sobota, 31 października 2009

Michael Jackson: This Is It

Ile uszu, tyle opinii o „This Is It”. Ile oczu, tyle kontrowersji. A ja jestem zachwycona zapisem ostatnich prób Michaela Jacksona. To wydarzenie nie tyle filmowe, ile muzyczne. I to słuchać! A czy zostało coś ukryte? Nie wnikam. Michael zawsze chciał bawić ludzi i to mu się udało.


Co napisać o „This Is It”? Byłam, widziałam, więc warto nakreślić słówko. Siadam do pisania, a tu puk puk w plecy. Odwracam się, patrzę i oczom nie wierzę. Sam Michael Jackson! Rany boskie! To Michael żyje? Nie, jednak nie żyje. To duch mnie nawiedził, odwiedził. Król-duch. Przyszedł w Halloween i mówi: chcesz pisać o „This Is It”? Z tyloma gwiazdami wywiady robiłaś, więc może teraz ze mną pogadasz? Nie pisz nudnej recenzji, pytaj śmiało.

Michael, jesteś jedynym facetem, któremu wybaczam białe skarpetki i przykrótkie spodnie.
— Mam się cieszyć, czy płakać?

Szkoda łez, cały świat jeszcze za tobą płacze.
— Zaczyna mnie to już nudzić. Bo ile można? Ludzie cały czas lamentują, że umarłem.

Bo umarłeś.
— A nie mogłem?

Mogłeś, ale miałeś dać 50 koncertów. Człowieku, ludzie bilety kupili, a przede wszystkim ekipa „This Is It” strasznie harowała!
— Ba, pieniądze z nieba nie spadają.

Film zaczyna się od wyznań tancerzy. Mówią, że złapali Pana Boga za nogi, że taniec z tobą na scenie to ich spełnienie marzeń. Jeden nawet zdradza, że po przebudzeniu nie myśli o śniadaniu, ale tańczy do twoich kawałków. Ty też o jedzeniu chyba nie myślałeś, bo chudy jesteś jak patyk.
— A widziałaś mnie kiedyś z brzuszkiem? Zawsze byłem chudy, więc się nie czepiaj. Na filmie widać, jak liżę lizaka, więc bądź wyrozumiała. Gdybym spasł się jak Elvis, też byłoby gadanie.

Fakt, jesteś jak niekończąca się opowieść. Pamiętam żarty, że nos ci odpadł na koncercie.
— Nos mam mały, ciasny, ale własny.

Ciuchy też miałeś własne? Strasznie mnie wkurzałeś w za dużej srebrnej marynarce. Pierwsze kadry filmu to ty w czerwonych spodniach i w tej szkaradzie na sobie. Pozostałości po czasach świetności?
— Aż taka zła ta marynarka?

Sorry, ale wyglądasz w niej jak ciota z lat osiemdziesiątych.
— Ciota? Nie wyobrażaj sobie, z królem popu gadasz!

Fakt, królem lwem nie jesteś.
— Nie jestem księżną Dianą, która licytowała swoje kiecki na aukcjach charytatywnych. Moje koncertowe kreacje zalegały w garderobie. A ty poszłabyś na próby w kalesonach? Otworzyłem szafę i patrzę — wiszą wspomnienia, więc trzeba je ożywić. To taki kop emocjonalny — w starych ciuchach poczułem się znowu młodo. Ale kilka razy byłem też w dresach, a nawet nie goliłem się codziennie! Wściekły jestem na reżysera Ortegę, że to wkleił do filmu. Wiesz, ile nerwów kosztowały mnie te próby?

Nie wiem, na filmie tego nie widać.
— Bo to typowy american dream.

Typowy? „Earth song” śpiewasz żenująco. Aż uszy chciałam zatkać!
— Trzeba było. Oszczędzałem głos i nawet kilka razy to powiedziałem. Aż tak uszy zatykałaś? Czekało mnie przecież te pięćdziesiąt koncertów, na których musiałem dobrze wypaść. Umarłbym, gdybym piał jak kogut. Wstyd! Król popu, a pieje jak stara fujara.

Ale na „I just can’t stop loving You” dałeś czadu.
— Bo śpiewałem ze świetna dziewczyną. Nakręciła mnie. Kurczę, widziałaś ten moment, jak chcę złapać ją za pierś?

Widziałam też, jak łapiesz się za krok. Nakręciłeś tym tak tancerzy, że wszyscy — jak jeden mąż — złapali się za jaja. Oj facet, masz ty siłę przebicia.
— Wszyscy się złapali? Nie widziałem tego!

Bo byłeś jak w amoku! Z tym swoim popisowym gestem poszedłeś na całość. Oj, na „Billie Jeanie” kręciłeś bioderkami… Ale tylko pod koniec tego kawałka byłeś erotyczny.
— Ludzie tak lubią, a ja wiem, co lubią. Gdybym na każdym kawałku łapał się za krok, przejadłoby się to jak „Moda na sukces”.

Ale i tak siłą tego koncertu są efekty specjalne i muzyka. Dostałeś świetnych instrumentalistów, genialnych tancerzy i speców od wizualizacji. Na „Smooth criminal” odpadłam.
— Jak mój nos? (śmiech) A ja czułem się, jak podczas kręcenia klipu do tego kawałka.

Nie miałeś zadyszki?
— Miałem, ale wiele wycięli. Nie mogłem przecież sapać na ekranie, tak? Myślisz, że ludzie chcieliby oglądać pot Michaela na ekranie? Miał być american dream.

Miał być hołd dla ciebie.

— Ale jest hołd dla ludzi, którzy ze mną pracowali. Da tych gitarzystów, bębniarzy, chórków, klawiszowców… Dla wszystkich technicznych. Mam nadzieję, że moje nazwisko ich wywinduje. Koncert jest świetnie zmontowany, więc świetnie się ogląda. Sama fikałaś w kinie, widziałem! Jako król-duch wszystko widzę! Ale nie będę ci wytykał tego palcami…

No właśnie, zawsze mnie zastanawiało... Dlaczego masz plastry na palcach?
— Hmmm, to przez cholerne obcinanie skórek. Czasem je wyrywam i leje się krew. Wtedy zaklejam, by nie wdała się infekcja.

No tak, bo ty taki delikatny. Zresztą cała ekipa obchodzi się z tobą jak z jajkiem.
— Ale na twardo czy na miękko?

Z szacunkiem. I ja też, Michael, dzięki za muzykę. Świetnie się bawiłam na „This Is It”.
— Ja też… Siedziałem w ostatnim rzędzie.

Co jeszcze napisałam o Michaelu?
Michael Jackson still alive
Michael Jackson nie żyje





Bonus:

Kiedy „This Is It” miało premierę, w Polsce koncertowało Porcupine Tree. Znasz?
— Oni tańczą?

Nie, rockują.
— A dobrze rockują? Wolę jednak tańczących chłopaków. Takich jak ja.

Fakt, to bardziej introwertycy, niż ekstrawertycy.
— Ale pozdrawiam. Następnym razem wpadnę na ich koncert. Będziesz?

czwartek, 29 października 2009

Porcupine Tree: hello Wrocław!

Babcia zawsze mi powtarza: młodość musi się wyszumieć. Coś w tym jest, bo po koncercie Porcupine Tree szumi mi w głowie. Ale szum ten jest na tyle fantastyczny, że nawet hotelowa lodówka powinna się wstydzić. Chłopaki dali czadu, oj dali!


Początek był żenujący — na scenę wyszła rzępoląca Rose Kemp. Ludzie złapali się za uszy, jedno dziewczę nawet uszy zatkało, a jakiś chłopak grał w grę na komórce. Na szczęście Emily Rose — bo tak nazywam dla potrzeb własnych ten talent gitarowo-wokalny — wyła niespełna pół godziny. Potem na scenie pojawił się już Steven Wilson z ekipą, by zejść z niej niepokonany.


Koncert składał się z dwóch części — pierwsza promowała najnowszy album „The Incident”, druga składała się z największych hitów. Tracklisty nie podam, bo pamięć z powodu pokoncertowego szumu w głowie zawodzi. Jeśli ktoś zna — będę wdzięczna za podanie w komentarzu.


Klimat? Szkoda, że Steven — mimo iż artysta z niego genialny — nie złapał kontaktu z publicznością. Książki takie wyjście w tłumy nazywają charyzmą. Steven zaś zasłonił się gęstwiną swoich włosów, wyśpiewywał songi i zmieniał co i raz gitary. Nie obyło się bez kilku klawiszowych przygód, co dowodzi, że lider PT (nazywany przeze mnie cudownym chłopcem vel Harrym Potterem) jest muzycznym poliglotą. Bardzo ładnie, a nawet jeszcze ładniej. Ale tej wspomnianej charyzmy brakowało, więc i szaleństw na widowni jakby za mało. Niektórzy tylko główkami kiwali, nóżką przytupywali. Ale były momenty, że raptem z publiki wyrastał las rąk. Konewką były oczekiwane przez wszystkich hity, a największe korzenie zapuścił oczywiście kawałek „Trains”. Zagrali go na koniec — to taka wisienka na torcie. Na smak.


Porcupine Tree są świetni instrumentalnie. Genialni! I nie to, że zgrani są ze sobą, to jeszcze z wizualizacją, jaka urozmaicała „dzianie się” na scenie. Z każdym uderzeniem w bębny, szarpnięciem w struny gitar, obrazy zmieniały się jak za klaśnięciem w dłonie. Tak, chłopaki mieli dopracowany każdy szczegół.


Przepraszam, ale więcej pisać mi się nie chce. Koncert był fantastyczny i fenomenalny. Film jest na to żywym dowodem. Hmmm, ale Porcupine Tree to i tak zespół nieśmiertelny. Ave!



Porcupine Tree zagrało we wrocławskiej Orbicie 28 października 2009 roku. Kropka.

> Zobacz więcej zdjęć z wrocławskiego koncertu
> Relacja z rockmetal.pl

środa, 28 października 2009

Dyjak: Nie piję i łowię ryby

— Moje opowieści będą zawsze alkoholowe — twierdzi Marek Dyjak, bard. — Nie ma znaczenia, że nie będę pił jakiś czas, a może nawet do końca życia nie tknę butelki. Wódką jestem tak przesiąknięty.


Szalenie cenię szczerość. I cenię też, gdy ludzie potrafią szczerze opowiadać. Widać, że życiowe doświadczenie odkrywa wszystkie karty i... dodaje skrzydeł? Taki jest właśnie Marek Dyjak, który wlewał w siebie trzy litry wódki dziennie aż postanowił skończyć ze sobą. Lekarz stwierdził zgon, ale on otworzył oczy — i to tak szeroko otworzył, że przestał pić, a wrócił do piosenki. Bo kiedyś śpiewał i zdobywał szereg festiwalowych wyróżnień. Dziś talent się odrodził.

Ten wywiad zapowiadał koncert Dyjaka w Olsztynie. Gdy z nim rozmawiałam, akurat siedział z wędką nad wodą.

Mówią o panu: polski Tom Waits, bo wódka, ulica i śpiew.
— Jestem jednym z naczelnych pijaków i barowych meneli w Polsce. Odsłoniłem karty swojego życia i zrobiło się o mnie głośno. A przecież takich ludzi jak ja, jest bardzo dużo. Wódka zaprowadziła mnie tam, gdzie zaprowadziła — były w tym dobre rzeczy, ale były też śmiertelne.

Powiesił się pan na drzewie blisko domu.
— Ale przeżyłem, wywinąłem się śmierci. Nie jest jednak to moja zasługa. Linę odcięła żona... Nie jestem wierzący i nie wierzę w żadnego wymyślonego przez ludzi boga. Mój bóg się nie przedstawił, ale wiem, że jest, bo zwrócił mnie w całości. Ale nie chodzę po kościołach, nie robię żadnej nagonki, nie nawracam, bo nie wiem, jak ten mój bóg się nazywa. Może jest kobietą?

A może ma pan anioła stróża?
— Jakiś kontakt na pewno jest, bo ja go wyczuwam.

Kiedy pojawił się w pana życiu alkohol?
— Byłem dzieciakiem, ale udzieliłem już tylu wywiadów na temat alkoholizmu, że nie chcę już o sobie i alkoholizmie opowiadać. To jest banalne. Wystarczy przejść się na pierwszy lepszy mityng alkoholowy i wszystko można usłyszeć. Moja historia nie różni się od historii innych ludzi. Ja się jednak podniosłem.

I to jest pana siła.
— Byłem w ostatniej fazie chronicznego uzależnienia i miałem wszystkie punkty, przez jakie alkoholik przechodzi. Stanąłem przed ostatnim — przed śmiercią. Podniosłem się, ale to nie jest moja zasługa. Przeszedłem wszystkie terapie, ale one gówno są warte. Można tylko spędzić czas z alkoholikami, tyle. Niczym się nie różnię od żebrzącego pana spod budki z piwem. Moja choroba jest nieuleczalna, więc w każdej chwili mogę mieć nawrót.

A muzyka? Pomaga utrzymać się na powierzchni?
— Muzyka ma szanse uzasadniać stan, w którym się znajduję. To wyraz głębokiego żalu, a ja miałem różne historie — krzywdziłem i byłem krzywdzony. Moje opowieści będą zawsze alkoholowe. Nie ma znaczenia, że nie będę pił jakiś czas, a może nawet do końca życia nie tknę butelki. Wódką jestem tak przesiąknięty, że to fatum będzie zawsze we mnie. Załatwiłem się na tyle, że pewnie pociągnę z jeszcze kilka lat, może z dychę — jak będę się starał. Dlatego wódka zawsze będzie w mojej muzyce. Zacząłem pić jako młody chłopak. Miałem dwadzieścia lat i piłem do teraz. To jest moja pierwsza przerwa i pierwsze uderzenie. Wszystkie detoksy, na jakich bywałem, to żart. Dostawałem padaczki, wpadałem na leczenie, czułem się lepiej i piłem od nowa. W końcu umarłem.

I zaczął pan mówić o swojej słabości...
— Ale nie mam potrzeby publicznej spowiedzi. Nie chodzę na żadne mityngi i nie mówię pani tego wszystkiego po to, by było mi lepiej. Jest mi dobrze — siedzę sobie na rybach i patrzę się w spławik. Są gorsze rzeczy jak alkoholizm. Siedzę dokładnie w miejscu, gdzie kilka miesięcy temu prosiłem kolegę wędkarza, by poszedł się odtruć. Mówiłem, że załatwię, pomogę... Dwa tygodnie temu zniknął z tego miejsca... Później był jego pogrzeb. Dlatego moje gadanie o wychodzeniu z nałogu jest bez sensu. Mamy na to niewielki wpływ. Nawet jak chcemy — my, alkoholicy — to w tym państwie jest tak, że trudno się dostać na dobrowolną terapię. Trzeba czekać, mieć układy, pieniądze. 99,9 procent alkoholików nie ma szans, by stanąć na nogi. A przecież akcyza na wódkę kosztuje tyle i tyle. Wystarczyłoby przeznaczyć z tej puli 10 procent na leczenie. Jestem stuprocentowym gazerem uzależnionym od wódki, ale nie czuję się przywódcą stada, by cokolwiek mówić na ten temat. Zacznę się popisywać, a za tydzień napiję się i wyjdę na kretyna. Nawroty są tak silne, że człowiek jest w stanie wszystko zrobić, by nie zwariować.

Zaciska pan zęby?
— To moja tajemnica. Każdy ma inny sposób na niepicie. Lepiej pomówmy o koncercie w Olsztynie. Przyjeżdżam z zespołem i będziemy promować płytę „Jeszcze raz Dyjak”. Niestety nie będzie pani Stanisławy Celińskiej ze mną, bo trudno mi ściągać ją do jednej piosenki. Nie będzie też Włodzimierza Nahornego, z którym nagrałem „Jej portret”. Rzadko się zdarza, aby sam kompozytor zagrał na czyjejś płycie, ale na mojej się zgodził. Bo to jest też facet po przejściach — niepijący alkoholik. Pani Stanisława też ponad dwadzieścia lat nie pije. Tak wyszło, tak się zgraliśmy.

Olsztyn też nie jest panu obcy.
— Najpierw byłem tu na detoksie, który jest najbardziej chujowym detoksem na świecie. Nawet nie chodzi mi o to, że papieru toaletowego tu nie ma. Wyobraża sobie pani, że na detoksie w Olsztynie można kupić za 5 zł setkę denaturatu z colą? I to od pielęgniarki! Ale w Olsztynie czuję się jak u siebie. Jestem takim łazęgą, że właściwie wszędzie jestem jak u siebie. Kloszardem będę zawsze! W Olsztynie jednak mam od cholery przyjaciół, a Janusz Cichoń to mój wybitny przyjaciel i serdeczny człowiek. W czasach mojego głębokiego alkoholizmu ratował mnie, pomagał. To człowiek wielkiej klasy. Bardzo gorąco go pozdrawiam! No i macie jeziora, a ja lubię łowić ryby. Moja żona ma działkę niedaleko Olsztyna i czasami przyjeżdżam tam z wędką. Mieszkam teraz na Śląsku, ale dwa kilometry od domu mam piękne łowisko — rzekę Wartę i jestem zwarty.

Pana żona to złota kobieta...
— Nie da się ukryć. To kobieta, która kiedyś odcięła mnie od liny i przeżyła wszystkie moje najgorsze stany. Nie wiem, jak mam to powiedzieć... Love is blindness?

Śpiewa pan dla niej?

— Nie. Zawsze wkurzali mnie faceci, którzy mówili, że uratowała ich miłość. Gdy to słyszałem, mroziło mnie i miałem ochotę puścić pawia. Ale muszę szczerze powiedzieć, że tak było! Myślenie o żonie było jednym z powodów mojej trzeźwości i tego, że stoję z wędką nad stawem i nie potrzebuję się napić. I że niedługo zaśpiewam w Olsztynie. Śpiewanie to — przyznam pani — najczystsza rzecz w życiu. Wszelkiej maści grzechy popełniałem, ale w śpiewaniu — na trzeźwo, po pijaku — znajduję przekonanie, że jest to uczciwe. Nawet jak się pomylę, pobełkoczę, wynika to z instynktu, który u alkoholika jest rzadki. To uczciwość.

wtorek, 27 października 2009

„Odlot”, czyli wesołe jest życie staruszka

Stare, ale jare? „Odlot” to wzruszająca historia potwierdzająca, że nigdy nie można rezygnować z marzeń. Nawet, gdy na głowie pojawia się siwizna, a wszyscy wysyłają cię do domu starców. Zdecydowanie starość to radość!


Pierwszy był i tak Mariusz Sieniewicz, który w wydanej dwa lata temu „Rebelii” daje starcom głos. Dziadkowie bezustannie upokarzani, surowo karani za najmniejsze nieposłuszeństwo, cierpliwie znoszą swój los. Do czasu. W ślady Mariusza idzie Disney — co prawda w trochę innym tonie, bo w pozytywnym i bajkowym. Tu nie ma rebelii, tu jest sentyment, posmak przemijania i wierność swoim ideałom.

„Odlot” to pierwsza bajka, która — zdaje mi się — pokazuje staruszka jako człowieka. Nie jest to ani kukła, a ni przyrząd do piastowania wnuków czy sadzenia kwiatków w ogrodzie. W „Odlocie” to właśnie stetryczały dziadek Carl jest głównym bohaterem. To właśnie on dźwiga dom na swoich barkach (prawie dosłownie), to właśnie on wspina się po skałach, walczy o sprawiedliwość i dobro, a przede wszystkim realizuje swoje niespełnione marzenia. Nie waha się nawet rzucić swoją sztuczną szczęką, by uratować przyjaciół. Dla mnie fantastycznie! Młodzi widzowie trzymają więc kciuki nie za młode, piękne i piersiaste kukiełki, ale za wiarę w dane sobie obietnice. I to też dowód na to, że mężczyzna zawsze pozostaje chłopcem.


Carl podróżuje we własnym domu unoszonym przez setki balonów, a w wyprawie do Ameryki — i to nie byle jakiej, bo do Południowej — przypadkowo towarzyszy mu pewien tępawy i grubawy ośmiolatek. Jednak prawdziwa akcja zaczyna się dopiero po dotarciu na miejsce, gdzie dwóch podróżników spotyka dziwacznego ptaka Stefana i mówiącego ludzkim głosem psa, w którym się zakochałam na amen! As — niczym wiewiór z "Epoki lodowcowej" czy osioł ze "Shreka" — jest boskim bohaterem drugiego planu. W 3D wygląda fantastycznie!


Przygody bohaterów wokół egzotycznego wodospadu nawiązują do serii wypadów w dzikie dżungle Indiany Jonesa. Dziadek wprost wymiata swoją siłą, jest supermanem i superdziadkiem w jednym. Na pewno uroku dodaje mu też świetna animacja. Dlatego stawiam wielki plus „Odlotowi”, bo nie to, że mądry, to jeszcze wzruszający film. I to nic, że fabuła może wydawać się banalna, ale od czego są bajki? Mają zachwycać w inny sposób. Ja się wzruszyłam. Naprawdę! Ze trzy łzy mi popłynęły. No, może cztery.

poniedziałek, 26 października 2009

Zakazana kawa z Wrocławia

Z kawą do kina wchodzić nie wolno! Kawę trzeba wylać – tak radzi mi bileterka, która jest szlabanem, zakazem i Bóg wie kim jeszcze w kinie. Rządzi.


Ludzie są wyrozumiali. Wyrozumiali jak cholera! Przyjeżdżam do Wrocławia i mam w planie spotkanie z koleżanką E. A że mam jeszcze dwie godziny do „cześć po latach”, więc idę do kina. Ale po ośmiogodzinnej jeździe pociągiem marzy mi się wielka kawa. Ogromna! Mam jeszcze kilka minut do filmu, więc odwiedzam Coffee Heaven i wychodzę z gigantycznym kubkiem kofeiny.

Patrzę na zegarek, a tu już seans się zaczyna, więc z kawą gnam do kina. Multikina w Arkadach Wrocławskich.

— Ale pani nie może wejść z tą kawą na salę – wita mnie bileterka.
— A dlaczego?
— Napisane jest, że z napojami z zewnątrz nie wolno wchodzić do sal kinowych.
— Gdzie jest napisane?
— Tu! – pokazuje mi małą naklejoną kartkę tuż przy bramce z biletami.
— A dlaczego dopiero tu, a nie piętro niżej przy kasach?
— Bo to nasze zadanie, aby ludzi z kawami nie wpuszczać.
— I co ja mam teraz z tą kawą zrobić? Nietknięta!
— Nie wiem. Może pani wylać.
— Wylać? Nie po to kupuję kawę, aby ją wylewać!
— To już pani problem, co pani z nią zrobi. Albo pani wyleje, albo wypije. Do kina może pani wchodzić z kawą kupioną tylko w naszym bufecie.
— Ale wy macie kawę z proszku o zapachu popcornu.
— Proszę pani, napisane jest?
— Jest.
— No właśnie. To co pani robi z kawą?

Wypijam. Duszkiem. A do Multikina we Wrocławiu czuję niesmak. Do pani bileterki tym większy, bo nieuprzejmna. Wiem, zakazy, nakazy… Ale małym drukiem na kartce wywieszonej na poziomie kolan? To cios poniżej pasa!

niedziela, 25 października 2009

Cyrk zwierząt nie bawi

Nie mają lekkiego życia… Spojrzałam cyrkowym zwierzętom głęboko w oczy i przeraziłam się ich smutkiem. Ba — przeraziłam się stanem czworonogów! Naćpane? Najwidoczniej! Czy tak powinno się je traktować?


Przyjechał cyrk Korona do Olsztyna. Nie byłam z 20 lat (ups, ja taka stara jestem?), więc idę. Fajne są małpy, które ujeżdżają kucyki. Niezłe są też kozy, które jeżdżą na tych samych konikach. Potem te małe klaczki i ogierki dźwigają na sobie rozszalałe dzieciaki. Podobają mi się też zebry, bo pasiaste i posłuszne. W kółku i w kółko biegają.


Czoło chylę przed słoniami, które — mimo iż niezgrabne — z wdziękiem siadają na metalowe podstawy. Ale przyjrzałam się słoniowi stojącemu na uboczu, tyknęłam nawet w ramię znajomych: a co on taki naćpany?


Klauni? Krew mnie zalewa, bo wygłupiać potrafi się każdy. Kupuję tylko jeden numer i to też na zasadzie promocji dla dwóch takich, co księżyc chcieliby ukraść, ale pewnie za dużo piją i ręce im się trzęsą.


Do cyrku idę z aparatem. Kilka dni wcześniej umawiam się z facetem od promocji, że chcę zrobić kilka zdjęć. Mówi, że pogada z szefową i zadzwoni, ale słowa nie dotrzymuje. Nie odbiera też telefonu. Ma kaca, czy nie chce, abym robiła zdjęcia?

Już w cyrku zagaduję z jakimś gościem, że jestem z gazety i chcę mieć kilka cyrkowych ujęć. Idzie spytać szefową, czy mi wolno. Zgodziła się, więc wyjmuję aparat i uwieczniam akrobacje i fiki-miki. Ale nie jest to łatwe — co i raz podchodzi do mnie obsługa: ALEŻ TU OBOWIĄZUJE KATEGORYCZNY ZAKAZ ROBIENIA ZDJĘĆ! Z dziesięciu facetów do mnie podchodzi, a mnie za każdym razem krew zalewa. Może lepiej, gdybym na czole napisała, że mam pozwolenie?

W przerwie na arenie pojawia się szefowa. Pozwala mi wejść do zoo z aparatem — czyli tam, gdzie wszystkie zwierzaki stoją (czasem leżą) w klatkach. I tu oczy w słup!

Podchodzę do zebr, które tak żywiołowo biegały wokół areny, a które teraz stoją jak zaklęte. Naćpane? Nie ja jedyna jestem tego zdania. Tak samo owce, niektóre konie. Ale nie wszystkie — były też dwa łby, które przyciągały uwagę i pozwalały się ze sobą fotografować.

W środku jest ciemno, nie chcę męczyć zwierząt fleszem...

Cyrkowe zwierzęta nie wiedzą, co to jest przyjemność życia w naturze. Zabierana jest im wolność i zabroniona swoboda ruchu. W zamian otrzymują więzienie w małych śmierdzących klatkach, baty treserów, różne okrutne metody tresury, strach, ból i cierpienie. Wszystko po to, aby mogły pokazać bezsensowne, wytresowane numery cyrkowe. Życie zwierzęcia cyrkowego nie ma nic wspólnego z naturalną egzystencją. Te biedne zwierzęta całe swoje życie muszą spędzić albo w ciasnych klatkach, często zakute w łańcuchy (tak jak słonie), albo na arenie, w strachu przed batem tresera. Na arenie zwierzęta mogą się chociaż poruszać, ale 80-90% życia spędzają w klatkach, często tak ciasnych, że z ledwością pozwalających na obrócenie się. Ale życie w klatkach to tylko wstęp do prawdziwych męczarni, które nazywane są tresurą.

Nie zastanawiałam się nigdy nad życiem zwierząt w cyrku. Miałam nadzieję, że ktoś myśli za mnie — że są kontrole, badania i dobrzy ludzie. Ale teraz zaczynam się zastanawiać… Bo dlaczego te zwierzaki są takie osowiałe?

Wszystkie zwierzęta tresowane są pod biczem tresera. Treserzy stosują zasadę: "zmusić biczem do uległości". To wszystko odbywa się w imię zdobywania pieniędzy i zadowolenia ludzi, którzy chcą się bawić kosztem innych istot, nie zważając na ich ból i cierpienie. A przecież, jak to udowadnia tzw. "cyrk chiński", można się w cyrku świetnie bawić bez udziału tresury zwierząt.
(Niewesołe oblicze cyrku)

piątek, 23 października 2009

Kolejny McDonald’s w Olsztynie?

Do trzech razy sztuka? Owszem, sztuka mielonego mięsa między dwiema pajdkami bułki. W Olsztynie powstanie nowy McDonald’s i to dwupiętrowy! Gdzie? W samym sercu starówki.


Doszły mnie słuchy, że w Olsztynie jest za mało fast foodów. Doszły mnie słuchy, że McDonald’s zaciera ręce i szykuje się do ekspansji na starówkę. I będzie to restauracja z prawdziwego zdarzenia, bo dwupiętrowa! Ludzie, szykujcie więc brzuchy i portfele!

Gdzie ulokować dwa piętra najbardziej kultowej amerykańskiej pusto-jadłodajni? Jest takie miejsce — dla niektórych olsztyniaków kultowe. To Irish Pub Carpenter na Placu Rybnym (w papierach: Stare Miasto 3). Knajpa miała się remontować już ze sto razy, ale właściciel jakoś nie spieszył się do szpachelki i pędzla. Klienci przychodzili, na piwko kilka groszy wydawali i interes się kręcił. Na jaką cholerę zamykać więc pub i bawić się w Boba Budowniczego? Fakt, po co wydawać, skoro można zarabiać?

I pewnie o pieniądze się rozchodzi. Zielony dolar pachnie lepiej niż irlandzkie korzenie knajpy. Czas na zmiany!

Toruń — stawiany w jednym rzędzie z Olsztynem — ma swoje hamburgery na starówce i żyje. O Krakowie, Wrocławiu nie wspomnę, bo to metropolie, więc czapki z głów. Warszawa jednak też ogromna, a hamburgerów z szablonu w okolicach syrenki nie sprzedaje. W centrum i owszem, ale starówka oddana jest restauratorom z klasą.

Czy w Olsztynie potrzebny jest więc piętrowy McDonald’s? Przecież rzut beretem od starówki stoi mały domek, w którym serwują big maki i szejki. Zgoda — w godzinach szczytu palca tam nie włożysz, ale głodni sobie radzą — w kolejce stoją i dopinają swego.

Olsztyn to miasto spokojne i kameralne. Tu nie trzeba jeść w biegu na każdym kroku. Dwa McDonald’sy wystarczą. Do trzech razy sztuka mi nie w smak! Jeśli już serwować jedzenie, postawiłabym na Subway'a z kanapkami albo Kuchnię Marche (marzenie moje). Amerykańskim kartonom na ciepło mówię NIE!

Kina nam likwidują, do budowy basenu się nie kwapią, ale nasycić żołądki chcą. A to Olsztyn właśnie. Dla ducha nic, dla ciała… puste kalorie. I hulaj dusza!

PS. Najlepsze jest to — i tu też doszły mnie słuchy — że cały ten ambaras z fabryką hamburgerów na starówce to... tylko kampania marketingowa Carpetnera. Ładnie to tak? Ale w każdej plotce jest ziarno prawdy.

czwartek, 22 października 2009

Filharmonia w Olsztynie jest sexy

Filharmonia Warmińsko-Mazurska jest sexy. Ot, klasyczna a sexy! Wystarczy zmienić pisownię, by stać się ponętną i pożądaną przez miliony. Błądzić jest więc rzeczą ludzką... A co na to Feliks Nowowiejski — winowajca?


Kto zna Feliksa Nowowiejskiego niech podniesie palec w górę. O — po lewej pan podnosi. O, i pani po prawej. Jak miło, Felek nie jest aż taki anonimowy. Na Warmii jest wręcz kultowy — napisał muzykę do hitu naszego regionu „O Warmio moja miła”.

Feliks Nowowiejski urodził się w Barczewie, a gdy dojrzał, został organistą-wirtuozem i wielkim kompozytorem. Tak jak wielkim poetą Słowacki był, tak wielkim pisarzem muzyki był pan Felek. Napisał muzykę do „Roty”, więc szacunek mu się należy. Pani po lewej przyznaje mi rację? Dziękuję.

I jako że wielkim kompozytorem Felek był, tako Filharmonia Warmińsko-Mazurska nazwała się jego imieniem. Ale, ale... jest właśnie jedno ale. Jak świat długi i szeroki pan Nowowiejski ma na imię Feliks. Nawet sam się tak podpisywał, co pokazuje powyższy obrazek. Filharmonia lansuje się zaś Felixem. Orzeszkiem Felixem? Fistaszkiem?

Nie rozumiem — jakim cudem tak poważna jak muzyka poważna instytucja może pomylić się w pisowni imienia swojego patrona? To musi mieć głębsze korzenie! Pewnie z pomocą przyszedłby Freud. Facet twierdził, że wszystko, co człowiek robi, ma podtekst seksualny. Przede wszystkim pomyłki... Wobec tego jak wytłumaczyć X w imieniu Feliksa? Cóż... filharmonia chce być sexy! Tak też trzeba patrzeć na fagocistę, kontrabasistę a nawet na skrzypka. Pani w kasie też jest sexy, a pani sprzątaczka to już jest sexy niesamowicie!


Tak jak sex jest w wielkim mieście, tak i filharmonia musi być w wielkim mieście. W wielkim? — pyta pan z prawej. To dlaczego mówimy o fistaszku?

środa, 21 października 2009

Dobrze widzę Irving Tea

Niewidomy nie kupi już kota w worku, a tym bardziej herbaty w torebce, której nie lubi. Na półkach sklepowych pojawiły się herbaty podpisane braillem. Smacznego!


Jako że herbata jest całkowicie legalna, kupuję Irving Tea i częstuję nią redakcyjną koleżankę. Ona maca opakowanie i w krzyk:
— Ojej, to chyba herbata dla niewidomych!

Dla niewidomych? Przyglądam się pudełeczku i znajduję charakterystyczne „kropeczki”, czyli — jest dowód — napisane braillem. Genialne!

Herbaty Irving są pierwszymi na polskim rynku produktami spożywczymi posiadającymi na opakowaniach oznaczenia w języku Braille’a. Na sklepowych półkach pojawiły się już latem, ale ja dopiero teraz je odkryłam. Lepiej późno niż wcale, prawda? Opis na opakowaniach ma ułatwić osobom niewidomym oraz słabowidzącym znalezienie, zarówno na sklepowej półce jak i w domowej szafce, odpowiedniego rodzaju i smaku herbaty.

I tyle na dzisiaj. Zachwyt swój wyraziłam, a przede wszystkim radość, że niewidomy to nie trędowaty i trzeba traktować go jak człowieka. Chce kupić sobie herbatę o smaku maliny? Proszę bardzo — kropeczki prawdę mu powiedzą i nie kupi kota w worku...

PS. Teraz moje palce są bardziej wyczulone na "kropeczki". Ku mojemu zaskoczeniu nie tylko herbata się wyróżnia. Napotkałam także opakowania leków podpisane braillem. I bardzo mi się to podoba!

Rysunek Marka Raczkowskiego — więcej jego prac można zobaczyć w “Przekroju”

wtorek, 20 października 2009

Tracę zaufanie do herbaty Lipton

Prezenty dostają tylko ci, którzy się mogą zrewanżować. Święta prawda — wizyta w supermarkecie to tylko potwierdza. Chcesz dostać więcej herbaty Lipton? Zapłać za gratis.


Czy ktoś mi wytłumaczy? Nie rozumiem. Jak Bóg mi świadkiem — pojąć nie mogę! Żyję na świecie już kilka dobrych (bardzo dobrych) lat i nie pojmuję słowa „promocja”. Zawsze myślałam, że to opłacalna okazja — mój portfel zyskuje, sprzedawca albo producent kłania się w pas i zachęca do kupna. Coś za coś. Chce mnie rozkochać, przyzwyczaić, a jeśli dobrze pójdzie — uzależnić. Jeśli robi to w białych rękawiczkach — zgoda.

Herbatę Lipton pijam, bo lubię. Fakt — przyzwyczaiłam się, może nawet się rozkochałam (na tyle, na ile w torebce ekspresowej można się zakochać). I właśnie sprawa mojego niezrozumienia tej herbaty się tyczy.

Hipermarket Real. Aleja z herbatami. Jedna półka ugina się od kartonów, w których gniecie się 100 herbat. Cena — 13,99 zł.

Półka niżej — takie same pudełko, ale ulepszone — w środku znajduje się 12% więcej tych samych herbat. Wielkimi literami dopisane: W PREZENCIE. Cena — 15,69 zł.

I właśnie tego nie rozumiem! Za prezenty trzeba płacić? Zaglądam do encyklopedii, która tłumaczy mi znaczenie słowa PREZENT. To podarunek wręczany drugiej osobie przy różnych okazjach. (…) Czasem można go otrzymać bez okazji.

Dlaczego więc muszę dopłacać za 12%, które można nazwać nie tyle prezentem, ile promocją, okazją, gratisem?

Kto zawinił? Lipton gra klientom na nosie? A może hipermarket wykorzystuje ludzką głupotę i nabija sobie kasę?

Czy ktoś mi to wyjaśni? Bo ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego mam płacić za prezent. Za 1,70 zł to ja sobie kupię coca colę na smak. O!

Do marki Lipton — tracę zaufanie.

Do marki Real — tracę za ufanie.

Ufam sobie. Nie przepłacam.

poniedziałek, 19 października 2009

Co blog robi z człowiekiem

No właśnie — ja się pytam! Zaczęłam pisać bloga i gdzie się nie obejrzę, tam ja! I jak mam teraz żyć? Mam dowody na to, że internet jest jak ośmiornica — gdzie sięga, wpływu nie mam.

Ja na ścianie...


Ja w prasie...


Puzzle ze mną...


Ja w telewizji. Przyciągam nawet koty!


Ja w galeriach...


Polskich i zagranicznych...


Ja na plaży w Sopocie...


Ja w prywatnych albumach...


Ja w centrach miast...


Gombrowicz pisał dziennik papierowy. Zaczął go tak:

Poniedziałek: Ja.
Wtorek: Ja.
Środa: Ja.
Czwartek: Ja.

Ja piszę bloga. Na Boga!

PS. Z tą moją sławą... to żart. Ale pozdrawiam wszystkich, którzy do mnie zaglądają:)

niedziela, 18 października 2009

Jak chińska restauracja bierze w łeb

Przez żołądek do serca? Przez serce do rozumu? Przez rozum do ucha? No właśnie, jak zwracać się do Chińczyka w Olsztynie, by zrozumiał? Po imieniu.


Jestem na obiedzie w Shanghai Bistro. Zamawiam danie i proszę, by było ostre. Pani przy kasie zapisuje i wydaje polecenie skośnookiemu kucharzowi: ma być ostre!

Siadam przy stoliku i mam oko na stojącego przy garach, wokach i patelniach Chińczyka. Pracuje na widoku, więc zapewne nie splunie do jedzenia. Raptem — ni stąd, ni zowąd — Chińczyk zaczyna do mnie mówić. Po intonacji wypowiedzi domyślam się, że to pytanie:
— Ciang ciong cieng?
— Przepraszam, ale nie rozumiem pana…
— Ciang ciong cieng? Cijang bom beng.
— Ojej, naprawdę nie rozumiem.

Już tracę grunt pod nogami, już zapadam się pod ziemię, bo jak tu się z człowiekiem dogadać? Obraża mnie, pozdrawia, opowiada dowcip? Ja ni w ząb.

Z pomocą przychodzi dziewczyna zza kasy. Zwraca się od razu do kucharza:

— Tak, ma być ostre, Czesiu.
— CZESIU?

Na stronie Shanghai Bistro znajduję zdjęcie Czesia. Wygląda tak:

piątek, 16 października 2009

Środa: Polityką rządzi testosteron

— Mężczyźni rozumieją politykę jako wojnę — przyznaje Magdalena Środa, filozofka. — A wojna toczy się nie tylko na polu bitew, ale na meczu piłki nożnej, a przede wszystkim w parlamencie.


Co tam, panie, w polityce? Gdyby Wyspiański żył, to by pił... I gdyby dzisiaj pisał „Wesele”, nie kazałby Dziennikarzowi odpowiadać na pytanie Czepca, że „Chińcyki trzymają się mocno”. Chocholi taniec trwa i boję się, że to wirowanie nie zmierza ku końcowi. Dlaczego tak się dzieje? Rozmawiam z Magdaleną Środą — filozofką i feministką.

Jak w piosence... Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy? Na razie mamy samych awanturników w rządzie.
— Bo to, co dzisiaj się dzieje, obnaża politykę. Mężczyźni rozumieją politykę jako wojnę. Zresztą zawsze tak rozumieli — kiedyś wojny toczyli w sposób otwarty, a teraz jest ona ukryta w języku i sposobie rozumienia rządzenia, które polega na konflikcie. To znajdowanie i walka ze śmiertelnymi wrogami. Mam takie wrażenie, że w tym niezwykle krzykliwym chaosie, jaki nas otacza, politycy czują się całkiem nieźle. Ale świetnie w tej sytuacji czują się też media. Wreszcie coś się dzieje!

Ale nie sposób milczeć w obliczu politycznych afer. Media pokazują, a politycy chcą być pokazywani. Koło się zamyka?
— Politycy w mediach i naszej świadomości żyją w bardzo żywy sposób. Mogą wreszcie wykazać się swoim językiem i nie muszą zwracać uwagi na szczegóły. Nie mam wątpliwości, że takie zachowania unaocznił nam PiS. To właśnie ta partia buduje standardy politycznej walki. To, co się dzieje w tej chwili, to jest zwycięstwo PiS-u. I nie mówię tego dlatego, że jeden człowiek z tej partii obnaża afery, ale dlatego, że doprowadza do tego, że wszyscy są zmuszeni przyjąć jego polityczny punkt widzenia.

Czyli PiS-owi afery są na rękę.
— Trudno mówić, czy na rękę, bo największą korzyścią byłaby oczywiście wygrana w wyborach. A wiele osób w naszym kraju przecież nie chce takiego rządzenia. Ale jak się wprowadza do polityki takie standardy walki, wszyscy muszą się do niej dopasować. To tak, jak było z Lepperem, który wprowadził zachowania, które — jak sam przyznał — nie miały niczego wspólnego z Wersalem. Teraz PiS wprowadza ostrą wojnę, do której wszyscy muszą się dostosować, bo inaczej zginą.

Nie chcemy takiego rządzenia. Jaka polityka więc nam odpowiada?
— Nudna. Polacy chcą, by ludzie siedzieli nad reformami, a potem tłumaczyli nam, na czym one polegają. Chcemy też takiego rządzenia, gdzie konflikt polega na przedstawianiu interesów, a polityka na ich łagodzeniu lub wychodzeniu z problemu. Część działań politycznych polega na kompetencjach i współpracy, a debata ma zupełnie inny charakter niż dzisiaj, bo pojawiają się argumenty, a nie inwektywy. Być może taka polityka byłaby rzeczywiście potwornie nudna, ale przynajmniej pewne proporcje byłyby zachowane — zupełnie inne niż dzisiejsze. Chcemy 70% nudnej polityki , a 30% kolorowej — z każdej partii zawsze znajdzie się kilku chętnych aktorów, by rozwijać swój talent i arogancki język w mediach.

Panowie kłócą się, więc może to najlepszy czas, by kobiety weszły do polityki?
— Zgadza się — to, co dzieje się w tej chwili, bardzo sprzyja parytetom. Większość zaczyna rozumieć, że nie pomoże w niczym zmiana partii, wymiana rządzących, ani programu. To wszystko już było. Dzisiaj wyjściem z chaotycznej sytuacji jest zmiana płci. Kiedy narzekałam na wciąż niezmiennych mężczyzn, profesor Skarga mi powiedziała: Magda, oni mają taki hormon, że muszą chodzić na wojnę. Wojna toczy się przecież nie tylko na polu bitew, ale na meczu piłki nożnej, a przede wszystkim w parlamencie. Może rzeczywiście to jest podyktowane męskim hormonem? Mamy więc teraz do czynienia z wojną testosteronową.

A kobiety nie walczą ze sobą? Też hormony buzują.
— No właśnie, nie wiadomo, jak wyglądałaby kobieca polityka. Trzeba najpierw porównać, by coś powiedzieć. Dzisiaj niestety mówi się, że kobiety są o wiele gorsze w polityce, ale nikt wcześniej ich nie sprawdzał. Skąd więc takie wnioski? Mężczyzn mamy sprawdzonych — walczą o swoje.

Panowie ostrzą miecze, a panie pazurki.
— Dlatego nie wiemy, jak się zachowywałyby się w polityce. Można się jednak przyjrzeć, na jakie problemy zwracają uwagę. Na pewno nie na piłkę nożną, bo mają inne priorytety. Myślę, że w polityce, w której wreszcie doszłoby do zrównoważenia płci, zmieniłby się styl zarządzania.

Może mężczyźni w towarzystwie pań elegancko by się zachowywali.
— Nawet nie tyle elegancko, ile ich priorytety przestałyby być aż tak ważne. Zderzyłyby się z tymi, które odnoszą się do kobiet i rodzin, a nie — jak dzisiaj — do konkurencji na słowa.

Kobiety są jednak kochliwe, co potwierdza przykład Beaty Sawickiej, której serce podbił agent CBA.
— Każdy ma jakąś granicę odporności na pokusy. Mężczyźni są przekupni, bo to oni są jednak głównie przedmiotem korupcji i afer. Kobiety są być może bardziej kochliwe, ale myślę, że każdy może się sprzedać, bo każdy ma swoją cenę. Kobiety w kryzysie czująć ogromne nakłady finansowe również. Myślę, że mało kto byłby oporny. Podobnie zachowałby się mężczyzna, gdyby uwodziła go piękna dwudziestoparoletnia agentka.

Ale czym innym jest tropienie korupcji, a czym innym aranżowanie przestępstwa. Gdyby nie ponętny agent, nigdy do korupcji by nie doszło.
— A co jest najważniejsze w tym wszystkim — robi się to za nasze pieniądze! CBA nie miało żadnych ograniczeń. Myślę, że korupcja, której uległa posłanka Sawicka, jest znacznie mniej kosztowna — w sensie moralnym i finansowym — niż metody, których użyto do tego, by tak się stało. To jest absolutnie oburzające!

Ale kto na to przyzwolił?
— Winowajcę trzeba wskazać w sposób jednoznaczny. Winny jest ten mały tandem PiS-owi, który chce sprowadzić wszystko do walki na wszystkie możliwe środki i rzucić pieniądze podatników, by zniszczyć przeciwnika. Nie mam wątpliwości. Pamiętam dwa lata rządów i znam osobowość Mariusza Kamińskiego, odwołanego szefa CBA. Obserwuję Kaczyńskich — zwłaszcza Jarosława i wiem, że nawet jeśli nie wygrają następnych wyborów, to w jakimś sensie — bardzo smutnym i pesymistycznym — już wygrali definiowanie polskiej polityki.

czwartek, 15 października 2009

Jedna noga spektaklu nie utrzyma

Schulz nie byłby zadowolony – o spektaklu „Sanatorium pod Klepsydrą” w reż. Julii Wernio w olsztyńskim Teatrze Jaracza słów kilka.


Najpiękniejsza jest noga – męska noga w złotym bucie. Naga łydka należy do Grzegorza Gromka, który wciela się w rolę Szloma i pojawia się na scenie w białych spodniach – niczym w dresie. Zagryza wykałaczkę, spina mięśnie, wypina brodę do przodu i udaje macho. Spojrzenie ma diabelskie, nieskalane myśleniem, sprawia wrażenie jakby przed chwilą zszedł ze stadionowych trybun. Jeszcze para bucha mu z nosa, jeszcze oddech ma przyśpieszony. Ale pozory mylą – Szloma mimo iż w twardej skorupie, umysł ma intelektualisty. Zachwycają go rysunki Józefa (Marek Szkoda), co powoduje jego metamorfozę. Rozpływa się za sprawą sprawnej kreski bohatera - z potwora przeistacza się w filozofa. Tępe ruchy zamienia w delikatne, miękkie gesty, a złoty but wyjęty z walizki rozbudza w nim erotyczne zmysły. I to jest najciekawsza scena „Sanatorium pod Klepsydrą”. Najciekawsza, bo w tej chwili publiczność ożywa. Wcześniej i później przysypia. Dlaczego?

Jeśli spektakl ma być trailerem zachęcającym młodych do czytania Schulza, to nie przyciągnie ich uwagi. Bo ile jest Schulza w Schulzu Julii Wernio? Świat mistrza z Drohobycza nie tryska kolorami. U niego czerń miesza się z zieleniami i szarościami. W ten sposób Schulz tworzy nastrój tajemnicy, magii i symbolu. Jego proza nie krzyczy, ona szepce, na nowo odkrywa znaczenia słów. Julia Wernio patrzy zaś na świat Schulza po swojemu. Wprowadza na scenę feerię barw, która aż bucha z karnawałowych strojów. Momentami ma się wrażenie, że nie ogląda się „Sanatorium pod Klepsydrą”, ale „Alicję w krainie czarów”. Aktorzy, sprawiający wrażenie zagubionych na scenie, biegają, krzyczą, piszczą. Aż dziw bierze, bo przecież w sanatorium dyrygowanym przez doktora Gotarda (Dariusz Poleszak) wszyscy śpią.

Julia Wernio opiera się głównie na „Sanatorium pod Klepsydrą”, ale w sztuce pojawiają się też wątki i postaci z innych opowiadań Schulza i pisanych przez niego listów. Pozwala to reżyserce wykreować świat metafizyczny, który tworzy dzięki grze świateł, cieni i multimedialnych obrazów. To z kolei podkreśla, że widz ma do czynienia ze snami Józefa. Na ile jednak można wejść w jego zatraconą głowę? Na ile można zrozumieć jego senny świat?

Poetycka proza Schulza nie należy do najłatwiejszych. Trzeba wytężonej uwagi, by pochwycić myśli płynące ze sceny. Inscenizacja Julii Wernio jednak niczego nie ułatwia. Wprowadzając kolor i krzyk rozprasza magię przypisaną językowi. Dwa światy rozpadają się – słowo mówione nie pasuje do scenicznej rzeczywistości. Sceny nie wynikają z siebie, są jak porozrzucane kartki opowiadań i listów. Wiele scen wydaje się niepotrzebnych, mącących, zbijających z tropu. Ale można to tłumaczyć tym, że sanatorium nie tętni pełnią życia. Tu przebywają ludzie, którzy umarli, a dzięki doktorowi Gotardowi cofnęli się w czasie i zdrowieją. Czas, jaki jest im dany, pochodzi jednak z odzysku, więc nie jest najlepszej jakości – jest zużyty, niepewny, chaotyczny. Miesza się więc chronologia, a bohaterowie tracą zmysły. Nie można im jednak ani współczuć, ani zazdrościć, ani bać się czy bawić się ich czasem. Julia Wernio na tyle rozrywa świat Schulza na strzępy, że nie można go sobie posklejać. Właśnie przez to spektakl staje się niezrozumiały.

Widownia wychodzi po spektaklu zmęczona i zawiedziona. Na sztukę zaprasza bowiem bardzo ciekawy i pełen poezji plakat Rafała Olbińskiego, który nie oddaje klimatu sztuki, a apetyt na Schulza pobudza. Nie brak więc słów pełnych goryczy. Podsłuchałam kilka rozmów w kuluarach i prawie każda potwierdza, że „Sanatorium pod Klepsydrą” to sztuka senna. Sen jednak ma tutaj zupełnie inne znaczenie. Schulz nie byłby zadowolony. Ucieszyć by go mogła jedynie męska łydka. Ale czy na tej jednej nodze utrzyma się cały spektakl?

środa, 14 października 2009

Olsztyn o gejach: trzeba zrobić porządek!

— Olsztyn to tolerancyjne miasto — powiedział mi gej, gdy pisałam artykuł o „wyjściu z szafy”, czyli coming oucie. Komentarze pod tekstem pokazały, że jest zupełnie inaczej. Olsztyn homofobią stoi: homoseksualizm jest jak ogromna nadwaga, mongolizm, debilizm... Ludzie, co z wami się dzieje?


Jesteśmy homofonami? Ależ skąd! My? Pijemy za dużo? Broń Boże, pijemy w miarę, nie jesteśmy alkoholikami. A co mówimy o Żydach? Kłaniamy się im w pas? A może słówko o rasizmie? Wtedy usłyszeć można: do czarnoskórych nic nie mam, ale… I właśnie o to „ale” się rozchodzi.

Zaprzeczamy? Chyba sami sobie. Oto komentarze, jakie pojawiły się przy moim tekście „Dzień dobry, jestem gejem”. Olsztyniacy to homofoby, jest czarno na białym.

Nie bez powodu ten wpis zamieszczam w Dzień Nauczyciela.

Pilsener
Homofobia, rasizm oraz antysemityzm to nasza narodowa tradycja i nie powinniśmy się tego wstydzić, lecz wpisać do konstytucji.

Stefan
Nikt mi nie powie, że to jest normalne, jak facet z facetem razem się bawią w doktora.

do chory
Jak to nie stwarzają zagrożenia? A z kim oni się pedałują, przecież w pojedynkę się nie da.
Ja sam byłem zagrożony. Kiedyś jechałem nocnym pociągiem i taki jeden zaczął się przystawiać. Dopiero jak dostał w ryj, zrozumiał, że źle trafił. Pederastów trzeba leczyć, a nie mówić że jest to normalne. Stosunek w odbyt nie jest normalny.

ola
Tolerancja, pomoc, wręcz życzliwość dla osób niepełnosprawnych (fizycznie lub psychicznie) to zupełnie coś innego niż publiczne propagowanie i gloryfikowanie nienormalnej orientacji seksualnej. To drugie nie ma nic wspólnego z tolerancją.
Te odchyłki to choroba lub kalectwo, wstydliwe i wymagające pomocy i leczenia. Podobnie jak ogromna nadwaga, mongolizm, debilizm...
Nie dajmy się ogłupiać w ramach szeroko pojętej tolerancji.

jaszczur

A czy wyznacznikiem postępu jest tolerancja dla pederastów? To ja dziękuję za taki postęp i taką poprawność polityczną. Każdy ma prawo do bycia pederastą, ale prywatnie w swoich czterech kątach. Na pewno nie ma prawa do demoralizowania i gorszenia innych osób, a także do gwałcenia podstawowego poczucia estetyki... Trzeba zrobić porządek z tymi coraz bardziej panoszącymi się zboczeńcami!

Gość
Zwróćcie uwagę, jakiego slangu używają homosie. Członek u nich nazywa się pytągiem. Mam wrażenie, że ci ludzie przeszli szkołę pedzi w jakimś więzieniu. Teraz są na wolności i mówią, że ich zachowania są normalne. Chcesz się jeden z drugim pedałować, to wracaj do pierdla z powrotem. Tam będziesz miał pytągi i w usta, i w tyłek, i ci obciągną itd. Obrzydlistwo.

go go
Niech sobie chodzą za rączkę i się pukają w 4litery, nic mnie to nie obchodzi, ALE proszę mi tu nie wmawiać, że jest to takie fajne, trendi i proeuropejskie

Adam i Ewa
To jest nienormalne, żeby facet z facetem i kobieta z kobietą, po prostu świat przestałby istnieć, bo jak niby oni mają się rozmnażać? To jest przeciw naturze. Dajcie sobie na spokój z tym dniem tolerancji. Przecież można to leczyć!

koki
Ja pierdolę, to dziś jest dzień geja? A ja mam urodziny...

młody
Jestem nietolerancyjny! Jestem zaściankowym homofobem i jestem z tego dumny! Mam chyba prawo do własnej opinii. Nigdy nie zrozumiem tych pedałów i zawsze będę to powtarzał. Proponuje stworzyć Światowy Dzień Homofobii i zorganizować marsz NIEtolerancji!

normalny
A kiedy będziemy obchodzić Dzień Normalności? Przydałoby się, bo za kilkanaście lat ta choroba tak się rozprzestrzeni, że idąc z kobietą ulicą będę wytykany palcami. Ludzie, opamiętajcie się! To da się leczyć, skoro współczesna medycyna potrafi skutecznie leczyć pedofilię, więc i wy też macie szansę!

do normalny
Dawać im silne leki zmniejszające popęd, to im te świństwa wylecą z głowy!

Hmm
Dlaczego większość komentarzy odnosi się do odbytu i seksu miedzy facetami, czyżby jakaś fascynacja, panowie? Zainteresowanie? Zdrowy heteroseksualny mężczyzna po prostu przechodzi obok i kocha swoją kobietę.

Zakładka
Ujawnianie przed ogółem swoich spraw intymnych jest zwykłym chamstwem i to niezależnie, czy ktoś jest hetero czy homo. Obnoszenie się ze swoją orientacją seksualną to taki rodzaj ekshibicjonistycznej autoreklamy, prymitywna potrzeba nakręcenia się, gra wstępna dewiantów.
A o tragedii dzieci adoptowanych przez pary homo można sobie poszukać i poczytać w necie – o wychowaniu „w miłości”, przypadkach pedofilii itp. ...

Do głupich komentarzy
Homoseksualizm nie jest chorobą, ale wytykanie ludzi, którzy walą teksty typu "cwel" czy "nienormalny" już jest karalne i oczywiście chore, zatem zapraszamy takich ludzi do psychiatrów.
I powtarzam, jeżeli brzydzisz się homoseksualistów, pójdź do lekarza i poproś o radę, wizyta u psychiatry z powodu homofobii powinna pomóc.
Dodatkowo jak ktoś nie jest wyedukowany, to każdy człowiek posiada jakiś % zmiennej orientacji — dla jednych jest z przewagą dla pań, dla innych dla panów, a inni są po środku, więc są tzw. bi. I jeżeli nadal ktoś mówi, że ma w sobie 0% tej samej orientacji, to się myli, bo w takim wypadku od małego nie dałby buzi nawet własnemu ojcu.
I pamiętajcie, to nie homoseksualizm trzeba tępić, a homofobię!!!

Tolerancja_23
Większość osób wypowiada się negatywnie na temat homoseksualistów, ale ciekawe jak byście mówili, gdyby ten temat dotyczył właśnie was. Nikt nie wybiera sobie orientacji, jedni są homo, jedni hetero, a inni bi. I nigdy się tego nie zmieni. Więc niech niektórzy nie mówią, że homoseksualizm to choroba. Choroba to odstępstwo od w pełni zdrowego organizmu. A orientacja każdego człowieka nie ma nic wspólnego ze zdrowiem. Przeczytajcie sobie, co to jest homoseksualizm i wtedy piszcie.

chory?
Uważam, że chore jest pisanie artykułów na takie tematy. Homoseksualizm był, jest i będzie. Można się z tym pogodzić albo nie. Można żyć z tą świadomością albo udawać, że nie ma takiej grupy społecznej. Po co tylko serwować czytelnikom płytkiego poziomu takie treści? Nie uważam, by ludzie homoseksualni stwarzali jakiekolwiek zagrożenie. Wiele osób pisze tu o adopcji — ale ona w Polsce i tak nie będzie miała miejsca, więc po co się gorączkować? W końcu nawet małżeństwa heteroseksualne muszą spełnić szereg wymagań, by móc adoptować dziecko, więc nie ma powodów do wynurzeń! A to, że ktoś jest gejem? Niech będzie! (…) Myślę, że jak olsztyńscy geje zaczną gwałcić skinheadów, porywać i zjadać małe dzieci i wyrywać torebki staruszkom, będziemy musieli interweniować, a teraz? Mamy święto latawców, to niech będzie Dzień Wyjścia z Szafy...

> Homoseksualizm. Polska szkoła milczy na ten temat

wtorek, 13 października 2009

"Got a song", czyli Kulka z Kuczem

22 października swoją premierę ma wspólna płyta Gaby Kulki i Konrada Kucza "Sleepwalk". Nie mogę się opędzić od "Got a song" — kawałka promującego płytę. Kopie? Gorzej — zniewala!


Gaba Kulka — wiadomo. Objawienie ostatnich miesięcy, alternatywna rewelacja, wampirzyca fortepianu, szarlatanka strun głosowych. Oj, wyprawia dziewczyna, że aż uszy nie wierzą, że w polskiej piosence znalazł się taki rarytasik. Ba — diamencik! Bóg zapłać, że nieoszlifowany przez Dody, seriale i komercyjne stacje radiowe. A Konrad Kucz? Niewiele o panu słyszałam, ale to pewnie dobrze. Mówią o nim, że to weteran brzmień elektronicznych i ambientowych.

Ci dwoje połączyli swoje siły i zrobili coś, co naprawdę mi się podoba, a wybredna jestem, że czasem aż mi z tym niewygodnie. Singiel zwiastujący ich związek muzyczny chodzi za mną jak cień. W głowie dudni, w głowie śpiewa, w głowie tańczy. Chce się słuchać, nucić, cieszyć się muzyką. Pierwsze wejście, droga Gabo i Konradzie, macie rewelacyjne!

Jak mi w duszy gra, parampampam! Fantazyjnie, finezyjnie, melodyjnie:



40 minutowy "Sleepwalk" to muzyka odważna, nie bojąca się czerpać z wielu sprawdzonych źródeł, a jednocześnie pełna rzadko na naszym gruncie spotykanej oryginalności. Nie ma tu miejsca dla tępego podążania za modą, efektownych pseudoartystycznych tricków, silenia się na cokolwiek. Kucz i Kulka nie zagrają tak, jakbyście chcieli – przeciwnie, wciągną was w wir własnych poszukiwań. Ta podróż odbędzie się na ich warunkach. I to bodaj jest największym atutem albumu.

"Sleepwalk" to także niebanalne teksty. I, co również jest na naszej scenie ewenementem, doskonale po angielsku zaśpiewane przez Gabę Kulkę. A wokalistka podaje nam je w całej gamie swoich ogromnych wokalnych talentów: od szeptu, przez śpiew, aż po wrzask. I to wszystko z bezbłędnym, naturalnym feelingiem. Jej żywiołowość skontrastowana z przestrzeniami kreowanymi przez Konrada Kucza daje efekt piorunujący. To wszystko składa się na album, który z pewnością zawalczy o najwyższe laury polskiego muzycznego businessu, a jednocześnie dogodzi słuchaczowi wymagającemu, szukającemu w muzyce więcej niż tylko ładnej melodii. A pomyśleć, że to wszystko zaczęło się skromnie... Od samplowania starych płyt, trzasków i szumów taśmy filmowej…
(Nowy album Gaby Kulki i Konrada Kucza - Sleepwalk)


Co muzyka może zrobić z człowiekiem? Wywrócić do z prawej na lewą, do góry nogami, tył na przód.

Tak, Gabo i Konradzie, tupię nóżką przy waszych piosenkach. Poza singlem na łopatki powala mnie "Recurring". Piękny aranż!

Dziękować za tak dobry krążek na polskim rynku, dziękować. W zalewie landrynek i śpiewających różowych świnek to jak światełko w tunelu. Gabo, mordo ty moja!

Płyta jest już do posłuchania TUTAJ. Zapowiada się GENIALNIE!

poniedziałek, 12 października 2009

Miś wysiaduje jajo dziś

Siedziałam w towarzystwie bardzo żywiołowych malców. Ale energia rozsadzała ich nie bez powodu – o „Tymoteuszu wśród ptaków” w Olsztyńskim Teatrze Lalek słów kilka.

Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci. W teatrze jest lepiej – misie lubią też pomagać ptakom. I tak bohater miś Tymoteusz znajduje porzucone kukułcze jajko i postanawia je wysiedzieć. Historia jest więc prosta, ale niezwykle wdzięczna i pełna emocji. Bo kiedy dzieci krzyczą z widowni do bohaterów bajki, kiedy oglądają z otwartymi buziami, kiedy w końcu opowiadają o obejrzanej historii po spektaklu – jest dobrze.

Zbigniew Głowacki wyreżyserował bajkę, której nie da się nie lubić. Nie da się też nie lubić bohaterów – pięknego misia Tymoteusza, kolorowych ptaków, a przede wszystkim złego lisa, w którego wciela się Tomek Czaplarski. Aktor wygina się, robi przeraźliwe miny, by przestraszyć młodych widzów. Ale i starsza część publiki bije mu brawo – ten aktor ma talent i sceniczne metamorfozy mu niestraszne. Twarz i ciało jak z gumy, ruchy jak wypracowane – tylko siąść i oglądać. W cyrkowej scenie szykowania się do posiłku (bo jako lis ma chrapkę na jajko) wypada koncertowo. Tu patelnia, tu olej, tu widelec, a tam nóż – ni stąd, ni zowąd pojawiają się w jego ręce. Aż dzieci podskakują, aż wyciągają ręce ku górze. Chcą się dołączyć do uczty? Tak, siedziałam w towarzystwie bardzo żywiołowych malców. Ale energia rozsadzała ich nie bez powodu. Również muzyka – czerpiąca ze znanych szlagierów – porywa do tańca. No, może do kołysania się w rytm piosenek. Dzieci nie zwracają uwagi na konwenanse. Dzieci biorą to, co im dane.

A co na to miś? Jest tak zaoferowany opieką nad jajem, że żaden lis mu niestraszny. Zresztą Głowacki przygotowuje na lisa wiele pułapek w myśl zasadzie – kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. Tymoteusz nie musi już się wysilać w walce ze złem. I tak lis dostaje w głowie kijem, który miał obezwładnić ptaki wysiadujące jaja. Wpada też w wykopany przez siebie dół w ziemi. W końcu łamie ząb, łakomie gryząc gipsowe jajo. Dzieci dzięki tym sytuacjom widzą, że złe nie popłaca.

W bajce nie brakuje też odniesień do współczesnego życia. Swoje pięć minut w spektaklu ma kura, która zawodowo zajmuje się wysiadywaniem jaj. Jak się wywiązuje ze swojej roli? Kiedy nadchodzi przerwa obiadowa, wstaje i wychodzi. Czyli że prawo pracy wkradło się nawet na scenę.

Nie tylko historia misia pozwala uśmiechać się widowni. Scenografia również wnosi wiele pozytywnej energii do spektaklu. Właśnie nadchodzi wiosna, ptaki szykują się do znoszenia jaj, wypatrują słońca i zieleni na drzewach. I właśnie to ostatnie przychodzi bardzo szybko – nad pniami drzew rozkładają się zielone parasole z wyrysowanymi liści. Tuż przy korzeniach parasole mają przyklejone kwiaty. Szara scena, jaka ukazuje się na początku przedstawienia, dosłownie rozkwita.

"Tymoteusz wśród ptaków" jest kontynuacją przygód misia Tymoteusza wymyślonego przez wielkiego Jana Wilkowskiego. Teatr w swoim repertuarze ma również sztukę „Tymoteusz i Psiuńcio”. Mimo iż stara baba już ze mnie, czekam na kolejne przygody misia, bo się w misiu zakochałam. A co, nie mogę?

PS. Tymoteusz wysiedział jajo i ma małego ptaszka:)

niedziela, 11 października 2009

Dzień dobry, jestem gejem


— Gdy byłem mały i oglądałem bajki Disneya, zwracałem uwagę bardziej na księcia niż małą syrenkę. W okresie dojrzewania byłem już pewny swojej orientacji i zacząłem się z nią oswajać. Trudniej było powiedzieć bliskim... — o swojej orientacji opowiadają olsztyńscy geje. 11 października obchodzimy Światowy Dzień Coming Outu.


Bartłomiej Chrzanowski:
— Żyjemy w kraju, w którym od dziecka uczymy się nietolerancji. Już w wieku kilku lat słyszymy „ty pedale” — mimo iż nie wiemy, co to znaczy. Księża na ambonie trąbią o „grzechu sodomskim”, politycy walczą z teletubisiami — człowiek w takich warunkach zaczyna się zastanawiać: może rzeczywiście lepiej się nie wychylać? Częstym powodem ukrywania swojej orientacji jest też brak oparcia w rodzicach. Ale powodów mogą być setki. Na szczęście w Olsztynie żyje się dobrze. W te wakacje podróżowałem sporo po Polsce i stwierdziłem, że Olsztyn to bardzo tolerancyjne miasto. Na południu Polski zdarzyły mi się nieprzyjemne sytuacje, a w ciągu trzech lat, które spędziłem w Olsztynie, nic takiego się nie działo.

Jak odkrywałem swoją orientację? Gdy byłem mały i oglądałem bajki Disneya, zwracałem uwagę bardziej na księcia niż małą syrenkę. W okresie dojrzewania byłem już pewny swojej orientacji i zacząłem się z nią oswajać. Wewnętrzny coming out nie stanowił dla mnie większego problemu, trudniej było powiedzieć bliskim, ale mam to za sobą. Poszło tak gładko, że nawet się tego nie spodziewałem. Dużą podporą była dla mnie znajomość innych gejów. Poczucie wspólnoty mnie podbudowało. I na pewno duży wpływ miało to, że wychowałem się w domu, gdzie szacunek dla drugiego człowieka był bardzo ważny — wiedziałem, że znajdę w rodzinie oparcie.

Adam:
— Nigdy osobiście nie czułem się dyskryminowany, ale czuję presję społeczeństwa. Jest okropna. Może nie odbija się bezpośrednio na mnie, ale na mojej rodzinie i bliskich. Nie mogę być do końca szczery. Kiedy powiedziałem o sobie mamie, to był dla niej wielki szok. Strasznie to przeżyła — płakała dniami i nocami. Obawiała się właśnie reakcji ludzi i tego, że będzie mi w życiu źle. Radziła mi nawet, bym nikomu o tym nie mówił, bo ludzie nie zrozumieją. A dlaczego? Strach ma wielkie oczy. Boimy się tego, czego nie znamy. Zawsze, gdy mówi się o homoseksualizmie, pokazuje się dwóch mężczyzn ubranych w landrynkowe kolory. Bawią się na paradzie wolności. Tak rodzą się stereotypy!

Uparcie wtajemniczałem kolejne osoby. Otwarcie mówiłem: tak, jestem gejem i mam chłopaka. Zdawałem sobie sprawę, że za moimi plecami toczą się dyskusje. Zawsze jednak dawałem się poznać najpierw jako człowiek, a dopiero potem jako gej. W tej chwili wszyscy znajomi wiedzą, ale oczywiście nie mówię tego na każdym kroku. Gdy na przykład idę na pocztę, nie witam się z panią w okienku: dzień dobry, jestem gejem. Przecież ta pani też nie zwierza mi się ze swojej prywatności.
W dużym mieście jest łatwiej, ludzie nie wytykają palcami. Trzyma ich w ryzach poprawność polityczna. Bo z osobami homoseksualnymi jest tak samo jak z niepełnosprawnymi. Jak się widzi kogoś na wózku, nie bardzo się wie, jak się zachować. Lepiej pozostać neutralnym.

Zacząłem coś podejrzewać, gdy miałem 12 lat. Nie bałem się tego, co czułem, bardziej obawiałem się reakcji ludzi. Musiałem stanąć w szranki z otoczeniem, przede wszystkim z religią. Piętrzyło się we mnie wszystko, co złe i w końcu straciłem wiarę w Boga. Nie takiego poszukiwania własnej tożsamości sobie wyobrażałem. To był dla mnie koszmar. Ale wyszedłem już na prostą. I postawa mojej mamy jest tego przykładem. Mieszkamy we dwoje, a niebawem zamieszkamy we troje. Ona, ja i mój chłopak. Ona traktuje go jak własnego syna! Bardzo jej za to dziękuję. Tym bardziej, że mój przyjaciel dopiero teraz zaczyna mówić światu o sobie. Dlatego — mimo iż nie kryję swojej orientacji — chcę zachować anonimowość. Wiem, jacy potrafią być ludzie, a nie chcę narażać go na nieprzyjemności.


SONDA
A ty kim jesteś?

jestem gejem
jestem lesbijką
jestem hetero
jestem bi

Przeczytaj też:
Historie odważne — raport o coming oucie
Zanim wyjdziesz z szafy…
Lesbijka to nie gej
Lesbijki i geje wychodzą z szaf
Olsztyn o gejach: trzeba zrobić z wami porządek!