. Ubliżał mojej pracownicy. Chciałem uspokoić tego klienta, tłumacząc sytuację obecnego braku naboi, lecz klient w dalszym ciągu miał pretensje i ubliżał. A co do wystawy, stoi tam tylko puste pudełko po nabojach.

* * *

Skarga z 1988 roku: Podejście p. ekspedientki do stoiska nabiałowego trwało od godz. 7.40 do 8.00 - Lutkowski.

Wyjaśnienie kierowniczki: Mieliśmy przyjęcie towaru, a klient był bardzo niecierpliwy. Mimo dużej kolejki, która spokojnie oczekiwała, domagał się obsługi.

* * *

Pochwała z 1988 roku: Dziękuje za rodzynki, które kupiłam w tym sklepie, a nie mogłam dostać od 2 lat w całym śródmieściu. Szczególnie dziękuję pani sprzedawczyni, która z uśmiechem odważyła mi żądaną ilość - Dominika Pytkowska.

* * *

Skarga z 1987 roku: O godz. 8.30 na stoisku było około 17 kg baleronu. O godz. 9 baleron został wykupiony. Ja oraz inni klienci zażądaliśmy dodatkowego wydania wędlin z chłodni. Ekspedientka wyszła na zaplecze i stwierdziła, że kierowniczka zabrała klucze do chłodni. Poszła po nią. Kierowniczka oświadczyła, że nic w chłodni nie ma. Jednak z wcześniejszego zachowania ekspedientki (znaczące mruganie okiem) wynikało, że towar jest. Jako klienci zażądaliśmy komisyjnego sprawdzenia zawartości chłodni, ale odmówiono nam tego, twierdząc, że to nie nasza sprawa. Kwestionujemy prawo kierowniczki, bo w tym wypadku zamykanie jej nie miałoby przecież sensu - Gotlib Stefania, Teresa Mudzka, Anna Dobrowolska.

Wyjaśnienie kierowniczki: Była wolna sobota. Dostałam dorzut wędliny - 30 kg baleronu. Nie wprowadziłam wagowych ograniczeń, ażeby sprzedaż odbyć bez jakichkolwiek zatargów ze strony klienta. O godz. 9 skończył się więc towar. A w chłodni naprawdę nic nie miałam.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Michał Bajor bez spodni

— To jest jeden z tych zawodów, kiedy każdy może podejść do artysty i dotknąć go palcem, obrazić, czy przytulić — twierdzi Michał Bajor i zaprasza mnie do swojej garderoby. Nie odmawiam!


Spóźniam się kilka chwil. Na dodatek organizatorzy imprezy nie chcą mnie wpuścić do Michała Bajora. Artysta odpoczywa! Artyście się nie przeszkadza. A ja — jak to ja — przechodzę przez scenę. To nic, że gubię się w ciemnościach. To nic, że nie mogę znaleźć garderoby. W końcu udaje mi się i przy okazji wpadam na Stefana Brzozowskiego z Czerwonego Tulipana, który chce uścisnąć dłoń kumplowi po fachu.

Stefan: Witaj, bracie, pogadamy chwilę?
Michał: Ale ja czekam na panią Adę!

Wyłaniam się więc zza pleców Stefana, podnoszę palec na znak, że jestem obecna. Michał wyprasza Stefana, zaprasza mnie, zamyka drzwi i serdecznie się uśmiecha. A ja spoglądam na jego stopy — stoi w skarpetach, bez butów. No tak, nie tylko gardło odpoczywa, nie tylko głowa, ale nogi przede wszystkim!

Rozmawiałam już kilka razy z Bajorem — zawsze przez telefon. Wydawał mi się karykaturalnie megalomański, ale przy tym szalenie, piekielnie wręcz inteligentny. I właśnie za to go ceniłam — za podniesioną głowę trochę mniej.

Tym razem wita mnie i szeroki uśmiech, i oczy pełne pogody ducha. Myślę — zęby to pewnie sprawka dobrego dentysty, ale radosnych oczu wstawić już nie można. Gdzie tu bufonada? Jak ręką odjął.

Wychodzę, ale — o zgrozo — zapominam płóciennej torby. Ale Michał okazuje się spostrzegawczy i dzwoni do mnie. Traf jednak chce, że nagrywa mi się na pocztę: Pani Ado, zostawiła pani torbę płócienną! Radzę po nią przyjść po koncercie, bo torby płócienne są z gatunku takich toreb, które bardzo się lubi.

Odpisuję mu, że racja, torbę tę kocham ponad życie (tak jakoś z płócienkami mam) i na pewno zapukam po występie. Przy wysyłaniu wiadomości, dostaję: Pani Ado, torba została!

Michał Bajor na scenie widzi mi się młodszy, niż jest w rzeczywistości — za sprawą tanecznych ruchów, kołyszących się bioder, pstrykających palców i śpiewu jakby był oddechem, a nie zawodem. Doceniam go bardzo — już nie tylko za inteligencję. Za rewelacyjny warsztat i charyzmę. Dla mnie bomba!

Po koncercie pukam, Bajor otwiera i jest… bez spodni. Wystawia rękę z torbą i uśmiecha się słonecznie. Pyta o koncert, o „Inną bajkę”. I tu pyk, muszę mu powiedzieć, że tytuł ten nie jest dla mnie pierwszym lepszym. Kiedyś przecież — za studenckich czasów — robiłam spektakl "Inna bajka" (zobacz zdjęcia). Czerpałam jednak z Rafała Wojaczka, a Bajorowi tekst do piosenki napisał Roman Kołakowski.

Nie mogę się powstrzymać i mówię, że każdy napotkany plakat Bajora — czy to w Olsztynie, czy w Poznaniu, we Wrocławiu, Toruniu — zawsze przypomina mi mój TeatR Na Wynos. Ale więcej nie opowiadam. Myślę: niech facet zakłada już te spodnie…

Kim by pan był, gdyby nie talent wokalny?
— Nie myślałem o tym, bo śpiewanie towarzyszy mi od chwili, gdy zacząłem chodzić i mówić. Pochodzę z rodziny aktorsko-muzyczno-pedagogicznej, więc moje zainteresowania związane z zawodem ojca, babki innych członków rodziny wpłynęły na moją drogę życiową. Po prostu nie było innej możliwości. Wszyscy by się zdumieli, gdybym został matematykiem albo lekarzem. Pewnie byłoby to ciekawe, ale ja pamiętam dobrze swoje myśli — nigdy nie szły w inną stronę, niż w kierunku sceny. I nigdy też nie żałowałem, że tak się potoczyło moje życie.

Pana ojciec był aktorem w teatrze lalek.

— Mój ojciec w jest w dalszym ciągu lalkarzem. Pracuje, prowadzi zespoły muzyczne młodzieżowe. Jest na emeryturze, ale wciąż czynnie się udziela.

A bawił się pan lalkami?
— Nie, lalkami się nie bawiłem. Raczej zajmowały mnie klocki, które udawały piosenkarki i piosenkarzy na festiwalu w Sopocie. Ustawiałem pionki z gry chińczyk i każdy kolor reprezentował inną narodowość artysty. Dwa główne pionki udawały Irenę Dziedzic i Lucjana Kydryńskiego. Oni zapowiadali piosenki. Ustawiałem sobie scenę z różnych plansz do gier — tak wyglądało moje dzieciństwo. A teatr ojca był wówczas połączony z teatrem dramatycznym, więc jako chłopiec oglądałem i lalki, i podglądałem dramatycznych aktorów. Jako że mieszkałem w Opolu, chodziłem też często do tamtejszego amfiteatru na próby. Poznałem wtedy wszystkich polskich wielkich artystów.

A jaki artysta zapadł panu najbardziej w pamięć?
— I Ewa Demarczyk, i Danuta Rinn, i Anna Jantar. Niektórych z nich już nie ma wśród nas, ale widziałem też takich, co śpiewają do dzisiaj.

Miał pan wówczas swojego idola?

— Nie. Mam teraz skończone pięćdziesiąt lat i nie pamiętam, z kim się identyfikowałem. Oczywiście były takie osoby — francuscy artyści, też polscy. Wszystko się jakoś kręciło i zakończyło się tak, jak miało się zakończyć — moim bardzo mocnym wejściem na scenę i pozostaniem na niej do dzisiaj. Teraz niektórzy młodzi artyści chcą być takim, jak ja jestem.

A pan już długo pozostaje na scenie.
— I to w łomocie świata, jaki dzisiaj mamy. Pozostawanie tak długo ze swoją publicznością, nagrywanie płyt i realizacja marzeń artystycznych — jest szczęściem. To jest cud.

Ma pan niekwestionowaną pozycję w zawodzie, ale nie jest pan medialny. Jak reagują ludzie, gdy widzą pana na ulicy?
— Tak, nie jestem idolem mediów. Młodzież podbiega do swoich idoli młodzieżowych, a do mnie ludzie się uśmiechają, podchodzą, rozmawiają, zaczepiają. Ikoną mediów nigdy nie byłem i nie będę. W pewnym momencie zaistniałem w świadomości Polaków i tak zastało.

Jest pan znany, bo jest pan Michałem Bajorem, a nie jest znany, że jest znany...
— Mam nadzieję! To też jest ważne.

Jest pan sobą, a nie wykreowaną marką.
— Może dlatego, że przez tyle lat dałem się poznać widzom i słuchaczom od strony rzetelnej i konkretnej — mowa o repertuarze, artystycznych wyborach i realizacjach. Publiczność bardzo to doceniła i na koncerty przyprowadza drugie pokolenia. Ja nie muszę się bać, że za mną stoi trzech Bajorów, którzy czekają aż powinie mi się noga.

A w show biznesie nie jest łatwo...
— Powiem pani szczerze, że nie odczuwam trudów. Mam wytwórnię, z którą jestem związany od kilkunastu lat. Ona spełnia każde moje artystyczne marzenie i nie zamienię jej na żadną inną. Mam tam jak u Pana Boga za piecem. A jak chcę zareklamować swoją płytę — dzwonię do telewizji, radia, gazety. Nikt nigdy mi nie odmawia. Wszystko jest spokojne, nie jest masowe i medialne, ale nie jest też niszowe. Jeżeli śpiewam w salach operowych na 1200 osób, więc czy to można nazwać niszą? Ale rzeczywiście nie zrobiłem kariery na miarę celebrity, bo jestem dojrzałym artystą i nie potrzebuję tego.

Czuje się pan spełniony?
— Bardzo. Znalazłem swoje miejsce już dawno. A w dodatku, jeżeli mogę pracować i cieszyć się pracą, podróżować i realizować, jest fantastycznie. Tak, mam ogromną satysfakcję, genialną publiczność i niezależność. I chyba nie ma niczego lepszego, kiedy uprawia się taki zawód, który daje też niezależność ekonomiczną.

Kim jest artysta, według pana?

— Dzisiaj jest maszynką do wynajęcia. Z drugiej zaś strony — kiedy jest na szczycie nowej fali — jest to człowiek bardzo silny finansowo, ale mniej psychicznie. A musi być, jeśli znalazł się w obliczu bezwzględnej branży. Nie wiem, czy bym się zamienił, czy bym tak chciał. Bo co to za przyjemność, że przez cztery lata zarabia się miliony, a później schodzi się ze sceny, bo przychodzi następny idol? Ja jednak jestem constans. Ja wolę jeść mniejszą łyżeczką.

Czy dzisiaj artyści nie zatracają artyzmu?
— Na każdym świecie są artyści, którzy zarabiają ogromne pieniądze. To jest naturalne i tak powinno być. To jest jeden z tych zawodów, kiedy każdy może podejść do artysty i dotknąć go w każdym tego słowa znaczeniu. Może dotknąć palcem, może zrobić głupią minę, obrazić, zaatakować, ukochać, przytulić. Ta sfera z natury rzeczy powinna być dobrze opłacana, bo jest własnością artysty. A czy zatraca on swój artyzm? To zależy od indywidualności, od menedżera, który prowadzi taką osobę. Ale to zależy również od rodziny, w jakiej artysta się wychowywał. Nie mnie to oceniać, bo ktoś powie: o, zestarzał się i teraz osądza. Powiem dyplomatycznie — nie zamieniłbym się. To jest dość jednoznaczne.

Ale jednak — jak sam pan kiedyś określił — jest pazerny na życie. Na co najbardziej?
— Na podróże. Na dobrą sprawę mógłbym codziennie gdzieś lecieć — gdybym miał oczywiście czas. Ale czasu nie zawsze mam wiele, więc spełniam swoje pragnienia między czerwcem a wrześniem. Wtedy mam przymusowe długie wakacje. Fascynuje mnie Europa, kiedyś Ameryka, a teraz w szczególności Włochy. W tym roku będę tam dwukrotnie — w lipcu i we wrześniu. Ale w jadę też do Chorwacji. Nigdy nie byłem w tym kraju, więc jestem go bardzo ciekawy.

A Polska? Cudze chwalicie, a swego nie znacie?

— A co ja robię od września do maja?

Jeździ pan zawodowo, a nie prywatnie.

— W wielu miejscach zostaję dzień, dwa dni dłużej, by coś zobaczyć. Nie podziwiam Polski tylko z okna samochodu.

A Warmia i Mazury?

— O, bardzo lubię Warmię i Mazury. Bywam u was często, bo tu swoje domostwa ma wielu fantastycznych artystów. U was jednak męczą mnie komary. Smaruję się specjalnymi maściami jak wszyscy, jem witaminę B, palę ognisko, świeczki i modlę się, by mnie nie pokąsały. Jestem jednak też górski, kocham Bieszczady.

Czyli lubi pan zdobywać szczyty.

— Może aż tak to nie, ale lubię widzieć, że jest wysoko.

Michał Bajor koncertował w Olsztynie 26 kwietnia.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Góra śmieci pójdzie w dół

W Olsztynie rozkwitnie życie podziemne. Underground. W centrum miasta śmieci zejdą pod chodnik. A co stanie się ze śmieciarzami? Wyrzucą ich z roboty?


Olsztyn nie chce mieć bałaganu na głowie. Dlatego stawia na nowoczesność — z centrum znikną tradycyjne śmietniki, a zastąpią je kontenery wkopane w ziemię. Na powierzchni będzie stał tylko mały otwór przypominający miejski śmietnik — powiedzmy przystankowy. Piętro niżej zaś zacznie się balanga — odpady będą kleiły się do siebie, łączyły w pary, w końcu związki zaczną się rozpadać. Wtedy kontener będzie opróżniony. Ale w jaki sposób?

Są dwie metody wyciągania śmieci. Sposób pierwszy — klasyczny. Należy zatrudnić śmieciarza, by załatwił sprawę. Ale jak? Podbierakiem? Wędką? Zapewne specjalnym „wyławiaczem śmieci” albo nowoczesną śmieciarką. Tak jak w Gdańsku. Ale o tym dalej.

Sposób drugi nazywam sposobem skandynawskim. Szwedzi z powodzeniem go praktykują i do „śmierdzącej roboty” człowiek nie jest im potrzebny. Ale o tym też dalej.

Gdańsk to pierwsze miasto w Polsce, które sprowadziło śmieci do podziemi. Tamtejsze kontenery mają od 3 do 5 m sześciennych pojemności i zlokalizowane są oczywiście pod ziemią. Opróżniają je specjalne samochody podnoszące pojemniki z odpadami. Ale auto MacGyvera nie jest tanie, więc — tak czy siak — koszty trzeba ciąć. I tu znów mamy dwa sposoby: albo nie stawiać nowoczesnych pojemników, albo — skoro już stoją — zminimalizować ich opróżnianie. Znów pytanie — jak?

Gdańscy urzędnicy wymyślili, że śmietniki zostaną zabezpieczone, a każdy z mieszkańców otrzyma do nich specjalną kartę dostępu. Do kontenera będzie trzeba więc podchodzić... jak do bankomatu. W śmietnikach miałaby się także znaleźć waga, dzięki której każdy użytkownik płaciłby za tyle śmieci, ile by ich wyrzucił.

Gdańsk myśli też o kolejnej nowince technicznej — o sieci rur, które niczym odkurzacz wsysałyby odpady do oddalonej o kilometr stacji. Taki system ma właśnie Sztokholm.

A co wymyśli Olsztyn? Przekwalifikuje śmieciarza w MacGyvera, a może zastąpi go odkurzaczem?

Nie ważne, na co miasto postawi. Śmieciarz nie będzie już tym klasycznym, pospolitym śmieciarzem. Będzie działaczem olsztyńskiego podziemia. Ot.

Jak widać na załączonym obrazku, miałam kiedyś przyjemność przyjrzeć się pracy śmieciarza. To, co moje oko widziało, a ucho słyszało, skleiłam w kilkanaście zdań i teraz zapodaję.

Śmieciarz… brzmi dumnie?
— Gdy tak na mnie mówią, nie obrażam się — podkreśla Jan, pracujący w zawodzie ponad piętnaście lat. — Co ja w takiej sytuacji mogę odpowiedzieć? Nie denerwuję się. Gdybym tak za każdym razem się wkurzał, nic dobrego by nie wyszło. Trzeba pracować, a nie marszczyć brwi. Pracuję najlepiej jak potrafię.

Jan wstaje po piątej, by dojechać do pracy na szóstą. Ubiera się w specjalny uniform.
— Pracuję w pomarańczowym mundurze — podkreśla śmieciarz. — Muszę przecież porządnie wyglądać i reprezentować firmę.
Zanim wyjedzie w miasto, wita się z kumplami z brygady zbierającej odpady komunalne — tak powinno mówić się na śmieciarzy. Dopiero potem siada za kółkiem śmieciarki. Przed nim całodzienna wędrówka po śmietnikach.

Czasem w głowie się nie mieści, co mieści się w śmietniku.
— Różne rzeczy ludzie wyrzucają i dziś już nic mnie nie dziwi — przyznaje Jan. — Znajduję stare opony, pralki, lodówki, meble. Raz znalazłem nawet martwego człowieka. Przeraziłem się, bo ruszać go, nie ruszać? Nie wiedziałem, co robić, bo przecież nie zostawię tak człowieka samemu sobie. Wezwałem więc policję i pogotowie. Nie wiedziałem jeszcze, czy żyje, czy już nie. Miałem nadzieję, ale niestety... Jakiś czas temu znów znalazłem człowieka w śmietniku. Już opóźniałem kontener, już wszystkie śmieci miały być wrzucone do samochodu. Patrzę, a tu nogi wystają. Wyciągnęliśmy go z kontenera, zadzwoniliśmy na pogotowie, bo ten cały się trząsł z zimna. Miał drgawki z przemarznięcia. O mały włos, a byłoby za późno. To bezdomny, który chciał ogrzać w śmietniku. Aż strach pomyśleć, co by się z nim stało, gdyby wpadł do samochodu. Przecież śmieci są zgniatane z wielką siłą!

Zanim Jan trafił do obecnej pracy, był kierowcą, później strażakiem. Zmieniał pracę, by lepiej zarabiać. Ile dziś dostaje? Nie mówi, ale zarobki rekompensują mu śmierdzącą robotę.
— Kolega namówił mnie do tej pracy — opowiada Jan. — Na początku nie byłem entuzjastą tego zajęcia, ale z biegiem czasu wszystko się zmieniło. Wciągnąłem się i przyzwyczaiłem. Nie każdy musi być inżynierem. Nawet nie każdy może! A wywieźć śmieci ktoś musi. Jeden wyrzuca, a drugi sprząta — porządek w mieście musi być. Oczywiście nie jest to łatwa praca. Wywóz śmieci to ciężki zawód — dosłownie. Do śmieciarki wchodzi jedenaście ton odpadów — podkreśla Jan. — Zazwyczaj w dzień robię dwa kursy samochodem, a po niedzieli nawet trzy. Wystarczy sobie wyobrazić, ile olsztynianie wyrzucają.

sobota, 25 kwietnia 2009

Gdzie jest pies pogrzebany?

Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. A że piosenka jest dobra na wszystko, więc dobrze brzmi „Audycja w języku polskim” — spektakl dyplomowy olsztyńskich studentów aktorstwa.

Słuchacze III roku Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka serwują widzom audycję radiową w starym stylu. Na środku sceny stoi stolik z mikrofonami. Zasiadają przy nich co i raz aktorzy, czytają komiczne komunikaty radiowe. Widz cofa się o kilkadziesiąt lat, do powojennej Polski, pełnej nonsensów i komunistycznej groteski. Czas mija, radio się rozwija, a absurd życia się nie zmienia. I to właśnie chce pokazać reżyser spektaklu, Jerzy Satanowski. Sięga po dowód - lekkie i przyjemne piosenki, ale z nutką goryczy. A to Polska właśnie – jaką znacie, z jakiej się śmiejecie, ale i w jakiej żyjecie.

Śpiewana historia zaczyna się od budowania Pałacu Kultury i Nauki, a kończy na hymnie śpiewanym przez prezydenta Kaczyńskiego w duecie… z Edytą Górniak. To podkreśla, że każdy czas ma swoją pietę achillesową – muzykę uwypuklającą absurdy codzienności. Dopiero po czasie widać, jak wszystko ewaluuje – jak kultura dojrzewa, jak sztuka – nawet ta śpiewana – stawia coraz większe wymagania i oczekiwania.

Jerzy Satanowski sięga po skecze najwybitniejszych twórców polskiej piosenki i kabaretu. Pojawiają się więc m.in. Agnieszka Osiecka, Wojciech Młynarski, Jeremi Przybora, Jonasz Kofta, T-Raperzy znad Wisły, Piwnica pod Baranami, Stanisław Sojka i Rudi Schubert. Nie są to największe hity polskiej piosenki. Nie są to medialne przeboje. Większość piosenek ma jednak wspólny mianownik – prostota i muzyki, i tekstów, i humoru. I rzeczywiście – nie sposób się nie uśmiechać, nie tupać nogą. Nie sposób też nie mieć ochoty wyjść na scenę, by tańczyć. Studenci śpiewają z takim zaangażowaniem i z taką radością, że nawet drobne niedociągnięcia nie rażą ani oka, ani ucha.

„Audycja w języku polskim” to bardzo dobrze zagrany spektakl. Nie tylko piosenki są jego siłą. Aktorzy pokazują się – nie boję się użyć tego słowa – w mistrzowskich etiudach. Są młodzi, ale prowadzeni dobrą i mocną ręką. Czy to zasługa reżysera, nauki w studium, czy może rzeczywiście talentu? Trudno stwierdzić, ale łatwo zobaczyć. Magdalena Żelazkiewicz śpiewająca „Walc minutowy” Fryderyka Chopina potrafi z tonu poukładanej pensjonarki przejść w jednej chwili w śpiew operowy. Leszek Spychała rewelacyjnie wciela się w rolę wodowskaza, by po chwili zaśpiewać komicznego bluesa. Piotr Feliś przekonuje zaś, że on to VIP i VIPierniczać ze sceny nawet mu się nie śni.

Wielką, a może i największą zaletą spektaklu jest muzyka na żywo. Przedstawienie przeistacza się więc w koncert. W rogu sceny zasiadają czterej muzycy, którzy z instrumentów cuda potrafią wyczarować. Ma być blues? Proszę bardzo – jest mistrz gitary. Mają być wyznania basisty? Proszę bardzo, cztery struny idą w ruch. Ma być muzyka do tańca? Nie ma problemu. Ma być do różańca? Jest i taka. Tak, to bardzo utalentowani chłopcy.

Dwie godziny spędzone w teatrze ani się nie dłużą, ani nie nudzą. „Audycja w języku polskim” to więc festiwal kolorowych strojów, zaskakujących kreacji aktorskich, a przede wszystkim powrotu do przeszłości. Komunistyczne hasła nie widniały przecież tylko na transparentach, ale na dobre weszły też do rozgłośni radiowych i piosenek. Cytaty „wielkich polityków” przemieszane z absurdem rzeczywistości pozwalają cofnąć się do audycji minionej epoki i pomyśleć: że też takie były czasy. A były, bo dzisiaj w mediach nie usłyszy się informacji typu: Gdzie jest pies pogrzebany? Zbada to specjalnie powołana komisja. Chociaż – komisje jakoś wyjść z mody nie mogą.

piątek, 24 kwietnia 2009

Wajda: Spowiedź Jandy była niespodzianką

Dzisiaj do kin wchodzi najnowszy film Andrzeja Wajdy „Tatarak”. — W czasie realizacji może zdarzyć się to, co się nawet filozofom nie śniło — twierdzi reżyser. — Dziś wiem, że nawet aktor oddający się bez reszty roli, pozostaje sobą.


Dobić się do Andrzeja Wajdy... to jak włamać się do bankowego sejfu. Ale udało się.

„Tatarak” jest poruszającą medytacją o śmierci. Niemal samobójczo odważny film — napisał dziennik „Tagesspiegel”. Co pana skłoniło, by wziąć się za taki temat?
— Dawne zmagania z Iwaszkiewiczem: „Brzezina”, „Panny z Wilka”. Chciałem znów zanurzyć się w ten świat refleksji.

Refleksji nie brakuje. Film to spowiedź Krystyny Jandy — jej osobisty monolog kilkakrotnie przerywa fabułę „Tataraku”.
— Pewnego dnia podczas zdjęć Krystyna dała mi kilka napisanych przez siebie kartek maszynopisu. Ze zdumieniem przeczytałem, że jest to opis ostatnich dni życia jej męża a mojego przyjaciela, wybitnego operatora. Zapytałem: Czy dajesz to tylko mnie, czy chcesz to powiedzieć w filmie? Kiedy wyznała, że chce się z tym podzielić na ekranie, pomyślałem, że Krystyna jest z tymi myślami sama. Każdego dnia wraca w samotności do tamtych chwil. Natychmiast stanęły mi przed oczami obrazy samotnych kobiet w hotelowych pokojach namalowanych przez Hoppera. Spowiedź Jandy była niespodzianką. Zrobiłem wszystko, żeby jej nikt nie przeszkadzał w tym wyznaniu.

Jakiej granicy w filmie pan nie przekroczył?
— Żadnej. Film towarzyszy opowieści o śmierci wykreowanej przez Iwaszkiewicza i realizującego film przyjaciela.

Twierdzi pan też, że prawdziwe filmy robi się ze strachu. Czego więc pan się boi?
— Że te trudne do przekazania w filmie sprawy zapisane w literaturze nie znajdą odbicia na ekranie.

„Tatarak” jest nowym horyzontem w sztuce filmowej — połączeniem filmu fabularnego z filmem dokumentalnym. Co jest siłą takiego połączenia z perspektywy reżysera?

— Tak, to prawda. Kino idzie dziś w tę stronę. Widzę na ekranach filmy i amerykańskie, i europejskie, które łączą fikcję z dokumentem.

Ten film to niebywała relacja reżysera i aktorki. Zrobił pan 50 filmów. A czego nauczył pana „Tatarak”?

— Że w czasie realizacji filmu może zdarzyć się to, co się nawet filozofom nie śniło. Zaczynałem pierwszy film mając 27 lat. Jak mi się wówczas wydawało, wszyscy żyliśmy tylko filmem, a życie było jedynie dodatkiem do pracy. Dziś wiem, że nawet aktor oddający się bez reszty roli, pozostaje sobą i żadna iluzja, nie zastąpi mu rzeczywistości. Tym bardziej doceniłem zwierzenia Krystyny Jandy, grającej główną rolę w moim filmie.

Urodził się pan w Suwałkach, więc rzut beretem od Warmii i Mazur. Co wspomina pan z wizyt na naszych terenach?
— Kiedyś Suwałki były miastem garnizonowym — stacjonował tam 3 Pułk Szwoleżerów, 2 Pułk Ułanów, 4 Pułk Piechoty, Dywizjon Artylerii Konnej. Suwałki po 1945 roku straciły na znaczeniu, a teraz powraca do nich nowe życie. Cieszy mnie obecność „Pogranicza” w Sejnach i obecność Andrzeja Strumiłły nad Wigrami. Raduje mnie też Radio 5 rodziny Bajerów, które w latach 90-tych stawiało pierwsze, nieśmiałe kroki.

----------------------------------------------------------------------------------------------------

Film „Tatarak” to historia oparta na opowiadaniu „Tatarak” z 1958 r. w adaptacji Olgi Tokarczuk i Andrzeja Wajdy. Integralną część filmu stanowi opowiadanie węgierskiego pisarza Sándora Máraiego. Scenariusz wzbogacony został też o wątek współczesny. To powrót Andrzeja Wajdy do wszystkich tematów i osób, które w twórczości reżysera zajmują szczególne miejsce. Zdjęcia były kręcone w Zalesiu pod Warszawą. Zdjęcia plenerowe powstały w Grudziądzu. Miasto i jego okolice oddają atmosferą lat 50-tych. W filmie obok Krystyny Jandy wystąpią: Jadwiga Jankowska–Cieślak, Jan Englert oraz amerykański aktor polskiego pochodzenia Paweł Szajda.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Kazik: Jestem ekskluzywną prostytutką

Z żywota należy korzystać, ale... — mówi Kazik Staszewski. — Nie robię laski tylko dlatego, że klient chce, aby mu ją zrobić.


Kazik to człowiek otwarty i znający swoją wartość. Szkoda tylko, że nie dba o swój image. Taki niesmaczny ostatnimi czasy się robi. Nie jest jak wino, że im starszy, tym lepszy. Prędzej jest jak jabłko...

Co dzisiaj uznajesz za kultowe?
— Kultowe jest wszystko, co z Kultem związane, pewien typ charakteru, typ osobowości i poczucia humoru.

Ty jesteś kultowy! Kult jest kultowy! Na ile wykorzystujesz to, że jesteś legendą? Panie w biurze częstują kawą?

— Bez wątpienia łatwiej jest w urzędach czy w kontaktach z policją drogową. Chcąc nie chcąc mniej lub bardziej świadomie to wykorzystuję. Ale lubię też swoje przebywanie w Hiszpanii, gdzie jestem zupełnie anonimowy.

Powiedziałeś kiedyś, że życie niczym ciekawym się nie charakteryzuje. Po co w ogóle żyć?
— Tak powiedziałem? To musiał być jakiś słaby dzień chyba. Podstawowym sensem jest móc żyć dla kogoś i być mu potrzebnym. Aaa, i mieć takich, którzy tobie są potrzebni. A że z kolei żywot jest krótki — korzystajmy zeń, bo potem nic już nie ma.

A jak się napędzasz, aby jednak życie miało sens?
— A po co się napędzać? Jak mam trefny dzień, to nic mi nie pomoże — najwyżej się nawalić i czym prędzej taki dzień zakończyć. Gdy czas jest z kolei dobry, to po co się napędzać? To teoria, bo w praktyce naturalnie różnie potrafi bywać.

Nawalić się? Są więc w twoim życiu drugs, sex and rock'n'roll?

— Wszystko jest, ale z wiekiem w coraz mniejszych dawkach.

Z innej beczki. W 1988 roku po nagraniu płyty „Spokojnie” rozwiązałeś Kult i wyjechałeś do Anglii... Do pracy? Nie mów, że zmywałeś talerze!
— Robiłem na rożnych budowach, a także odnawiałem mieszkania.

Kazik budowlaniec... Śpiewałeś, że „wszyscy artyści to prostytutki”. Coś cię kusi, aby się sprzedać?
— Nic nie kusi. Jeszcze nie muszę się sprzedawać — chwalić boga! Jak na razie to ja daję ludziom to, co sam chcę dawać i jeszcze mi (czasem) za to płacą. Jestem ekskluzywną prostytutką, która sama wybiera, w jaki świat chce zaprowadzić swojego klienta. Nie robię laski tylko dlatego, że klient chce, aby mu ją zrobić.

To teraz o jajach. W książce „Kult Kazika” powiedziałeś, że „wizyty w cenzurze miło wspominasz, jaja były niezłe”...
— Było żenująco, lecz czasem wesoło. Nie czuję się jako kombatant walk z cenzurą, bo jak coś ingerowali, to nie nagrywałem takiej piosenki i już. Ale parę rzeczy przewalczyłem m.in. „Wódkę” czy „Patrz” bez zmian. Autor „Gramatyki na wesoło” i „Ortografii na wesoło” to był mój cenzor. Było ich dwóch z niejakim Konopką.

W tym roku planujecie wydać nową płytę „Concentrazion Gigantica”. Co to będzie za krążek?
— Jak na razie mamy dużo piosenek, ale nie wszystkie moim zdaniem są dobre, wiec jeszcze próbujemy i komponujemy. Brzmieniowo chciałbym powrócić do starszych dziejów i odejść od takiego barokowego ornamentowania jakie miało miejsce na dwóch ostatnich płytach.

Ostatnia płyta to 2005 rok. Co jest powodem, że Kult tak rzadko wydaje? Za mało czasu czy chęci?
— Za mało czasu. Czasu jest jakby zdecydowanie mniej niż gdy byłem młody! A i mnogość innych projektów nie pomaga — choć ta różnorodność z drugiej strony jest mi potrzebna. A tak szczerze mówiąc to i z chęciami różnie bywało. Wiosna i lato jednak dobre były tamtego roku. Mam nadzieję, że i teraz tak będzie.

Kult Kultem, ale od początku lat 90. postanowiłeś działać na swoje konto...
— Po prostu pewnej muzyki koledzy w Kulcie nie lubili i grać nie chcieli. Tak było z hip-hopem. Ten gatunek miał spory wpływ na to, co robiłem pod szyldem Kazik. Chłopaki nie identyfikowali się też z ciężkim rockiem — tu kłania się Kazik Na Żywo. Nie czuli też pogranicznego yassu — Kazik, Mazzoll & Arytmik Perfection. Zresztą chyba bym szczezł, robiąc wszystko w jednym składzie.

A czujesz się spełniony? 
— Czuję się takim! Spełnionym się czuję! W tym kraju osiągnąłem wiele, a o zagranicznej karierze nie marzę. Jestem świadom swojej regionalności i wiem, że w kulturze globalnej nie zaistnieję. Ale dobrze mi z tym i marzę, by to wszystko trwało jak najdłużej. Poza tem o zdrowiu dla swoich najbliższych i dla siebie marzę, bowiem gdy ono jest, to reszta jest pryszczem.

Często zmieniasz fryzury. Miałeś już na głowie irokeza i dredy. 
— Nuda jest mieć cały czas taką samą fryzurę.

Czyli nudzie mówisz „nie”, ale jesteś też zdecydowanym przeciwnikiem piractwa. A przecież w czasach studenckich kopiowałeś razem z kumplami muzykę nowofalową!
— A skąd takie wiadomości?

Z książki o tobie...
— Naturalnie nagrywało się na magnetofon to i owo z radia, bo przecież płyt nie było. Ja jednak byłem w tej komfortowej sytuacji, że w Londynie mieszkała siostra mojej mamy i generalnie to, o co poprosiłem, to mi przysyłała.

Miałeś to, co prawie było nieosiągalne. Szczęściarz. A uważasz, że marihuana powinna być legalna? 
— Powinna być legalna. Uważam, że wszelkie używki powinny być legalne. Nie chodzi o sprzedaż w spożywczakach, lecz w specjalnie wydzielonych aptekach. Ale wtedy odbierze się ten proceder bandyterce zdecydowanej na wszystko. Historia pokazuje, że dekryminalizacja pewnych zachowań robi mniej złego niż ostra penalizacja. A jeśli zabraniać — to wszystkiego. W czym wódka czy papierosy są lepsze od marihuany czy kokainy nawet?

A pamiętasz swój pierwszy raz z trawką?

— Jasne, że pamiętam. Było to w Toruniu na koncercie Kryzysu. Jeszcze w liceum.

Kiedyś powiedziałeś, że po czterdziestce chciałeś skończyć ze „sceną”, ale... jakoś ci się — Bóg zapłać — nie udało zejść...
— Wydawało mi się, że już będę karykaturą samego siebie. Zresztą może już jestem, ale to nadal bardzo przyjemne. Granie w kapeli to najlepsze zajęcie na świecie.

Co planujesz zrobić do pięćdziesiątki?
— To samo!

Jeszcze trochę czasu do twojego półwiecza, ale... ciekawi mnie, na jaką imprezę urodzinową masz ochotę...
— Od trzydziestych dziewiątych urodzin nie robię imprez urodzinowych. Uważam, że upływ czasu nie jest żadnym powodem do świętowania. Smucić się raczej trzeba niż radować!

A jak się czują — nie ukrywajmy — giganci polskiego rocka w dobie „radiowego grania na jedno kopyto”?
— Nie wiem, nie słucham radia — poza TOK FM, bo tam prawie nie ma muzyki. Jeśli chodzi o współczesnych wykonawców to nazwy kompletnie mi nic nie mówią i nie wiem co grają. Chociaż teraz byłem w Stanach i kupiłem sobie nieco płyt i nie są one raczej na jedno kopyto. W Polsce koleguję się też z paroma twórcami, z których pewną część cenię. I wiesz... szczerze — ja to teraz czuję się dobrze w ogóle. Na pewno lepiej niż jakiś rok czy dwa lata temu.

A Olsztyn lubisz?
— Stolicę Warmii i Mazur widzę ogromną. A tak poważnie — ja jednak słabo znam Olsztyn. Bardziej orientuję się w okolicy. Jeździłem przez wiele lat do Nart i o mało bym się tam nie osiedlił, lecz niestety kolega sprzedał swój dom tamże nic mi o tym nie mówiąc.

środa, 22 kwietnia 2009

Olsztyn musi opatentować dziurawe ulice

Ulica Partyzantów w centrum Olsztyna jest jak ser szwajcarski. Miasto nie ma jednak apetytu, by jezdnię naprawić. A może to działanie zaplanowane?


Jak zdyscyplinować kierowców, by zdjęli nogę z gazu? Z odpowiedzią na to pytanie przychodzą władze angielskiej miejscowości Navestock. Tamtejsi urzędnicy proponują, by nie naprawiać dziurawych jezdni, bo dziury skłonią piratów drogowych do zwolnienia. A do tego wilk syty i owca cała, bo niezałatana dziura nic nie kosztuje. Miasto więc zaoszczędzi!

Halo, halo - czy przypadkiem w Navestock nie pojawił się jakiś olsztyniak? Przecież pomysł ten już od dawien dawna praktykowany jest w stolicy Warmii i Mazur!

Apeluję do władz Olsztyna, by opatentować ideę niełatania dziur. Nie można przecież oddawać swoich pomysłów od tak innym miastom! Raz już miało to miejsce – olsztyńskie logo przywłaszczyła gmina Cekcyn. Olsztyn swoje prawa przegapił i teraz ma… niby nowe logo, ale w starym wydaniu. Nie wspomnę o wydaniu grubych pieniędzy. Nie dziwi więc fakt, że nie ma za co dziur łatać.

Ale pomyślmy - gdyby tak olsztyński uliczny ser szwajcarski opatentować i ściągać haracz ze wszystkich popękanych ulic świata? Bylibyśmy miastem złotem opływającym! Niech fachowcy dobrze to przeanalizują. Olsztyn – jako że to przestrzeń radości – niech udowodni, że owo zadowolenie jest dla olsztyniaków przynajmniej opłacalne.

Dziurawe drogi mają jeszcze jeden plus. Radny Navestock zwrócił uwagę, że wiele uliczek odzyska swój dawny charakter wiejskich dróżek, spokojnych i cichych. Prawda, że to też trąca przestrzenią radości? Ulica Partyzantów aż kipi od szczęścia.

Koncepcja dziur w angielskim miasteczku jest już bardzo zaawansowana. Przewiduje się naprawę nawierzchni tylko na wybranych jezdniach. Takie działanie ma zachęcić kierowców, by właśnie z nich korzystali, a inne drogi pozostawili w "naturalnym" stanie.

Olsztyn – owszem – remontuje niektóre drogi, ale inwestycji tych nie komentuje. No, może nie szczędzi sobie pochwał na zasadzie: szanowni państwo, odwaliliśmy kawał dobrej roboty. A gdyby tak zachęcić olsztyniaków, by po dziurach nie jeździli? By nieco zboczyli z trasy? Wtedy miasto w godzinach szczytu nie cierpiałoby na chroniczne zakorkowanie. I znów – przestrzeń radości kłania się jak malowana.

Radni Navestock zapraszają mieszkańców do dyskusji przed podjęciem ostatecznej decyzji. A co o moim pomyśle sądzą olsztyniacy? Warto opatentować nasze dziury?

> Wpadłeś w dziurę? Wywalcz odszkodowanie!

wtorek, 21 kwietnia 2009

„Elling”: Śmiech nie do śmiechu

Co może zrobić pijana baba w ciąży? Może rozbawić publiczność, a aktorów nauczyć życia. Prawda, że to wielka sztuka? Nowy spektakl „Elling” Teatru Jaracza w Olsztynie temu nie zaprzecza.

Bardzo przyjemna historia. Dwóch ciapowatych chłopaków wychodzi z zakładu opieki. Dostają mieszkanie, mają opiekuna, niezłą rentę - muszą się zaklimatyzować w nowej dla nich rzeczywistości. Boją się jak diabli, ale życie - mimo iż ci za bardzo w nie nie ingerują - nie daje im za wygraną.

Spektakl wyreżyserowany przez Norberta Rakowskiego zaprasza widza w świat, w którym nie ma zła. Wszystko, co się dzieje, jest odarte z brutalnej rzeczywistości. A może jest inaczej? Może świat jest oazą spokoju, tylko człowiek z winy swojej bieganiny tworzy go bardziej bezwzględnym?

Dwóch bohaterów - Elling (Grzegorz Gromek) i Kjell (Marcin Tyrlik) z perspektywy normalnego człowieka nie muszą nic robić. Ich widzenie jest inne - uczą się życia. Są tak nieporadni, że aż pocieszni, groteskowi. Nie sposób nie uśmiechać się podczas oglądania sztuki, co jest przede wszystkim zasługą przekonujących aktorów. Elling jest nadwrażliwym intelektualistą, a Kjell tępakiem nienasyconym jedzeniem i seksem. Te przeciwieństwa jednak bardzo się przyciągają - są jak bracia, uzależnieni od siebie przyjaciele. Poświadcza to jedna z pierwszych scen, kiedy bohaterowie rezygnują z oddzielnych sypialni, by być jak najbliżej siebie.

Co jest w życiu najważniejsze? Na to pytanie odpowiada scenografia - namalowane linie na scenie imitują mieszkanie. Ściany nie są potrzebne, bo przecież co innego cementuje dom. Najważniejsi są tu ludzie, ich emocje i potrzeby. W spektaklu kontrastują one z fototapetami otaczającymi scenę. Przedstawiają chaotyczne zdjęcia wielkiego miasta. Zdjęcia są nie do ogarnięcia - nie można z nich niczego konkretnego wyczytać - jedynie to, że miasto "zmontowane" jest z cywilizacji: ulic, świateł, drapaczy chmur, neonów. Te fotografie to metafora strachów bohaterów, dla których najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa i bliskość. Masywne fototapety przytłaczają ich małe mieszkanie, ale z biegiem czasu stają się niezauważalne. Cała uwaga widza skupia się na emocjonalności bohaterów.

Elling marzy, by zostać poetą, a Kjell czeka na miłość. Jako że jest to historia z happy endem, więc ich prostolinijność zostaje doceniona. Życie podrzuca im pod drzwi pijaną kobietę (Alicja Kochańska), dzięki której mężczyźni "wychodzą na ludzi". Kjell zakochuje się, a zazdrosny na początku Elling, odcina pępowinę od przyjaciela. Zaczyna chodzić na spotkania poetyckie, by w końcu zadebiutować w gazecie jako tajemniczy E. Obaj zaczynają więc nowy rozdział w życiu.

"Elling" to spektakl pełen dowcipu i wzruszeń. To historia o dojrzewaniu człowieka, które można sparafrazować zdaniem ze spektaklu: zwierzęta też mają prawo do dzieciństwa. Tak samo człowiek ma prawo do dziecięcego smakowania życia w zwierzęcym świecie.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Edyta Geppert jak rozmowa o polityce

Musiało ostro zagrzmieć, bym doceniła Edytę Geppert. Na szczęście czas leczy rany i dziś żadna burza nikomu nie straszna. Ba — sama jestem skłonna zaserwować artystce burzę oklasków.


Nie mogłam sobie odmówić — weszłam za kulisy, by opowiedzieć Edycie Geppert historię swojego dojrzewania. Brzmi dziwnie? Dziwniejsze może być to, że marzyłam, by ona to usłyszała. I to ode mnie!

Gdy byłam maluchem, mój tata — muzyk z zawodu — zachwycał się piosenkami Edyty. Mówił zawsze, że drugiej takiej w Polsce nie ma, że wszystkie piosenkarki przy niej się chowają. Wtedy ja — mały berbeć — patrzyłam na tatę krzywym okiem.
— Ta czarna nieruchoma baba? — dziwiłam się. — I ty się nią zachwycasz? Stoi jak słup i nudzi. Co ci się w niej tak podoba?
— Jak dojrzejesz, zrozumiesz — odpalił tata zły, że jego dziecko nie podziwia Edyty.

Minęły lata, a Geppert wciąż stała nieruchomo na scenie i śpiewała smutne piosenki. Ale nie wszystkie były łzawe — moje ucho zaczynało wyławiać treści z tej skostniałej formy.

Wybrałam się w końcu na koncert Edyty, która występowała podczas Olsztyńskich Spotkań Zamkowych. I to był przypadek — koleżanka spoza Olsztyna prosiła mnie, bym kupiła jej bilety. Prośbę spełniłam, ale znajoma słowa nie dotrzymała — nie dojechała. Zostałam więc z biletem w ręce i z dylematem w głowie — iść, czy nie iść? Czy ja w ogóle dojrzę ubraną na czarno Edytę w czerni nocy? Ale poszłam, bo szkoda było mi wejściówki. Rozsądek wziął górę nad emocjami.

Padał wtedy ogromny deszcz, a organizatorzy nie zapewnili artystom żadnego zadaszenia. A gdy Edyta wyszła na scenę, rozpętała się prawdziwa burza. Ludzie walczyli z parasolami, a Geppert...

(...) ulewny deszcz spowodował, że zostałam dość mocno porażona prądem z trzymanego w dłoni mikrofonu. Z najwyższym trudem dokończyłam swój występ. Później dowiedziałam się, że publiczność nie zorientowała się, że przeżyłam tak trudne chwile.
(Edyta Geppert, Ludzi wrażliwych nie brakuje)

Fakt, ja nic nie zauważyłam, ale artystkę doceniłam. Bo śpiewać w strugach deszczu? Śpiewać „Kocham cię życie”? Fantastyczne!

To był ten moment — dojrzałam do jej muzyki. I teraz często tłumaczę swoim znajomym, że do wszystkiego trzeba dojrzeć — jak do Edyty Geppert. Do rozmów o polityce, do miłości, do odpowiedzialności za własne słowa...

I tę historię opowiedziałam Edycie. Słuchała, a na koniec uśmiechnęła się i podziękowała spojrzeniem. Swoim dojrzałym kobiecym spojrzeniem o źrenicach małej dziewczynki.

Edyta Geppert wystąpiła w Olsztynie 16 kwietnia.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Jak wyszedł nordic walking w Olsztynie?

Dzisiaj rano pod olsztyński ratusz przyszli ludzie z kijami. Na szczęście do starć nie doszło, bo trenerzy nordic walking poskromili energię przybyłych. Kilka minut po dziesiątej ruszyła pierwsza kijkowa pielgrzymka po zdrowie.

Pół Olsztyna śpi, a pod ratusz schodzą się tłumy tych najbardziej aktywnych. Ludzie przechodzący obok łapią się za głowę: czy to jakaś demonstracja? Nie, to spotkanie kijkowych spacerowiczów i rowerzystów. Bo nie tylko nordic walkerzy zjawiają się w centrum. Przyjeżdżają też cykliści z Kołodromu, by – nie pieszo, ale na dwóch kółkach – sprawdzić, czy w Olsztynie można aktywnie spędzać czas, a nie tylko siedzieć i narzekać.

Ci z kijami wypędzili jednak tych z pedałami.
- Oni to zakręceni, a my przynajmniej prości – usłyszałam żarty za plecami. – Przestraszyli się, że mamy kije i pojechali. Zobacz, że też nordic walking ma taką siłę…

Cykliści czmychnęli, ale tłum pozostaje. Na oko – około setka osób.

Rozpoczął się trening – kręcenie pupą, wymachiwanie nogą, skłony z kijkami. Raz dwa, raz dwa! Ludzie przechodzący obok łapią się za głowę: to jakieś poranne ćwiczenia? Nie, to początek nowej tradycji – olsztyniacy łapią kijkowego bakcyla.

Wyruszamy ulicą Wyzwolenia, by potem kierować się w stronę Jeziora Długiego. Plan marszu jest taki – obchodzimy całe jezioro i wracamy. Ludzie w samochodach łapią się za głowę. Taka zgraja? I to w niedzielę? I to z kijami?
- Panie, niech ci ten brzuch rośnie w samochodzie – słyszę cięty język jakiejś kobietki. – Brzuch się zwiększa, a atrakcyjność maleje!

Facet to gatunek leniwy, co widać też po kijkowym spotkaniu. Przyszły prawie same kobietki – młode, starsze, nawet siwowłose. Panów można policzyć na palcach jednej ręki. Ci, co się zjawili – jak sadzę – przyszli za namową swojej drugiej połowy. Ale na szczęście wyjątki potwierdzają regułę.
- Chodzimy z kijkami już półtora roku, ale… źle chodzimy – przyznają Małgorzata i Leszek Piasta. – Dopiero starcie z trenerami uświadomiło nam, jak ważna jest technika. Wiemy teraz, jak chodzić, więc musimy poprawić się na spacerach. To wcale nie takie proste!

Idziemy, ale jest tak ciasno, że ciężko o wymachy kijkiem. Ludzie depczą po kijkowych końcówkach, ściągają się nakładki. Poza tradycyjnym nordic walking mamy jeszcze skłony. Jednak pomimo tych niedogodności, maszeruje się wspaniale. Wszyscy radośni, dowcipkują, uśmiechają się. Ba – kije łączą!

Frajdę mają przede wszystkim debiutanci.
- Przez dwa lata kijki leżały w pawlaczu, bo dostałam je w prezencie – opowiada mi podczas wędrówki Sylwia Drang-Kopyść, nauczycielka. - Rano przeczytałam, że jest spotkanie i postanowiłam zapoznać się z nordic walking. Wyjmuję kijki, patrzę – zakurzone. Czas to zmienić, odkurzyłam je i przyszłam pod ratusz. I co się okazuje? Chodzenie jest przyjemne i zdrowe. To świetny sposób, by odsapnąć od codziennej bieganiny i siedzenia przed komputerem. Od teraz będę sama wychodziła. Wiem już jak chodzić, więc nie poprzestanę tylko na pierwszym razie.

Zgraja nordic walkerów wygląda komicznie. Napotkani ludzie łapą się za głowę: do Gietrzwałdu idziecie? Rzeczywiście wyglądamy jak pielgrzymka. W dodatku trenerzy mają nas na oku, więc nie ma samowolki. Niektórzy jednak zbaczają z trasy, znikają za drzewami – dezerterują. Ale wyjątki potwierdzają regułę – większość idzie do końca.
- Cieszy mnie, że tylu olsztyniaków przyszło na wspólny spacer – podsumowuje Natalia Brejta, trenerka. – Jak na pierwszy raz, radzą sobie prawie doskonale. Za dużo rozmawiają i przez to nie zwracają uwagi na technikę. Ale przymykam na to oko - idzie im nieźle. Widać, że nordic walking przyjęło się na Warmii.

Wracam do domu, zdejmuję pedometr i co widzę? Od wyjścia do powrotu przeszłam 7 kilometrów, spaliłam 500 kalorii (w co akurat nie wierzę) i zrobiłam 11904 kroki.

> Zobacz więcej zdjęć

sobota, 18 kwietnia 2009

Do dwóch razy sztuka

Zgrać się nie mogą — olsztyńskie teatry serwują premiery w ten sam dzień. Co ma więc zrobić bywalec teatralny? Rozerwać się?

To ja jestem bywalcem teatralnym. Chętnym i wszędobylskim. Jednak Teatr Jaracza i Olsztyński Teatr Lalek krzyżują mi plany.

Tak było dzisiaj — na godz. 17 „Królowa śniegu”, a na godz. 19 scena dla dorosłych — „Elling”. Nie byłoby problemu gdyby pierwszy spektakl trwał godzinę. Śmiało przeszłabym, a nawet złapałabym trochę tchu. Ale niestety — dziś spektakl ciągnął się jak guma. Godz. 18.35, a końca nie widać! Oczywiście nie w tym rzecz, że „lalki” muszą robić króciasy. Sęk w tym, że premiery nie powinny się dublować. Przecież to nie festiwal, że jeden spektakl się kończy, a drugi zaraz zaczyna. To nie Warszawa, gdzie teatrów jest cała masa. To tylko Olsztyn z dwoma teatrami na karku.

Gnałam więc z wywieszonym językiem, by zdążyć. Udało się, ale żadna to przyjemność ścigać się z czasem. Żadna też przyjemność być kartą przetargową w grze. Bo mam wrażenie, że teatry bawią się w kotka i myszkę — przeciągają widza na swoją stronę na zasadzie „która sztuka lepsza z samego tytułu”. Mowa przede wszystkim o notablach i mediach (będących teatrze w pracy). Normalny widz przecież przyjdzie tak, jak kupi sobie bilet, a nie tak, jak go zaproszą.

Czyżby teatry żyły ze sobą jak pies z kotem? Jak premier z prezydentem?

Zapytałam dzisiaj pracownika „lalek”, co jest powodem dublowania terminów. — A to tak przez przypadek wyszło — usłyszałam. Na Boga, ale to nie stało się po raz pierwszy! Ile może być taki przypadków? Ale skoro tak — przypadki pokazują, jak olsztyńskie teatry współpracują ze sobą. W ogóle nie współpracują.

Z teatrami jest jak z autobusami MPK. Albo jadą wszystkie naraz, albo nie jedzie żaden. Ot, polityka kulturalna.

czwartek, 16 kwietnia 2009

Nie wyręczysz urzędniczki olsztyńskiego ratusza

Skok w bok? Nie w Olsztynie. Pracowniczka Urzędu Miasta pracuje tak pilnie, że na żadne odstępstwa od normy się nie zgadza. Pewnie przy okazji też myśli: nikt nie będzie mnie straszył duchem nowoczesności! 



Urzędniczka w olsztyńskim ratuszu pracuje dwa razy. Nawet jak petent chce jej życie ułatwić — ta stoi murem. Nie może ominąć żadnego ze swoich obowiązków w imię, że pracę wykonuje się punkt po punkcie. I Nie ważne, że takie zasady sięgają absurdu, a nawet czasów komunizmu.

Redakcyjny kolega naciął się na zaciętą „panią ratuszową”. Wyrabiał dowód, chciał zostawić zeskanowane zdjęcie, ale nie mógł. Bo urzędniczka przyjmuje tylko zdjęcia w formie odbitki. Dlaczego? Tylko taką fotkę urzędniczka zeskanuje.

Poniżej wycinek z dzisiejszej „Gazety Olsztyńskiej”, w której Tomasz Boenke opisuje swoje starcie z ratuszem. 



środa, 15 kwietnia 2009

Mrówki kręcą „Seksmisję”

Gdzie ci mężczyźni? Na pewno nie wśród mrówek. Amerykańscy naukowcy odkryli gatunek, który rozmnaża się bez samców. Mrówki-feministki żyją w Amazonii i mają się świetnie. Czyżby oglądały „Seksmisję” i scenariusz komedii wcieliły w życie?

Rozmnażanie bezpłciowe występuje u wielu owadów, ale mrówki nie potrzebują już ciał obcowania. Miniaturowe Amazonki wytresowały się rewelacyjnie i facet im nie potrzebny. Nawet – jak potwierdzają naukowcy - pozbycie się samców ma swoje zalety. Samice mogą wydawać dwa razy więcej potomstwa.

Jest jednak wada dzieworództwa. Każdy osobnik rodzi się identyczny. Czyżby pojawiły się mróweczki Dolly? Atak klonów? Oby nie w Polsce! Ale przynajmniej Juliusz Machulski mógłby nakręcić „Seksmisję 2” z Jerzową Stuhrową w roli głównej. Ma do tego pierworództwo.

Kiedyś byłem w Moskwie i chciałem zajrzeć na pokaz "Seksmisji", ale ci, którzy mnie pilotowali, tłumaczyli, że nie zdążymy, że nie da rady. No to ja, że zdążymy, bo tylko początek zobaczę. A oni, że początek to właśnie nie. Ale się uparłem, wchodzę i co widzę - zrobili kompletnie nową czołówkę po polsku z tytułem "Nowe Amazonki", nad którym dali rosyjski napis "Nowyje Amazonki".
(rozmowa z Juliuszem Machulskim)

wtorek, 14 kwietnia 2009

Jak prowadzą się kierowcy MPK w Olsztynie?

Nasz kierowca, nasz pan! Kierowcy autobusów dają gazu i nie szczędzą ostrych słów. Bo pasażer – ten co płaci za bilet – musi też ponosić koszty bezczelności i tupetu tych, którzy siedzą za kółkiem.

Jestem stałą klientką autobusów MPK w Olsztynie. Wiele widziałam, wiele słyszałam. Dziś postanowiłam wszystko podsumować, a tym samym udowodnić, że niektórzy kierowcy są chamami i basta!

Sytuacja pierwsza:
Kierowca popędza wsiadających pasażerów:
- Wsiadać baby, wsiadać!
- Baby to masz pan w nosie!

Sytuacja druga:
Na pętlę „szesnastki” na Tracku podjeżdża autobus. Tłum na przystanku, bo wcześniejszy nie przyjechał. Kierowca podjeżdża, wpuszcza pasażerów i stoi. Dłubie w nosie.
- Panie, dlaczego nie jedziesz? – burzą się ludzie.
- Bo mam odjazd za 20 minut!
- Ale panie, wcześniejszy autobus nie przyjechał! My chcemy jechać!
- A co mnie to obchodzi?

Sytuacja trzecia:
Do „siedemnastki” na Jakubowie wsiada starsza pani z laską. Pyta kierowcy:
- Jak stąd mogę dojechać do szpitala miejskiego?
- A co to ja informacja? Ja nie jadę. Ja tylko do Wojewódzkiego.

Sytuacja czwarta:
Godziny szczytu. Planowy odjazd autobusu: 16.45. Autobus staje na przystanku o godz. 16.40.
- Panie, ale pan ma być za pięć minut! – burzy się wsiadająca pasażerka.
- Wsiadaj pani i nie gadaj. Jestem wcześniej, bo się spóźniłem!

Sytuacja piąta, moja ulubiona
Kobieta za kółkiem. Na pętli wsiada bezdomny. Czuć, że wsiada. Kierowniczka przejmuje inicjatywę:
- Ma pan bilet?
- Nie mam, a bo co?
- Do przejazdu autobusem upoważnia skasowany bilet. Proszę wysiąść.
- Nie wysiądę. Jestem bezdomny i nie mam na bilet.
- Proszę wysiąść, bo zawołam policję!
- E tam, tyle ludzi jeździ na gapę, a pani się do mnie przypieprzyła. Dlaczego mam wysiadać?
- Bo śmierdzisz!
(wysiadł)

Jaki wniosek? Kierowca MPK to kierownik!

A jakie są twoje przygody z kierowcami? Napisz!

Przeczytaj:
Pół godziny wypatrywał "16-tki", bez efektu
Rekord Guinnessa w MPK

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Ani Mru Mru: Szykuj się Waldek!

Jaki jest sposób na długodystansowe rozśmieszanie Polaków? — Pożyczyliśmy sobie grube pieniądze i podpisaliśmy weksle — zdradza Kabaret Ani Mru Mru — Nasze zobowiązania stracą ważność dopiero w 2044 roku.

Śmiech to najmądrzejsza i najłatwiejsza odpowiedź na wszystko, co dziwaczne. Ale nie zawsze. Kabarety mają to do siebie, że śmieją się – a właściwie zmuszają do śmiechu – z tego, co najprawdziwsze i w rzeczywistości jest najbardziej fair. Taka też – fair oczywiście – była rozmowa z Marcinem Wójcikiem, ojcem Kabaretu Ani Mru Mru. Gdy gadaliśmy (gawędziliśmy), miałam wrażenie, że moglibyśmy tak jeszcze ze trzy godziny. A niby kabaretów nie lubię. Ba — ale kabareciarzy i owszem!

Człowiek rodzi się głupi i głupi umiera. Czego w takim razie uczy się przez całe życie?
— Głupot się uczy! A ma ich na swoim koncie wiele — jak prowadzić niezdrowy tryb życia, jak robić wszystko, by nie być szczęśliwym. To straszne, ale cóż — życie jest straszne. Mogę też opowiedzieć o sobie, jakie głupoty siedzą mi w głowie. O, na przykład robię głupie miny. Nie potrafię też sobie odmówić różnych rzeczy. Tak jest ze słodyczami, papierosami i czasem z alkoholem. To są głupie rzeczy, ale za to przyjemne. No, może słodycze nie są głupie, ale papierosy to już głupota pierwszorzędna.

A można nie dać się głupocie?
— Jestem facetem, więc co ja mogę powiedzieć? Całe życie jestem skłonny do głupot. Faceci dorastają tylko do czwartego roku życia, a potem już tylko rosną...

Rosną i palą.
— No ba, podpisuję się pod tym dwoma rękami. Ale jest jeszcze inna głupota, której faceci po czwartym roku życia nie potrafią sobie odmówić. Mam trzydzieści pięć lat i klika dni temu kupiłem sobie konsolę do gry. Cieszę się jak głupi! Ale równie dobrze te pieniądze mogłem przepić — jako że to jedna z głupot. Ale jestem kulturalny chłopak i wydaję kasę na trzeźwą rozrywkę.

Stuknęło wam dziesięć lat istnienia Ani Mru Mru, więc to wiek prawie dojrzały. Też dojrzewaliście do czwartego roku?
— Nam się tak nie wydaje. Jako kabaret — wedle moich odczuć — rozwijamy się cały czas. Na pewno teraz wolniej niż na początku. Ale każdy człowiek tak ma, że w pierwszych latach idzie jak burza, a potem zwalnia, bo jest mu trudniej. Ale wiesz, my nad naszym rozwojem się nie zastanawiamy. Chcemy robić nasz kabaret najlepiej, jak potrafimy i długo, długo. Jak nam widzowie pozwolą, będziemy się wygłupiać, ile wlezie. Tym bardziej, że trochę więcej nam wolno. Już w czasach średniowiecza błazen mógł powiedzieć królowi, co myśli — bez żadnych konsekwencji. Z nami jest podobnie i wiele rzeczy uchodzi nam płazem. Rzadko z tego korzystamy na scenie, a w życiu? Też czasem się zdarzy pobłaznować. Ludzie traktują nas jako głupszych od siebie.

Macie dziesięć lat, więc pokaźny wiek. Ale do czego jeszcze nie dojrzeliście?
— O kurde, jakie trudne pytanie. Nie dojrzeliśmy na pewno do podsumowań. Dziesięciolecie traktujemy jako urodziny, a nie jako bilans.

Będzie więc tort ze świeczkami?

— Tort? W zespole jest Waldek, który szybko pożera wszystko, co jest duże i słodkie. Tak naprawdę planujemy cykl bankietów, więc tort się zapewne pojawi. Szykuj się Waldek! Ale wracając do dojrzewania — nasz kabaret nie dojrzał do moralizatorskiego tonu. Nie wytykamy błędów na scenie, nie zwracamy uwagi publiczności. Im mniej zadęcia, tym dla nas lepiej. Świetnie bawimy się na scenie i na tym nam zależy. Ale nie jesteśmy jak Jerzy Kryszak, którego bardzo cenię.

No tak, i włosów takich nie macie...
— Jak to nie? Michał ma na klatce piersiowej!

Wasz trzyosobowy skład pozostaje bez zmian. Co was trzyma przy sobie?

— Pożyczyliśmy sobie grube pieniądze i podpisaliśmy weksle. Niestety. Nasze zobowiązania stracą ważność dopiero w 2044 roku.

A kłócicie się czasem?
— Jasne, że tak. Jesteśmy facetami z silnym ego i spieramy się dosyć często. Ale też bardzo się przyjaźnimy jak łyse konie.

Jakie łyse? A owłosiona klata Michała?
— No tak! Ale tak mamy, że wszystkie problemy potrafimy rozwiązać w ciągu dziesięciu minut sposobem żołnierskim. Ma być spokój i zaraz jest. Jesteśmy błyskawiczni jak zamek. Ale wiesz, o co najczęściej się kłócimy? Ten rozdział mogę nazwać: "Michał się spóźnia". Można na niego godzinę czekać, mimo iż powiedział, że już schodzi. Ale jak schodzi, jak na przykład kładzie się, by się zdrzemnąć? I gdy już się wyśpi, schodzi do nas i w samochodzie następuje trzęsienie ziemi. Michał potem obiecuje, że będzie punktualny, ale... Michał nie kameleon.

Mówi się, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Który z was wychodzi na plus?

— Oczywiście, że zawsze ja mam rację.

A czym zaskakuje was publiczność?
— Szkoda, że panie nie rzucają swojej garderoby na scenę. Biustonosze zawsze są mile widziane. Ale kiedyś jakiś facet spod Torunia rzucił gacie i swoją piżamę w stronę Waldka. Ale nie wiem, chyba nie piszą do siebie, nie dzwonią... Nic tymi rzutami nie wskórał.

A robicie sobie kawały?

— Kiedyś, jak grałem króla, koledzy przyczepili mi dzwoneczek do korony. Co ruszyłem głową, słyszałem dzwonienie. A Waldkowi bardzo często na kapelusz przyklejamy jakieś plastry z napisami. On wychodzi tak na scenę — nie ma pojęcia, że coś ma na głowie oprócz kapelusza. Takie żarty dla widzów są nie do uchwycenia. Jedziemy sobie samochodem, gadamy na jakiś temat, a potem na scenie żartujemy. Ze dwa razy w tygodniu nam się zdarza, że pękamy ze śmiechu. Ludzie śmieją się z czego innego, my z czego innego. Bawimy się kabaretem.

Gdzie przebiega granica parodii, wyśmiewania?
— Kiedyś myślałem, że granica żartu pokrywa się z granicą dobrego smaku. Dziś mi się zmieniło i jeśli wymyśli się dobry żart, który nikogo nie obrazi, ujdzie. Ale nie żartuję nigdy z pedofilii i przemocy domowej. Z tego ciężko zrobić żart. Jednak z papieża, księdza nie boję się żartować. Nie boję się też zażartować z niepełnosprawnej osoby. Wiem — bo mam kontakt z takimi osobami — że bawią ich tego typu gagi. Mają ogromny dystans do siebie. Jeśli już ktoś się obraża, to są to osoby pełnosprawne.

Dlaczego człowiek musi się śmiać?
— Śmiech pobudza jego cały układ krwionośny. Wydzielają się hormony szczęścia, a to wpływa na ogólny stan zdrowia człowieka. Nie bez powodu mówi się, że śmiech to zdrowie.

A wy dlaczego musicie rozśmieszać?

— Przecież podpisaliśmy weksle!

Często bywacie na Warmii i Mazurach?

— Piekielnie nam się te tereny podobają. Ale mamy tak ułożony kalendarz, że rzadko do was wpadamy. Szkoda.

Wasz grafik rzeczywiście jest nabity. Macie tournee jak zespół rockowy.
— Tak, ale Rolling Stonesi jadą w trasę raz na trzy lata, a my praktycznie nie wysiadamy z samochodu. Ale wracając do Warmii i Mazur, gdzie Stonesi jeszcze nie grali, tereny są niesamowite. Bardzo nam się podoba Lidzbark Warmiński i Olsztyn.

Wydarzyło się coś śmiesznego, gdy byliście "na całych jeziorach wy"?
— Bardzo miło wspominamy warsztaty kabaretowe, które co roku odbywają się albo w Mrągowie, albo w Piszu. Zjeżdża tam cała brać kabaretowa — palimy ognisko i gadamy.

Warsztaty? To się szkolicie?
— Podpowiadamy raczej młodszym kabaretom, jak bawić ludzi. Uwielbiam w ogóle oglądać początkujące kabarety, bo one są świeże i niczym nie spaczone.

To kabarety mogą się spaczyć?

— Tak, bo młode kabarety zaczynają grać pod publikę. Na przykład szykują gagi tylko pod studentów. To jest ograniczanie siebie i widowni. Bo ile razy można mówić o tym samym? Lepiej robić żarty, które rozbawią każdego.

piątek, 10 kwietnia 2009

Za 1,50 zł do sądu

Błądzić jest rzeczą ludzką — dlatego chochlik drukarski pojawia się tam, gdzie ludzkie oko potrafi to i owo przeoczyć. Ale przynajmniej dzięki jego tajnej współpracy teksty dziennikarskie dają się zauważyć.

Kto brał na dwóch kierunkach, ten odda w trzech ratach — pisze dzisiaj „Gazeta Olsztyńska” o studentach UWM, którzy pobierali stypendium na dwóch kierunkach. Żacy muszą zwrócić pieniądze. Nie mogli pobierać dubeltowej pomocy, bo tak mówią przepisy, których nikt do tej pory nie przestrzegał. Absurd? Nie to jednak jest najśmieszniejsze. Do tekstu wkradł się chochlik drukarski:

Studentka i jej kilkunastu kolegów oraz koleżanek usłyszała, że albo zwróci UWM 1,5 zł w trzech ratach, albo spotka się ze swoją uczelnią w sądzie.
— Nie było wyjścia. Zrezygnowałam z jednego stypendium i zadeklarowałam, że zwrócę pieniądze — wyjaśnia studentka. — Za półtora roku czekają mnie dwie obrony i nie chciałabym iść na wojnę z uczelnią. Choć z drugiej strony uważam, że sprawę w sądzie udałoby mi się wygrać.

Chochliki krążą po redakcjach. Są niewidoczne i tak przebiegłe, że nie ma na nie sposobu. Żyją w różnych miejscach — najczęściej w klawiaturach. Żerują na zmęczonych dziennikarzach, ale potrafią też czarować i oczarowują korektę. Ta w amoku pracy nie zauważa błędów. Chochlik działa więc skutecznie, a co najciekawsze — nie pobiera żadnej opłaty. Nie potwierdza to jednak, że chochlik jest wolontariuszem.

Chochlik drukarski — figlarny (ale i złośliwy) duszek, sprawca błędów, które przeszły niezauważone przez sito korekty i ujawniły się dopiero w gotowej publikacji poligraficznej, kiedy to na usunięcie ich jest już za późno (...) Chochlik drukarski nie zajmuje się tak przyziemnymi sprawami jak czeskie błędy czy inne literówki (o ile są one mało widoczne), skupiając całą swoją złośliwość na osiągnięciu wyższej szkodliwości swoich poczynań. Do ulubionych zabaw chochlika należy przestawianie liter w nazwiskach tak, aby brzmiały one szczególnie obraźliwie, tworzenie nieistniejących adresów pocztowych, podmienianie cen produktów, godzin pracy, dat, numerów stron itp., fałszowanie danych technicznych, zamienianie miejscami podpisów pod zdjęciami, ukrywanie nazwisk autorów itd. Szczególnie perfidnie zachowuje się chochlik podmieniając tylko jedną literę w wyrazie, tworząc przez to inny — równie prawdopodobnie brzmiący wyraz, tyle, że diametralnie zmieniający sens wypowiedzi. Chochlik potrafi jednak kasować lub przestawiać miejscami nawet duże fragmenty tekstu. Chochlik drukarski potrafi też manipulować ilustracjami (ze szczególnym upodobaniem do obcinania głów najważniejszych postaci), zmieniać kolory, manipulować w krzyżówkach, a nawet może wypuścić do druku całą kolumnę sprzed ostatniej korekty. Poza okresami aktywności chochlik drukarski śpi. Potocznie chochlikami drukarskimi nazywane są też błędy, których sprawcą jest ów chochlik. (Nonsensopedia)

Kiedyś do „Naszego Olsztyniaka” też wkradł się chochlik. Mega chochlik. Wycinek pozostawiam bez komentarza.

Przeczytaj:
Jak chochliki drukarskie wojowały z dziennikarzami
Rozliczenie z chochlikiem

czwartek, 9 kwietnia 2009

Kopernik ma na drugie Che Guevara

Czy Mikołaj Kopernik był kobietą? Na pewno był Warmiakiem. Dziś astronom dostaje drugie życie i staje się ikoną popkultury. Za darmo? Nie, w zamian ma promować region – wstrzymać nudę, ruszyć Warmię.

Kilka dni temu przypięłam sobie do paska od torebki nowy symbol Warmii. Chodzę więc przy piersi (prawie) z Mikołajem przypominającym geja-buntownika. Bo oto Kopernik, który wedle „Seksmisji” był kobietą, nosi beret w stylu Che Guevary. Szczerze – bawi mnie nowe oblicze astronoma. Bawi na plus.

Mikołaja Kopernika znałam do tej pory albo jako nudziarza, albo jako dziwaka. Pomnikowe wersje jego podobizny raczej nie przyciągały mojej uwagi. A tu proszę – wyskakuje Mikołaj pełen werwy i koloru. Szkoda, że nie ma ust czerwonych niczym Marylin Monroe (a miał mieć). Ma za to beret zdjęty z komunistycznego rewolucjonisty. Ale rewolucja nie jedno ma imię, bo nie Marylin, a tym bardziej nie Che Guevara mogą się szczycić swoimi zasługami. Kopernik wszystkich bije na twarz – to on wstrzymał Słońce, a ruszył Ziemię. Dlaczego więc nie promować go w stylu popkulturowego idola? I dlaczego nie przypisać go Warmii nie tylko historycznie, ale kulturowo i symbolicznie?

Teraz Kopernik kojarzony jest z Toruniem, gdzie się urodził. Tam stoi jego wiekopomny pomnik fotografowany milion razy dziennie. Nie dziwi więc, że Toruń przyzwyczaił się do swojego symbolu. Też pierniki piernikami, ale Mikołaj Mikołajem! To przecież Kopernik na Warmii cieszył się najbardziej twórczym okresem życia. We Fromborku, Lidzbarku Warmińskim i Olsztynie spędził łącznie 40 lat życia, a dożył 70-ki. W Olsztynie miał nawet romans z gosposią Anną. Warmia – jak widać – inspiruje na całego!

My nie odmawiamy Toruniowi prawa do Kopernika, nie odmawiamy tego prawa Krakowowi, czy miastom włoskim, ale stawiamy taką tezę, że w Toruniu Kopernik się urodził, tam biegał sobie po ulicach, jako żak-gołowąs biegał zaś po Krakowie i pewnie po Bolonii, tam wyszumiał się na różnych imprezach, natomiast karierę zawodową zrobił na Warmii. Są na to twarde dowody, które będziemy powoli odkrywać, chcąc pokazać, że Warmia to jest kraina wyjątkowa, specyficzna, której spokój inspiruje. Bo wiele bardzo znanych postaci przybyło tutaj i tutaj tworzyło dzieła życia. Tak było również z Kopernikiem.
(Maciej Rytczak, dyrektor wydziału promocji Starostwa Powiatowego w Olsztynie)

Zakopane ma Witkacego, Gniezno św. Wojciecha, a Olsztyn będzie miał popkulturowego Kopernika. Bardzo mnie to cieszy. To przede wszystkim ukłon w stronę młodych ludzi – bo dziś najlepiej sprzedaje się pomysł przykraszony odrobiną pikanterii. Co prawda Che Guevara do aniołków nie należy, a dziwnym trafem stał się szalenie modny. Jego portfolio nie zasługuje na kult. Ale co zrobić? Moda dyktuje się innymi prawami. Nadzieja jednak w tym, że Kopernik nie zdobędzie popularności bazując jedynie na swojej twarzy będącej odbiciem Che. Dlatego są tacy, którym nowy image astronoma nie w smak. Że niby nie przystoi, że niby Mikołaj wielkim człowiekiem był i nawet palcem tknąć jego rangi nie wolno. Że należy mu się szacunek i kpienie z jego autorytetu zabronione. Ale grunt to poczucie humoru. A czy Kopernik nie żartował? Na pewno. W końcu ponurak Ziemi by nie ruszył.