czwartek, 30 czerwca 2011

Bąbel powietrza nad watą cukrową


Można iść z duchem czasu, ale można też lecieć z wiatrem. Balony fascynują ludzi do lat — opierają się technice, szalonej pogoni i pozwalają dostrzec to, co na co dzień nam umyka. A świat widziany z góry zapiera dech w piersiach. To jak, wskakujemy do kosza?


Budzik dzwoni w środku nocy, ale jest to dobra wiadomość. Chwilę po piątej wsiądziemy do balonu, więc warto wstać. Ale najpierw trzeba dojechać do Gałkowa — mazurskiej wsi znanej z hodowli koni. I rzeczywiście — na dzień dobry witają nas rozbrykane konie. I wielki balon wciśnięty między małe chatki. W koszu czekają już na nas Niemcy z aparatami — uczestnicy kursu fotograficznego. Przebiegają nogami i zacierają ręce, bo zapowiada się atrakcyjna podróż! Wskakujemy więc do kosza i wznosimy się w powietrze. Kilka buchów gorącego powietrza i jesteśmy w górze. Nad lasami, polami, jeziorami i liniami dróg. Nad mgłą, która otacza Mazury niczym wata cukrowa. Pięknie jest o poranku!

 

Bąbel powietrza
Balony fascynują ludzi od dawna. Wzbijają się w powietrze i bezszelestnie przesuwają się po niebie. Jakim więc cudem balon leci?
— Ciepłe powietrze z zewnątrz kreuje inną gęstość powietrza wewnątrz balonu — tłumaczy Dariusz Brzozowski, pilot balonu. — Ciepłe powietrze jest lżejsze i unosi nas nad ziemią. Nie ma niestety możliwości sterowania balonem, bo lecimy z wiatrem. To jest urok latania. Nie wiemy, gdzie wylądujemy, ale w tym tkwi cały urok latania. W tym tkwi adrenalina. Maksymalnie wznosimy się pięćset metrów nad ziemią, a lecimy z prędkością 50 km/h. Nie możemy tego odczuć, bo jesteśmy jak chmura — jak bąbel powietrza, który przesuwa się razem z wiatrem.


Zdziwione krowy
Im więcej ciepłego powietrza, tym wyżej lecimy. Ale mocno wieje, więc trzeba obniżyć lot. Jesteśmy bliżej wierzchołków drzew, leśnych bajorek i gospodarstw domowych. Właśnie na śniadanie wychodzą krowy. Patrzą na nas z ciekawością, wznoszą łby do góry i pewnie nie dowierzają, że dziś chmury wydają się bardziej kolorowe. Jest cisza jak makiem zasiał. Słychać tylko strzały niemieckich migawek i odgłosy zachwytu. Niemcy uwielbiają Mazury — zwłaszcza, gdy patrzą na nie z lotu ptaka. No, z lotu wróbla, bo zniżamy się coraz bardziej. Dolatujemy do polany, gdzie mamy wylądować, ale okazuje się na to za mała. Jednak pilot ma na to sposób. Ociera kosz balonu o wierzchołki drzew, żeby zwolnić. Raptem uderzamy o ziemię. Bum! Przechylamy się na trawę, ale pilot nie daje za wygraną. Kosz się nie przewraca, wszyscy wiwatują. Brawo, pilocie! Okazuje się, że lecieliśmy trzy kwadranse i przemierzyliśmy 30 kilometrów. Aż tak dużo? Na górze nie było czuć tej odległości.


Kredki na początek
Lądowanie wieńczymy lampką szampana — jak na prawdziwych baloniarzy przystało. Wcześniej zwijamy balon i pakujemy go do specjalnego wora. Jesteśmy cali mokrzy od porannej rosy. Przecież wybija dopiero szósta!
— Powłoka waży 330 kilo, a kosz z butlą i palnikami to kolejne 750 kilo — tłumaczy Dariusz Brzozowski. — Balon, którym lecieliśmy, może udźwignąć 16 dorosłych osób i pilota. Ten balon ma na imię Ksenia, bo wszystkie moje balony mają imiona, część od imion dzieci z angielskiego domu dziecka... Gdy na desce kreślarskiej powstał pierwszy balon, dzieci dostały kredki i zaprojektowały jego kolory. Przywieźliśmy im potem gotowy już balon, a matką chrzestną została Catharina, jedna z podopiecznych. Ale nie przypadł jej do gustu balon spakowany w worku. Rozłożyliśmy go i napełniliśmy powietrzem, a wtedy ona obudziła się niczym śpiąca królewna: wow! Bo balony świetnie wyglądają na niebie. Sam, jak zobaczyłem go pierwszy raz w Białymstoku, zakochałem się. I mam tak do dzisiaj.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Dzień dobry, tu Kamil Bednarek

— Kręci mnie inwestycja w siebie, a nie w panienki i alkohol — przyznaje Kamil Bednarek, wokalista reggae. — Przecież teraz śpiewam przed masą ludzi!


Śpiewający i wygadany młokos. Gdy pojawił się na scenie, czyli spadł jak grom z jasnego nieba, Polska oszalała. Oto i Kamil Bednarek. Tyle tytułem wstępu. Dzień dobry, oto wywiad:

Jesteś chłopakiem z „Mam talent” czy facetem ze Star Guard Muffin?
— E tam, jestem Kamilem Bednarkiem. Po prostu. Jak mnie ludzie poznają na ulicy, też jestem Kamilem Bednarkiem. Jak się kąpię, też jestem Kamil Bednarek, a nie jakaś gruba ryba. Znaczy, że ja cały czas jestem Kamilem Bednarkiem!

Sława nie uderzyła ci do głowy?
— A skąd! Bronię się jak mogę, ale zmieniło się dużo rzeczy. Przede wszystkim mam mało czasu, a na czym cierpi moja rodzina. Tęsknią wszyscy bardzo, ja zresztą też. Cały czas jestem w trasie, ciągle gdzieś mnie gna. Ale to dobrze.

W końcu o tym marzyłeś.
— Po „Mam talent” wszystko się obróciło do góry nogami, ale — jak to się mówi — coś za coś. Kiedyś puknąłbym się w głowę, gdyby ktoś mi powiedział, że Star Guard Muffin zagra na Kortowiadzie przed Gentlemanem! To po Bobie Marley'u mój idol! Kolejne marzenie zaliczone!

A dużo już ci się spełniło?
— Kurczę, już brakuje mi marzeń, bo co i raz się spełniają. Muszę wymyślić sobie nowe, które będę realizował. O, wiem! Chciałbym nagrać płytę na Jamajce i nauczyć się języka patois. Z tym pierwszym będzie trudniej, bo przecież stawiam dopiero pierwsze kroki w reggae. Zainspirowałem się tą muzyką jakieś cztery lata temu, więc cały czas odkrywam te dźwięki. Co do języka, moja w tym głowa, aby się nauczyć. Ode mnie wszystko zależy.

Czasu jednak mało.
— Szukajcie, a znajdziecie. Mogę uczyć się podczas podróży busem. Zamiast liczyć, ile razy głowa mi się kiwa, mogę trzymać książkę na kolanach i zakuwać.

To kiedy zaczynasz?
— No właśnie, kiedy?

A może przeszkodzą ci wino, kobiety i śpiew? To druga strona sławy...
— Nie ze mną te numery! (śmiech) Teraz bardziej kręci mnie inwestycja w siebie, a nie w panienki i alkohol. Chcę się rozwijać, być coraz lepszy na scenie i przy mikrofonie. Przecież teraz śpiewam przed masą ludzi na koncertach! Wiesz, ile ludzi przychodzi? To jest niesamowite, ale też wymagające ogromnego przygotowania. Co z tego, że powiem: „dzień dobry, tu Kamil Bednarek”. Ludzie chcą muzyki.

sobota, 4 czerwca 2011

Jak spadłam z czterech kilometrów

Upadłam na głowę? Nic z tych rzeczy! W Gryźlinach wyskoczyłam w tandemie ze sprawnego samolotu i leciałam z prędkością wyścigówki. Na ziemię dotarłam cała i zdrowa, ale wrażenia nadal unoszą mnie nad ziemią.


— Przeżyję? — tak zaczynam rozmowę z Grzegorzem „Iwanem” Kucharczykiem, skoczkiem spadochronowym, z którym wyskoczę w tandemie.
— Przeżyjesz, ale tylko w pewnym sensie — uspokaja mnie Iwan. — Po skoku część ciebie urodzi się na nowo. Polecisz na wysokość czterech kilometrów. Potem wyskoczymy z samolotu i będziemy spadali aż do dwóch kilometrów z prędkością 200 km/h. Po minucie otworzymy spadochron i czeka nas jeszcze osiem minut szybowania. Dostaniesz sterówki i sobie posterujesz.

Jak Jennifer Lopez
Zaczynam od ubrania specjalnego uniformu, w którym czuję się jakbym leciała w kosmos. A potem szybkie szkolenie — jak zachować się w powietrzu, jak ułożyć ciało i jak się uśmiechać.
— Teraz zrobimy z ciebie Jennifer Lopez — Iwan zaciska tak uprząż, że jeszcze nigdy tak prosto nie stałam na nogach. — Pierś do przodu, pupa też wyeksponowana. Teraz skoczysz bez obaw!
Prawda, obaw żadnych nie czuję, bo Iwan na to nie pozwala. Facet ma na swoim koncie aż siedem tysięcy skoków — w tym prawie trzy tysiące tandemowych. Skakał w różnych sytuacjach i kombinacjach. Ciekawostką był skok z tandemu paralotniowego w nietypowych warunkach — podczas wyjazdu na snowboard w Alpy austriackie. Skakanie w jego towarzystwie to więc sama przyjemność!

Ready to go!
Silniki samolotu warczą, w środku siedzi kilku palących się do skoku skoczków. Na wysokość czterech kilometrów lecimy szybko. Już po dziesięciu minutach otwierają się drzwi, Iwan przypina się do mnie, a ja wyglądam przez okno. Piękna Warmia pode mną. Kilku obłoków, zieleń i kilka jezior. Ja mam tam skoczyć? W tę przestrzeń? Ale to nie strach tarabani mi w głowie. To ciekawość, bo jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Skakałam co najwyżej do sklepu po chleb.
Skoczkowie wypadają z samolotu jakby przesiadali się z autobusu na autobus. Pyk i już ich nie widać. Ten widok najbardziej przeraża: faceci są obok mnie, a zaraz porywa ich przestrzeń. W końcu moja kolej. Nie czuję strachu, uśmiecham się i czekam na wrażenia. Iwan puka mnie w ramię: „Ready to go!" Lecimy!


Całusy na wysokościach
Zaraz po wyskoku robimy obrót — taki fikołek w powietrzu. Łapię oddech, rozpościeram ręce i czuję się jak ptak. Wolność jest wokół mnie! Wolność i przestrzeń! Czuję jak pęd powietrza naciąga mi policzki na uszy. Czuję jak spadam, ale to takie przyjemne, że nie myślę o niczym. Czerpię z tej chwili ile mogę, chwytam za ręce Gibu, który filmuje mnie lecąc naprzeciw. Machamy, wysyłamy sobie całusy, wymieniamy się uśmiechami. I pomyśleć, że wszystko dzieje się ponad trzy kilometry nad ziemią! Raptem buch, Iwan otwiera spadochron, zwalniamy w locie i emocje przybierają zupełnie inny smak. Dostaję sterówki, mogę skręcać w prawo, w lewo... Dyndam swobodnie nogami, nic mnie nie ogranicza. Tylko czas, który zbliża mnie do płyty lotniska. Aż nie chce wracać się na ziemię, która mimo iż piękna, serwuje czasem same trudy. A na górze wszystko znika i wyparowuje z głowy. Czy naprawdę musimy lądować?


Skok jak czekolada
Po powrocie na ziemię szumi mi w głowie. Szumi od wiatru i wrażeń. Z niedowierzaniem patrzę w niebo, skąd właśnie wróciłam.
— Ludzie w powietrzu są przezroczyści — mówi Tomasz „Gibu” Grzybowski, skoczek i kamerzysta. — Kiedy spadają, nic nie udają. Albo są przerażeni, albo tryskają radością. Tam, na wysokościach, nie myśli się o kontrolowaniu emocji. Są naturalne. A ty, Ada, śmiałaś się cały czas...
— Skoków nie można z niczym porównać ani nie wiadomo jak je opisać — mówi Iwan. — Bo jak można opowiedzieć komuś o smaku czekolady? Najlepiej samemu spróbować.



Przeczytaj też:
Aż policzki zachodzą za uszy