środa, 30 grudnia 2009

Jak Kasia Czarkowska staje się Majkelem Dżeksonem

— Wizualnie, ja i Michael, jesteśmy skrajnie różni i nie chodzi tylko o płeć. Jestem naturalną blondynką o rysach twarzy zupełnie innych niż on. Michael był filigranowy, ja raczej przeciwnie — przyznaje Kasia Czarkowska, która występuje jako Majkel Dżekson.


Lubię ludzi, którzy wyróżniają się z tłumu. A Kasia na pewno ma nieprawdopodobne hobby — na co dzień jest menedżerem w firmie telekomunikacyjnej, od święta wciela się w króla popu — Michaela Jacksona. Przedstawia się jednak zawsze jako Majkel Dżekson — żeby nie było wątpliwości: to polska dziewczyna!

Gdy patrzę na ciebie, widzę Jacksona. Ile jest Michaela w Majkelu?
— Sporo. Michael pojawił się w moim życiu, kiedy miałam 12 lat. Po dwudziestu latach patrzenia na kogoś, kogo uważa się za swój autorytet, kogoś kogo stara się naśladować na scenie, siłą rzeczy przenika się w jego umysł. Kiedy to już nastąpi, pewne zachowania, sposób bycia i spojrzenie na świat stają się bliższe, chętnie przyswajane i wdrażane w życie. Tak też było w moim przypadku.

Jak przygotowujesz się, aby wyjść na scenę jako król popu?

— Królem popu nie staje się nigdy. Król popu jest i był tylko jeden. My, naśladowcy, sobowtóry, czy jakkolwiek inaczej by nas nie nazwać, możemy jedynie starać się zbliżyć do oryginału. Pytanie tylko, jak bardzo nam się to uda. Przygotowania to nie tylko makijaż, strój, choreografia, wokal. To również zrozumienie pewnym mechanizmów. W sumie, kiedy o tym myślę, to chyba jest najważniejsze... Zrozumienie daje możliwość lepszego wbicia się w rolę i bardziej wiarygodnego jej odtworzenia. Tutaj potrzeba co najmniej kilku lat.

A różni was wiele — chociażby płeć.

— Wizualnie, ja i Michael, jesteśmy skrajnie różni i nie chodzi tylko o płeć. Jestem naturalną blondynką o rysach twarzy zupełnie innych niż on. Michael był filigranowy, ja raczej przeciwnie. Wszystko to trzeba korygować makijażem i strojami, ale nie zawsze wszystko się da poprawić.

Co cię podkusiło, że zaczęłaś się w niego wcielać?

— W zasadzie przypadek. Choć nie byłoby tego przypadku, gdyby nie fakt, że jestem fanką Michaela od 1989 roku. Jak chyba każdy fan próbowałam uczyć się jego kroków, naśladować wokal. Okazało się, że stworzenie wizualnej iluzji nie jest tak zupełnie niemożliwe. To zachęciło mnie do rozwijania się w tym kierunku.

Co jest najtrudniejsze w byciu Majkelem?

— Bycie Majkelem w taki sposób, aby jak najmniej pokazać, że jestem kobietą. Czasem ten Majkel, którego mam w sobie na co dzień, próbuje przeważać. Ma w sobie sporo z kobiety, a ja nie zawsze chcę, aby dominował — zwłaszcza kiedy jestem na scenie. Z jednej strony, na scenie czuję się swobodnie, a z drugiej niemal ciągle muszę się pilnować, aby nie dopuścić do głosu tej niemajkelowej Kasi.

A co daje ci najwięcej energii i radości?

— Ludzie, ich cudowne reakcje, wzruszające chwile... To wszystko powoduje, że idę dalej do przodu, że chcę co i rusz wnosić do swojego występu coś nowego, że chcę się rozwijać. Niebywałe, ile publiczność może zdziałać, czasem zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.

Jakie były początki Majkela Dżeksona? Gdzie tańczyłaś zanim wyszłaś na wielkie sceny?

— Bywały różne... Był to czas, kiedy jako niezbyt zamożna studentka, przyjmowałam niemal każde zlecenie na bycie Majkelem. Niemal, bo zawsze priorytetem było dla mnie nie szkodzić Michaelowi i jego wizerunkowi. Tańczyłam na biednych festynach wiejskich, na drobnych imprezach firmowych, w klubach czy w hipermarketach. Warunki techniczne często były sporo poniżej oczekiwań lub nie było ich wcale. Z biegiem lat nauczyłam się jednak, że to nie ma sensu, że kłóci się z moją ideologią i sensem bycia Majkelem. Decyzja tym łatwiejsza, że Majkel Dżekson to nie mój zawód, lecz hobby, a praca, jaką wykonuję na co dzień, z powodzeniem zaspakaja moje potrzeby finansowe.

Michael po swojej śmierci „ożył na nowo”, bo świat sobie o nim przypomniał. W jakim stopniu ty to odczuwasz?
— Odczuwam to bardzo — zarówno od strony artystycznej, jak i na co dzień. Wejście na scenę, często wiązało się kiedyś z siłą charakteru. Teraz to niemal jak bycie „trendy”. Nie ukrywam, że nie bardzo mi to odpowiada, bo Michael po śmierci nie dokonał niczego, za co można go wielbić bardziej niż za życia. Tymczasem ci sami ludzie, którzy niegdyś go znieważali i poniżali, dziś wynoszą go na piedestał. Smutne jak wizja łatwego zarobku wpływa na ludzi.



Przeczytaj:
Być jak Elvis, jak Abba, jak Doda. Być jak Michael Jackson

wtorek, 29 grudnia 2009

Nauka poszła w las

Koniec wieńczy dzieło? U nas to dzieło dopiero zaczyna. Skończyły się szkolenia, więc czas wiedzę wprowadzać w praktykę.


Nauka poszła w las? A poszła. W lesie swój finał miała Akademia Interaktywnych Mediów — cykl szkoleń dla Grupy Medialnej Gazety Olsztyńskiej. W lesie, czyli w stajni Janczary w Barczewku za Olsztynem.

Nie było garniturów i krawatów. Ostatni raz szkoliliśmy się na luzie i budowaliśmy zespół. Fachowo nazywa się to team building, więc buildingowaliśmy, a przy okazji uczyliśmy się akceptować zmiany. Bo zmiany są dobre, zmian nie należy się bać, lepiej jest je wyprzedzać. No to wio!

Wiadomo, głowa od wiedzy czasem się przegrzewa. Należy więc zrobić orzełka dla ochłody. Tak, zbliżyć się do natury trzeba koniecznie!


Zmiany są w życiu potrzebne. Na pewno cieplej niż na mrozie jest w samochodzie, który ciągle się zmienia — unowocześnia. Rodzi się grat, który ewoluuje w cudo techniki. Auto należy zbudować ze słomek. Nie da się? Jak to się nie da?


O, przez przednią szybę widzę już dobre perspektywy!


A to jest lusterko. Zaraz zamontuję je tuż pod sufitem. Ale najpierw się w nim przejrzę...


Brrrr! Jedzie!


Nie tylko technika, ale i plastyka dochodzi do głosu. A ten kolega to niezła sztuka... W chwili, gdy chwyta plakatówkę w dłoń, wraca do dzieciństwa. No, prawie do dzieciństwa. Mężczyźni przecież nie płaczą.


Zdecydowanie koniec wieńczy dzieło. Na happy end ognisko, kiełbaski i muzyka na żywo. Akordeon, gitara i bęben. No to bum!


A Janczary? Piękne miejsce, niezwykle przyjazny i chętny do zabawy pies, duże izby, ale brudne filiżanki, zalana łazienka i włos na talerzu. Nie polecam też jedzenia. Zupa z proszku, drugie danie (drobiowy schabowy i karkówka w sosie własnym) też nie pobudza apetytu. Ale za to pyszne buraczki z czosnkiem.

Zobacz też:
Dziennikarz coś kręci

niedziela, 27 grudnia 2009

Po co przewracać papieża, czyli popularność z przypadku

Znasz ten stary dowcip o kobiecie, która szukała męża? „Gonił mnie, aż go złapałam”. Ze sławą jest tak samo. Pragniesz jej, ale gdy ją złapiesz, uświadamiasz sobie, że cały czas czekała na ciebie.


Chcesz być sławny? Skocz z wieżowca, ale wcześniej zaproś media albo chociaż nagraj swój wyczyn, a film zamieść na YouTube. Jeśli los będzie ci sprzyjał, przeżyjesz i staniesz się najpopularniejszym skoczkiem sezonu. Ale to też nie jest pewne, bo skakanie z drapacza chmur to czyn zapewne zamierzony. Innymi słowy: nastawiony na cel, czyli na sławę. A ludzie nie lubią „podlizu pod publiczkę”. Wolą autentyczność, przypadek i zbieg okoliczności.

I tym właśnie sposobem kilka dni temu Duńczyk Carsten Ohm zyskał sławę jako człowiek kruchy i poddający się sile grawitacji. Pojawił się w telewizji jako specjalista od polityki socjalnej, a wyszedł jako "ten facet, który zemdlał na wizji". Plum, fiknął i zniknął za blatem stołu. Miał facet swój dzień — przede wszystkim w internecie. Każdy chciał zobaczyć osuwającego się na podłogę fachowca. W Danii nie ma już pewnie osoby, która nie znałaby Ohma.

W Polsce też zdarzają się przypadki sławy bez powodu, a nawet bez talentu. Znana z tego, że jest znana… jest Frytka. Chyba każdy wie, że "to ta, która bzykała się z Kenem w Big Brotherze”. Dziś owo dziewczę może się dwoić i troić, a i tak z szufladki nie wyjdzie. Frytka z takim imagem zbyt głęboko weszła w świadomość Polaków i nawet mocna szminka niczego nie zatuszuje.

Z Krzysztofem Konowoiczem jest podobnie. Na zawsze zostanie komicznym kandydatem na prezydenta Białegostoku. Nawet często w żartach go cytujemy:

Chcę wyprowadzić policje, żeby policja pilnowała całego naszego porządku, bo od tego jest policja i straż miejska. Od tego oni są! Od tego są oni! Od tego są.

Młodzież za dużo pije wódki, za dużo pije wina, za dużo pije alkoholu spożywa. Jak ja prezydentem zostanę, miasta Białegostoku, to młodzież nie będzie miała, ani nic, do ust alkoholu.

A w nocy to wie pani, łatwo wszystko... Wszystkie koty są czarne, nie ma białych.

Żeby nie było bandyctwa, żeby nie było złodziejstwa, żeby nie było niczego.

Co się stało się?

Przypadkowa sława czasem jest jak więzienie. Nie tak łatwo wyswobodzić się z kajdan, jakie serwują media. Niby czas leczy rany, niby ludzie zapominają, bo inni przypadkowi gwiazdorzy przyciągnął ich uwagę. Jednak internet jest chłonny, wystarczy tylko wyklinać przypadkową frazę.

Tak, wszystkie kraje mają swoich „popularnych z przypadku”. Świat też ma.

Susanna Maiolo na wieki zostanie zapamiętana jako "ta, która przewróciła papieża".

Przeczytaj:
Podczas pasterki w Watykanie kobieta przewróciła papieża

sobota, 26 grudnia 2009

Jak uświęcić święta?

Co zrobić, żeby święta były udane? I Boże Narodzenie, i Wielkanoc, i imieniny, urodziny, sylwestry, rocznice. Co zrobić, żeby każda impreza dawała kopa, a nie zwalała z nóg?


Po pierwsze trzeba zarobić dużo pieniędzy, aby je potem wydawać. Najlepiej kupić gotowe jedzenie, żeby nie wylewać siódmych potów przy pieczeniu i gotowaniu. Dla bardziej rozrzutnych proponuję wynająć kucharzy, ale tych najlepszych trzeba zamówić na kilka miesięcy przed imprezą. Chłopaki mają wzięcie.

Żeby całkowicie się nie zatracić w dobrobycie, proponuję wszystko samemu ułożyć na półmiski i podać. Miano dobrej gospodyni — bezcenne.

Kiedy tłum nasyci się do pełna, trzeba zakasać rękawy i zmywać. Tu potrzebna jest zmywarka. Reklamy mówią, że to oszczędność wody, a życie pokazuje, że to oszczędność czasu. I nerwów. Kręgosłup też skorzysta. Do świąt bez zmywarki nie podchodź!

Dobrze widziany w domu organizatorów imprezy jest też kontener na odpadki poprezentowe. Tu wrzuca się opakowania, plastiki, torebki, gumki i wszystko, co w prezencie jest zbędne, a co czyni go większym i bardziej efektownym. Tam, gdzie są dzieci, kontener musi być nad wyraz chłonny — dziecięce prezenty są zazwyczaj największe.

Kontener wywiezie oczywiście specjalna firma wywozowa. Zapuka do drzwi i gratisowo odbierze odpadki. Są święta przecież, więc trzeba sobie pomagać.

A po świętach? Mile widziana w domu jest firma remontowa albo co najmniej ekipa wykwalifikowanych sprzątaczek. Ktoś po imprezie musi posprzątać, prawda? Stoły należy poskładać, obrusy wyprać, pozamiatać stłuczone szkło, odkurzyć…

W życiu wszystkim powyższym zajmuje się kobieta. Albo jedna, albo dwie, albo nawet trzy — w zależności w ile kobiet rodzina jest wyposażona. Dla nich „świąteczny odpoczynek” ma zupełnie inny sens i inaczej pachnie. Na pewno nie zapachem rozgrzanej kuchni.

Ten wpis dedykuję wszystkim matkom Polkom i polskim gospodyniom. Życzę im odpoczynku między świętami, bo polski zwyczaj nie kameleon — szybko się nie zmieni.

Podobnego zdania jest moja koleżanka Magdalena Wilde, która wygłosiła słowo w :Gazecie Wyborczej":

Denerwuje mnie patriarchalny charakter świąt. Niby są dla wszystkich, ale kobiety siedzą głównie w kuchni. W zeszłym roku przyjechała do nas rodzina. I bardzo fajnie, że mogliśmy się spotkać. Tylko gdy wszyscy gościli się przy kominku i rozmawiali, ja z mamą siedziałyśmy niemal cały czas w kuchni. Przynieś, podaj, zmień nakrycia, posprzątaj potem — wszystko było na naszej głowie. I gdzie tu czas na gwiazdkową atmosferę?

PS. Madziu, pozdrawiam!

czwartek, 24 grudnia 2009

Hołownia: Komercja nas jeszcze nie zżarła


— W wigilii jest coś fajnego, tego wieczoru kiełkuje w nas ziarenko nadziei — przyznaje Szymon Hołownia, publicysta katolicki.


Mówi o sobie: Uświadomiłem sobie ostatnio, że jestem niczym przedwojenna pomoc kuchenna (finezja rymu niezamierzona). Interesuję się wyłącznie religią oraz popkulturą... O wigilii można więc tylko pogadać z Szymonem Hołownią.

Dzisiaj wigilia, a większość z nas jeszcze nie czuje klimatu świąt.
— A mi się wydaje, że to wszystko wina naszego lenistwa. Potrafimy poczuć święta, ale nam się nie chce. Mamy niestety narodową skłonność do narzekania. Biczujemy się przed świętami, zwalamy wszystko na wszechobecną komercję i jęczymy, że świąt w nas nie ma i nie będzie. A właśnie, że święta w nas są — trzeba tylko w siebie wejrzeć. Komercja wcale nas jeszcze nie zżarła, bo jesteśmy odporni. Boże Narodzenie w Polsce ma wymiar bardzo silnie związany z sercem — z miłością, z relacją z najbliższymi. Nie da się od tego uciec. Dla niektórych Boże Narodzenie ma wymiar religijny, a dla innych...

To dni wolne od pracy.
— Nie powiedziałbym tak. Dla innych Boże Narodzenie ma wymiar spotkania z drugim, bliskim człowiekiem. Często jest to idealna okazja, żeby pobyć razem.

Okazja okazją... Często nie rozmawiamy ze sobą na co dzień, więc i w święta nie rzucimy sobie w ramiona.
— W sumie racja. Jednak jeśli w rodzinie coś się psuje przez cały rok, w jeden wieczór niczego nie naprawimy. Nie przemówimy w wigilię ludzkim głosem. Święta są pochodną tego, co sobie urządzamy przez cały rok. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Do Bożego Narodzenia trzeba się przygotowywać dużo wcześniej — każdego dnia przez cały rok.

Pretekstów do rozmowy nigdy nie brakuje — jednym z nich może być gra planszowa, dołączoną do pana książki „Monopol na zbawienie”.
— Tak, to jest gra, w którą trudno grać bez rozmowy. Na tym ona polega, że ludzie podczas zabawy dochodzą do niesamowitych rzeczy. Pojawiają się pytania, odpowiedzi, wątpliwości, wyjaśnienia. Gracze dzielą się swoimi przeżyciami. To jest okazja do spotkania — nie tylko na polu gry, ale i w życiu.

Czyli możemy uczyć się słuchać nawzajem.

— To by było genialne! Ale nie przypisuję sobie aż tak wielkich mocy. Jeżeli ktoś psuje sobie relacje przez kilka lat, nagle mu się nie odmieni. Ale jest w wigilii coś fajnego — nawet jeśli nasze relacje są złe i szykuje się nam świąteczna katastrofa, kiełkuje ziarenko nadziei. Widzimy, myślimy, że nam się nie układa i właśnie te wyrzuty sumienia mogą być początkiem lepszego. I tego wszystkim życzę na te święta — żeby było nam lepiej ze sobą. Wesołych świąt!

środa, 23 grudnia 2009

Tyszkiewicz: Nie wysyłam smsów

— Jestem przeciwna wysyłaniu smsów z okazji świąt. I kartek właściwie też — twierdzi Beata Tyszkiewicz, aktorka. — Myślę, że pocztówka to tylko konwencjonalność i zwyczaj.

Polak Polakowi oka nie wykole. Fakt, są chwile, gdy rzucamy się sobie w ramiona. Łączą nas narodowe tragedie, czasami świąteczny klimat. Ale tylko czasami — tego zdania jest też Beata Tyszkiewicz.

Życzliwość. To cecha Polaków?

— Jesteśmy z natury ludźmi życzliwymi i czułymi na ludzkie potrzeby. Jesteśmy jednak często zakłopotani walką o pieniądze. Dobra tego typu są łatwo dostępne i w związku z tym zwiększa się na nie popyt. Zmieniamy się, inne priorytety wchodzą w grę. Pieniądze stają się nie tylko środkiem, ale i celem.

Pieniądze zmieniają ludzi, na więcej sobie pozwalamy, inaczej się zachowujemy. A jak u nas z zasadami savoir vivre’u?
— Za mało jest konwencjonalnych stosunków. Jeśli już są, to są po prostu są poprawne. Nie wyrażają żadnych uczuć, ale za to ułatwiają szalenie życie.

Jak pani uważa — dobrych manier można się nauczyć w każdym wieku?
— Oczywiście, że tak. Ale to kobiety uczą się znacznie szybciej od mężczyzn, bo są bardziej chłonne, uważne. Obserwują i dostrzegają wiele rzeczy. Panie w ogóle cały czas się czegoś uczą. Biorą przykład z różnych przekazów i zachowań. Nawet jeśli są w jakiejś sytuacji pierwszy raz, to bardzo się pilnują. A co z tego wynika, wyciągają wnioski i potem wykorzystują je w swoim zachowaniu. I ja to widzę! To dobrze świadczy o Polkach.

W jakim stopniu nasza kultura różni się od zachowań innych narodowości?
— Nie wiem, do czego doprowadzi wspólna Europa, ale różnie zachowują się różni ludzie. Jedni są bardzo zamknięci, egocentryczni i egoistyczni. Taka jest na przykład Szwajcaria. Takie są kraje pewnego luksusu — ale luksusu dla ludzi starszych. Inaczej wyglądają ogromne miasta jak Paryż czy Berlin, gdzie triumfuje młodość. Te miasta są bardzo międzynarodowe i to czuć na każdym kroku. Wystarczy wyjść na ulicę i od razu zauważa się naleciałości różnych kultur i zachowań. To się bardzo zmieniło, bo przecież kiedyś w Paryżu byli sami Francuzi. A dziś jest tam bardzo kolorowo.

Czego możemy się nauczyć od innych narodów?
— Przede wszystkim powinniśmy ograniczyć wylewność opowiadania o wszystkim. Polacy mówią o każdym szczególe swojego życia — począwszy od rodzinnych stosunków, a skończywszy na bardzo prywatnych kwestiach. Ja się nauczyłam, że na świecie o różnych rzeczach się nie mówi. Żona nie wie, ile mąż zarabia i wcale go o to nie pyta. To są tematy tabu. A u nas jest zupełnie inaczej. Startujemy z niższej pozycji, więc o wszystkim mówmy i wszystko jest przedmiotem rozmowy. Ale to jest słowiański atrybut. Łatwo Polacy mówią, że kogoś kochają. Cechuje nas łatwość, ale na pewno nie solidność.

Skoro mowa o braku solidności, może można mówić też o nieszczerości?
— Jeżeli jest miło, to niech ludzie oszukują. Przecież tak naprawdę na małej garstce osób nam zależy. A inni? Reszta niech będzie konwencjonalna i miła. Niech obowiązują jakieś reguły gry.

Mamy uczyć się od innych... a inni od nas? Jesteśmy w czymś lepsi?
— Ja nie szukam takich cech. Myślę, że to nieskromne myśleć, w czym my jesteśmy lepsi. Raczej patrzmy na tych, którzy są lepsi od nas i uczmy się od nich. To tak, jakby mnie zapytać, w czym ja jestem dobra. Przecież to nie mnie oceniać! Ale jedno mogę powiedzieć — im ludzie są bardziej odsunięci od centrum Polski, tym są życzliwsi. Ale oczywiście gdy nie chodzi o miedzę, bo jeśli w tym sęk, to ho ho!

Jakie najbardziej zaskakujące pozdrowienia otrzymała pani w życiu?

— Nie mam pojęcia. (śmiech) Nie zbieram takich dziwnych rzeczy. Jestem też przeciwna wysyłaniu smsów z okazji świąt. I kartek właściwie też. Myślę, że pocztówka to tylko konwencjonalność i zwyczaj. Oczywiście zawsze jest miło, że ktoś pomyślał. I nie tyle, że napisał, to jeszcze wysłał pozdrowienia. Ale czy nie lepiej by było, gdyby ludzie się spotykali? O to jest dziś bardzo trudno. Każdy goni gdzieś za swoim.

To może zamiast kartki... lepiej zadzwonić?
— Komuś możemy przeszkodzić swoim telefonem. Uważam, że lepiej list napisać. Ale kto dzisiaj pisze listy?

wtorek, 22 grudnia 2009

Jak zostałam demotem

Takiej sławy jeszcze nie doświadczyłam. Wszyscy znajomi, którzy przez wieki się do mnie nie odzywali, raptem ożyli. A wszystkiemu winne Demotywatory.pl i skomentowane zdjęcie z tego bloga.


Czy muszę komentować ten demotywator?

To dowód na to, że nie ma anonimowości w internecie. To, co wrzucone, może być nie tyle różnie interpretowane, ile rozmaicie wykorzystane. Daję więc przykład, kłaniam się i pozdrawiam. I tym właśnie sposobem zostałam demotem. Demotem w śmietniku.

A mogłabym się obrazić, zgrzytać zębami, bo przecież moja facjata została wykorzystana bez mojej zgody. Komentarz do tego obrazka zmajstrował nijaki sobi1973 — internauta, który myśli, że kryjąc się pod nickiem zostaje anonimowy. Guzik prawda! Przykład redakcyjnego kolegi Łukasza Pączkowskiego dowodzi, że nie ma pomysłów i wpisów bezimiennych. Łukasz został zbluzgany przez pewnego niezidentyfikowanego internautę. Zgłosił sprawę na policję i okazało się, że obelgi miały swój finał w sądzie. Iście personalny finał. Kto wygrał? Oczywiście Łukasz. Procesem udowodnił, że nikt dziennikarzowi niezasłużenie nie będzie pluł w twarz. Ani dziennikarzowi, ani panu Jankowi, ani tobie.

Mam nadzieję, że więcej takich kroków nie będę musiał podejmować i takich panów B. będę poznawał normalnie, a nie na sali rozpraw. Może będzie to nauczką dla tych, którzy wciąż decydują się na głupotę w komentarzach. Pan B. już wie, że więcej czegoś takiego nie zrobi.
(Łukasz Pączkowski: Anonimowość w internecie to mit)

Nie chodzi tylko o chamskie komentarze. Demotywatory.pl — tak popularne przecież — też mogą obrażać czyjeś uczucia. Nawet nie chodzi o samowolne wykorzystanie czyjegoś wizerunku (co jest karygodne), ale przede wszystkim o podpisy. Nie zawsze są zabawne, dwuznaczne, ironiczne. A przecież każdy wie — i ty, i ja — że chamstwo w sieci kwitnie. Demotywatory zresztą też!

> Przeczytaj tekst o olsztyńskich śmieciarzach

Niektóre demotywatory są genialne!

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Napis „Arbeit macht frei” za 20 tysięcy

Szacun dla polskiej policji! Skradziony napis z muzeum Auschwitz-Birkenau wraca na swoje miejsce. Złodzieje jednak do domu nie wrócą — już siedzą w areszcie. Nareszcie.


To sobie chłopaki poświętowali. Pięciu ich było. Zaplanowali, 18 grudnia ukradli tablicę z Auschwitz „Arbeit macht frei”, pocięli ją na trzy kawałki i chcieli sprzedać. Na szczęście policja — wzorem z W11 — natrafiła na ślad złodziei i napis wrócił do muzeum w Oświęcimiu.

Biedne żony tych facetów. Wierzyły, gdy ci mówili, że idą na ryby. Że jadą za miasto, wywiercą przeręble i złowią karpia. A tu zonk — ani karpia, ani męża na wigilii.

Biedni złodzieje — mieli takie plany, że głowa mała. Miliony już im się śniły, radość dzieciaków z drogich prezentów. A tu zonk — ani uśmiechów, ani prezentów, ani tatusia.

Za kradzież napisu mieli dostać 20 tysięcy złotych do podziału od szalonego kolekcjonera ze Szwecji. Żadne to miliony.

Zupełnie inaczej będą wyglądały święta w policyjnych rodzinach. Mężowie awansują, żony swoje biusty napompują dumą, przytulą w nocy. Dobra praca jednak popłaca. A nie było łatwo — trzy dni ciężkiej roboty. Policjanci odebrali ponad 120 zgłoszeń telefonicznych. Klęli jak szewcy, bo za trafną odpowiedź obiecano nagrodę pieniężną. 5 tysięcy dał małopolski komendant policji, 10 tys. zł firma ochroniarska, a aż 100 tysięcy zł dyrekcja muzeum Auschwitz-Birkenau. Taka suma to łakomy kąsek, piechotą nie chodzi.

Złodzieje wiedzieli, kiedy zdjąć tablicę, by nie natknąć się na obchód strażników z Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. O trzeciej w nocy wartownicy widzieli napis. Dwie godziny później - podczas kolejnego obchodu - już go nie było. Sprawcy przeciągnęli go blisko kilometr od bramy, na przeciwległą stronę dawnego obozu. Stamtąd po przecięciu drutów kolczastych i przeciśnięciu się przez wyrwę w betonowym, historycznym ogrodzeniu obozu wynieśli go na zewnątrz.

Skradziona tablica nie była zbyt ciężka. Na metalową konstrukcję składa się obramowanie z pustych w środku rurek i wykonane z płaskowników litery. Byłby ją w stanie udźwignąć nawet jeden silny mężczyzna.

Przestępstwa dokonano zaledwie dwa dni po tym, gdy rząd Niemiec zdecydował o przekazaniu 60 mln euro na zasilenie Funduszu Żelaznego Fundacji Auschwitz Birkenau. Jest to aż połowa kwoty potrzebnej na kapitalną konserwację byłego nazistowskiego obozu koncentracyjnego.
(Skradziono symbol Zagłady)

Policja stanęła na wysokości zadania. Leciały słowa na k..., telefony tarabaniły aż tu raptem pojawił się głos w słuchawce. Ten głos.

Trafiony, zatopiony.

Gratuluję panom policjantom, że pomimo przedświątecznych porządków, zakasali rękawy i pracowali. Żony się martwiły, a ci szukali. Żony kanapki szykowały, a ci jedli w robocie. Węszyli, wypatrywali, nasłuchiwali. Natrafili! Na północy Polski, w lesie pod stertą gałęzi i śniegu pojawiła się trójca — najpierw ARBEIT, potem MACHT, na końcu FREI.

Tak minęła policjantom niedziela. Złapali złodziei i od dziś będą wyciskać z nich ile wlezie. Oj, posiedzą panowie z dziesięć lat. Kiedy wyjdą na wolność, żony posiwieją, dzieci zmężnieją, a oni wstydzić się będą wyrobionego przez czas garbu. Mówi się na to bagaż doświadczeń...

Przeczytaj też:
W pracy nie jest cacy, czyli kto ukradł napis z Oświęcimia?
Film i zdjęcia z zatrzymania
Holocaust — Polakowi palec w oko

niedziela, 20 grudnia 2009

I Warmiński Jarmark Świąteczny ożywił Olsztyn

I Warmiński Jarmark Świąteczny przyciągnął tłumy spacerowiczów. Zapowiadane atrakcje wypaliły — karuzela i iluminacje świetlne. Gorzej z lodowiskiem — aż zmroziło amatorów łyżwiarstwa.


Lubię, gdy Olsztyn tętni życiem. Lubię, kiedy ludzie rodzinnie spędzają czas. Lubię, gdy dzieciaki bawią się na całego. Takie wrażenia miała zapewnić impreza, która jest w Olsztynie nowością.

Na I Warmińskim Jarmarku Świątecznym byłam w niedzielę — w czwarty, ostatni dzień zabawy. Przybyłam, zobaczyłam… donoszę.


Jarmarkowanie zaczęłam od przejażdżki 120-letnią wenecką karuzelą. Niby dobijam do trzydziestki, ale kto mi zabroni czuć się dzieckiem? Karuzela dała radę — rozbawiła mnie prawie do łez. Ach, jak to przyjemnie cofnąć się w czasie. No, może nie o 120 lat, ale… chociażby o te dwadzieścia. Param pam pam!


Skoro już chciałam poczuć jarmark na własnej skórze, na chwil kilka stałam się Eskimosem. Lubię psy, więc ogromniasty przyjaciel strzegł mojego świętego spokoju. Huskych było więcej — nie tylko na monidle, ale przede wszystkim na żywo. Było więc szczekanie live, piszczenie, leżenie i prezentowanie się w pełnej krasie. Pies to potrafi… w wiosce eskimoskiej tym bardziej.

Jarmark reklamowany był nie tylko karuzelą, a przede wszystkim stałym lodowiskiem na Targu Rybnym. Owszem, lodowisko stanęło, ale nie bardzo rozumiem po co. Byłam na jarmarku kilka dobrych (bardzo dobrych chwil), a lodowisko świeciło pustkami. Kiedy rozmawiałam w sobotę ze znajomymi, że lód na jarmarku jest martwy, nie wierzyłam. Ale uwierzyłam.


Nie powiem, tafla lodu gładka jak pupa niemowlaka. Moje zdanie potwierdził wysportowany pan, który przyszedł z przewieszonymi łyżwami przez ramię. Pokręcił się, popatrzył na nieskazitelnie śliski lód i z przekleństwem na ustach odszedł. Zmroziło go pewnie, gdy zobaczył bezludzie. No właśnie, po co wykrzykiwać, że pierwsze lodowisko w centrum Olsztyna jest głównym punktem jarmarkowego programu? Jak jest, skoro nie jest?

Przy lodowisku zawisła tablica informująca, że lód czynny jest od piątku od godz. 19. Czyżby tylko wtedy? Jarmark przecież trwa o wiele dłużej! Nie to, że od czwartku, to przede wszystkim do niedzieli — przez cały weekend! Owszem, może lód zaczyna przyjmować łyżwiarzy, gdy mocno się ściemni, bo wtedy — mniemam — jazda w świetle kolorowych lampek jest frajdą. Ale… dzieciaki wieczorami siedzą już w domach, a to przecież dla nich łyżwy są największą atrakcją, prawda? Hmm, za lodowisko stawiam jarmarkowi wielki minus. Myślałam, że na Targu Rybnym będzie ostrrro, a nie tylko cicho i gładko.


Jedyną przynętą na Targu Rybnym — poza wiejącym pustką i chłodem lodowiskiem — była lodowa figura świętego Jakuba. Patron Olsztyna wyglądał jednak bardziej na plastikowy pomnik niż na wyrzeźbiony w lodzie. W dotyku nie był nawet zimny (żeby o lodowym nie wspomnieć). Ale mogę się nie znać, mógł Jakub zostać „zakonserwowany”.

Lodowisko na szczęście świetnie zastąpiła wata cukrowa. Inne emocje, ale równie słodkie doznania.


Starówkę oblały iluminacje świetlne. Olsztyn stał się magicznym Olsztynem — chociaż na chwilę kolorowe światła przyćmiły prowincjonalny klimat. I Bóg zapłać!

piątek, 18 grudnia 2009

W pracy nie jest cacy, czyli kto ukradł napis z Oświęcimia?

Przyszli, ukradli i poszli niezauważeni. Napis „Arbeit macht frei” zniknął z bramy muzeum Auschwitz-Birkenau. Czuję, że to złodziejska prowokacja — dziś co druga firma kojarzy się z obozem zagłady. Prawa pracowników giną w oczach.


Jakim cudem napis „Arbeit macht frei” zniknął z oświęcimskiej bramy? Przecież to nie bułka, którą można schować do kieszeni i wyjść cichaczem ze sklepu.

Dzisiejszego ranka nie potrzebowałam kawy, gdy radio powiedziało mi, że brama obozu koncentracyjnego została ogołocona. Aż za głowę się złapałam, bo Auschwitz-Birkenau jest monitorowane. Muzeum zatrudnia też czterech nocnych stróżów. Spali? Pracowali? Hm, pewnie od obowiązków się uwolnili. Tak, pewnie spali snem kamiennym, bo takiego żelastwa, jakie ukradziono, nie da się od tak zdemontować. Żeby skraść pięciometrową tablicę, złodzieje odkręcili ją tylko z jednej strony. Śruby z drugiej trzymały się zbyt mocno, więc je upiłowali. Pilnikiem? Cichaczem?

Po co złodziejom symboliczny napis? A może to prowokacja? Na złom z tym nie pójdą, na choince nie zawieszą. A może chcieli udowodnić, że obozy pracy to nie przeszłość, a teraźniejszość? Czuję, że jakiś szef dostanie ten napis w prezencie. Pracownicy zapakują go w czerwony papier, przykleją kokardkę, podpiszą „dla kochanego pracodawcy” i wręczą podczas firmowej wigilii. I będzie to strzał w dziesiątkę — trochę ironiczny, trochę symboliczny, trochę wredny — fakt. Ale jakiego sobie pracownika wychowasz, takiego masz. Może miły jest w rozmowie z tobą, drogi szefie, może udaje, że w pracy jest cacy, ale swoje myśli. A wiadomo nie od dziś, że nerwy puszczają.

Czasy mamy takie, że nie pracujemy, ale zapierdalamy. Używam tego słowa celowo — wczoraj, 17 grudnia, obchodziliśmy Dzień Bez Przekleństw, więc dzisiaj już śmiało można mówić prosto w oczy. Wszystkie chwyty dozwolone — jakie życie, takie słownictwo.

Praca czyni wolnym? Tak, przed północą, kiedy dobijasz do domu i po omacku nastawiasz budzik, żeby nie zaspać do roboty. Ale wolności nawet w snach nie doświadczysz, bo szef — jak nigdy — zmienia się w koszmar. Przywdziewa mundur SS-mana i wydaje polecenia w iście niemieckim stylu. Ma pejczyk, buty po kolana i binokl na zajadle wściekłym oku. Aż pot cię zalewa, przewracasz się z boku na bok, zaciskasz wargi, zwijasz w kłębek... No niech wreszcie ten koszmar się skończy! Aż tu raptem dzwoni budzik. Jaka ulga — ARBET MACHT FREI!

Ale, na Boga! Pomimo wszystko, kochani złodzieje, nie pochwalam waszego pomysłu. To chwyt poniżej pasa. Dupki z was, a nie bohaterowie!

PS. Napis nad bramą "Arbeit macht frei" jest jednym z symboli obozu. Wykonali go więźniowie z komanda ślusarzy pod kierownictwem Jana Liwacza (numer obozowy 1010). Świadomie odwrócili literę B — jako zakamuflowany przejaw nieposłuszeństwa.

Przeczytaj też:
Napis „Arbeit macht frei” za 20 tysięcy
"Barbarzyństwo, skandal, przekroczono wszelkie granice"
Najmroczniejsza strona człowieczeństwa

czwartek, 17 grudnia 2009

Kukiz: Nie jestem święty w przeklinaniu

— Przeklinanie jest jak rozmowa w języku obcym, w slangu, grypsie. Kiedy przeklinanie staje się codziennością, dla mnie nie jest już przeklinaniem. Tajemnica pryska — przyznaje Paweł Kukiz, lider Piersi. 17 grudnia obchodzimy Dzień Bez Przekleństw.


To nie jest przeklęta rozmowa. To jest rozmowa o przekleństwach. Wulgaryzmów tu nie brakuje, więc osoby o słabych nerwach proszone są o wyrozumiałość. Paweł Kukiz jak zwykle bez ogródek. I chwała mu za to.

Można napisać piosenkę z samych przekleństw? Można. „Rodzina słowem silna” powstała na faktach?
— Jasne, że na faktach. Siedziałem kiedyś na balkonie swojego mieszkania w Warszawie i uczyłem się do prawa karnego. Zakuwałem na zajęcia, które miałem z kapitalnym wykładowcą Lechem Falandyszem, aż tu nagle słyszę wiązankę pod blokiem. Wziąłem kartkę i zacząłem pisać ten kawałek, a właściwie spisywać słowo w słowo. Ale polskie społeczeństwo nie jest aż tak rozgadane. Na pewno nie wyróżniamy się z przeklinaniem. Na przykład dawno nie widziałem amerykańskiego filmu, w którym nie padałoby słowo „fuck” w różnych odmianach. Zdecydowanie więcej jest filmów zza oceanu z wulgaryzmami niż polskich produkcji z naszym klasycznym „kurwa mać”.

Wkurza cię — żeby nie powiedzieć inaczej — nasze przeklinanie?

— To zależy w jakiej intencji się klnie i czego dotyczą przekleństwa. Jeżeli używa się wulgaryzmów jako przecinków, wkurza mnie — żeby nie powiedzieć inaczej. Nie jestem święty w tej kwestii, ale przy dzieciach nie przeklinam. Jeżeli jestem z kolegą na rybach, jasne, nie żałuję sobie.

Masz swoje ulubione przekleństwo?
— A ty? Pewnie mamy takie samo.

No cóż, przekleństwo musi być zajebiste...
— Tego słowa akurat nie lubię, bo kojarzy mi się z Ich Troje. Zespół ten odarł niestety „zajebistość” z pewnej tajemnicy. Upublicznili to słowo i spopularyzowali, stało się takie codzienne i sztuczne. A z przeklinaniem wiąże się przecież jakaś tajemnica. Kiedy jestem z chłopakami, to aż kusi, aby sobie przekląć. Czy nie fajnie jest powiedzieć „kurwa to, kurwa tamto... a niech to w dupę tego, tamtego”? Fajnie jest tak sobie ponarzekać — zwłaszcza, gdy gada się o dzisiejszej polityce. Wtedy przeklinanie ma sens, prawda? A w domu, kiedy siedzi się przy kominku z żoną i dziećmi, raczej nie przystoi, a nawet nie ma się powodu. Bo na co kląć? Na żonę? Ona niewinna.

Czyli że przeklinasz po coś.
— Jasne, że tak. Przeklinanie jest jak rozmowa w języku obcym, w slangu, grypsie. Kiedy przeklinanie staje się codziennością, dla mnie nie jest już przeklinaniem. Tajemnica pryska.

Jest więc sens świętować Dzień Bez Przekleństw?
— Ja w ogóle zaskoczony jestem, że Polacy takie święto wymyślili! Dla mnie to absurd. Naprawdę takie święto istnieje, czy mnie wkręcasz?

Istnieje.
— Ja pierdolę... I tak nie przestaniemy przeklinać, a poza tym taki dzień daje nam przyzwolenie do klnięcia jak szewc w inne dni. Ale fakt, Polska świętami stoi i ze świąt słynie. Gdyby był to dzień wolny od pracy, to na pewno 90 proc. narodu poświęciłaby się i milczała. Ale jak ludzie nie idą do pracy, to z jakiego powodu mieliby kląć? Najwyżej głowa rodziny zejdzie do piwnicy i powie sobie pod nosem „kurwa mać”. Ale co to za frajda?

Przeczytaj też:
Kukiz: Piwo to matrix
Dzień Bez Przekleństw, czyli nie używajmy wulgaryzmów
"Dziś wszystko jest zajebiste"

poniedziałek, 14 grudnia 2009

„Dom zły” made in Poland

„Dom zły” Wojtka Smarzowskiego to film o nieuchwytnej prawdzie. To film o moralności, którą trzeba zniszczyć. To film przede wszystkim o wódce, która jest do wypicia. Ale nie powiem: na zdrowie...


Wódka jest wszędzie. W stodole, w gardłach milicjantów, w oczach prokuratora, na stole, pod stołem, na mrozie, w cieple, w goryczy. Bez wódki — zdaje się — nie ma Polaka. Bez wódki nie ma życia, a przede wszystkim sensu życia. Wódka jest nałogiem, bogiem, napędza akcję. Rządzi naturą, państwem, systemem. Jest główną bohaterką.

W "Domu złym" wszechobecny jest też brud. Na ścianach, między zębami, pod paznokciami, w duszy, w myśli, w tańcu. Kobiety są brudne, mężczyźni nieświeży, plecy świecą się od potu. Nawet poród nie ma niczego wspólnego z „rodzeniem po ludzku”. Krzyk rodzącej kobiety nie jest krzykiem dającym życie. To krzyk rozpaczy, krzyk śmierci… tej sprzed kilku lat. I tej z dziś — krzyk nędzy.

Polska u Smarzowskiego śmierdzi, a nawet cuchnie. Tapla się w błocie, które – niczym refren – pojawia się na ekranie. To Polska B, a nawet C... A miło być tak bezpiecznie.


Pewnej ulewnej nocy 1978 roku Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik) pojawia się przypadkowo w domu Dziabasów (Kinga Preis i Marian Dziędziel). Początkowa nieufność gospodarzy ustępuje miejsca tradycji: gość w dom, Bóg w dom. Na stole ląduje wódka, języki się rozwiązują, a zawiązuje przyjaźń. Jak się okazuje – tylko na chwilę. Pijani mężczyźni planują bimbrowi biznes, chwalą się swoją gotówką… W końcu popijawa przeradza się w krwawą rzeź. W roli głównej: siekiera.

Równocześnie Smarzowski prowadzi widza w przyszłość. Jest 1982 rok. Ten sam dom, ta sama izba. Tylko błota brak, bo to środek białej zimy. Śnieg zasypał całe zło, które tu się zdarzyło. Na próżno go szukać. Ekipa śledcza z porucznikiem Mrozem na czele (Bartłomiej Topa) rozpoczyna jednak dochodzenie. W progu ponownie staje Środoń. Ma pomóc w rekonstrukcji tajemniczej zbrodni sprzed czterech lat. Kto zabił? Ale dojście do prawdy nie jest najważniejsze. Istotniejszy jest nie tyle alkohol, ile perfidny system. Tu gra toczy się o prawdę, sumienie i moralność. Ale Wojtek Smarzowski w tym miejscu stawia bardzo poważne pytanie: po co to komu?


"Dom zły" to być może najważniejsze rozliczenie z komunizmem, na jakie zdobyło się polskie kino w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Jednak Smarzowski nie próbuje na siłę uniwersalizować opowiadanej przez siebie historii, ani obciążać jej martyrologicznym balastem. Pilnuje, by fabularne nitki nie wypadły mu z rąk i z zegarmistrzowską precyzją porusza się między dwoma planami czasowymi. Wraz z rozwojem akcji zagęszcza atmosferę i nie rozładowuje napięcia aż do samego końca. Realistyczne z pozoru sceny płynnie przechodzą u niego w dziką fantasmagorię, puentowaną bardzo często smoliście czarnym humorem.
(Łukasz Muszyński: Uciec, ale dokąd?)

Genialne aktorstwo – nie ma Smarzowskiego bez swojej stałej ekipy. Aż sobie pomyślałam: że też ten Dziędziel musi zawsze dostawać po tyłku. Nigdy nie gra bohatera, zawsze wciela się w rolę ofiary polskich cuchnących ambicji. W "Weselu" traci rodzinę i palec, w "Domu złym" bilans strat jest znacznie większy. To taki everyman polskiej głupoty.

Polska z lat 70. i 80. ukazana w "Domu złym" to nie Polska z "Popiełuszki", to nie kraj romantycznych rewolucjonistów, patriotycznych zrywów, pięknych Polaków. Po scenie chodzą istoty rozbite, zdemoralizowane, brutalne i zdesperowane. Oto jak hartowała się stal, oto ten bagaż, z którym weszliśmy do Europy. Możemy go nie widzieć, ale on jest w nas.
(Jakub Socha: Wśród faworytów)

Detale. To dzięki nim Smarzowski zrobił aż tak przerażający film. Nie oszczędza widza, nie serwuje mi łatwego i przyjemnego kina. Wali po mordzie – nie da się tego inaczej ująć w słowa. Wali właśnie drobiazgami, niuansami, z których wyłania się polski obraz sprzed laty. Bo PRL, czyli ten „dom zły”, miał nie tylko kiepskie fundamenty, ale koszmarne piwnice. Czy wszystkie je zasypaliśmy?

niedziela, 13 grudnia 2009

Co zaszło 13 grudnia?

Z okazji stanu wojennego, którego nie pamiętam…


13 grudnia 1981 roku miałam ponad rok, pieluchę na pupie i albo smacznie spałam, albo płakałam. Albo pozowałam do zdjęcia — mam jedno takie, na którym siedzę na nocniku ze zdziwioną miną i trzymam w prawicy ulubionego misia Kumpla. Tak właśnie miał na imię. Ale czy były to czasy stanu wojennego?

Pamiętam późniejsze czasy — kolejki w sklepach, kartki, pierwszą coca colę i chińską różową sukieneczkę. Pamiętam też korale z rolek papieru toaletowego i pyszną kwaśną śmietanę w buteleczkach. Zapomnieć nie mogę mody lat osiemdziesiątych, szerokich kołnierzyków i bufiastych rękawów.

Pamiętam chleb z przyklejoną kartką na przypieczonej skórce. Gdy kupowałam pół bochenka, często wyjadałam środek. Był jeszcze ciepły i pyszny. Ale wtedy byłam już starsza — fakt.

Pamiętam jednak, jak podczas zabaw z dzieciakami, udawałam Jaruzelskiego. Żartowaliśmy z jego charakterystycznego sposobu mówienia — z cmokania i długich pauz. I te okulary... Dlaczego robiliśmy sobie z niego jaja? Dziurę mam w głowie, ani śladu pamięci. Ale skoro "wcielaliśmy się" w niego, znaczy, że nie był to pierwszy lepszy pan z telewizji. Był ciekawszy od wiecznego wtedy Jana Suzina!

Stanu wojennego jednak nie pamiętam. Czytałam, owszem, ale nie pamiętam. W szkole mi tłumaczono, ale to za mało. Nie pamiętam i już.

Ale Teleranek uwielbiałam.

Przeczytaj:
Urodzona 13 grudnia
Wspomnienia: 13.12.1981

sobota, 12 grudnia 2009

Jachimek: Po piwie milczę jak głaz

— Szanuję ciężką pracę redaktorek z kolorowych pism — przyznaje Tomasz Jachimek, satyryk. — Ale uważam, że wywiady w tych pismach nie są ważne.


Nazywa się Jachimek. Tomasz Jachimek. Urodą nie powala, wydaje się być rozmowny, ale nie zawsze. Po piwie gadać nie chce. Rozmowa z nim przypomina grę w ping ponga — szybkie pytanie, jeszcze szybsza odpowiedź.

To dobrze, że kabareciarz ma hobby. Na swojej stronie wymienia pan, że lubi tenis, scrablle, książkę i piwo... Tylko jedną książkę?
— Książkę pojmuję nieco szerzej i nie jestem w stanie wskazać swojej ulubionej.

Mam nadzieję, że nie jest to książka telefoniczna.

— Nie! Książka to dla mnie rzecz użytkowa, którą się otwiera, korzysta się z niej, przegląda się ją albo „przeczytuje”. I jest z książką przyjemnie.

A piwo, jakie musi być, żeby czuł pan niebo w gębie?

— Wybredny nie jestem. Piwo może być dowolne — byle jasne. Pianka na dwa palce nie ma dla mnie znaczenia. Oczywiście lubię piwo zimne. I tyle.

Do czego przyznaje się kabareciarz po jednym piwie?

— Do niczego.

Do czego przyznaje się kabareciarz po trzech piwach?
— Też do niczego. Po trzech piwach też nic nie gadam.

A po pięciu?
— Po pięciu to nie jestem w stanie już nic powiedzieć, więc też nic nie mówię. Milczę jak głaz.

Oj, nie umówiłabym się z panem na piwo... Nudny z pana kompan.
— Zgadza się, picie piwa przebiegałoby w zupełnym milczeniu. Ale przyznam, że raczej nie piję w pubach, bo piwo najlepiej smakuje mi przy oglądaniu meczów. Albo się gada, albo ogląda piłkę nożną, prawda?

Nie krzyczy pan przy golach?
— Nie, absolutnie! Jestem kibicem przeżywającym wewnętrznie.

Na swojej stronie podaje pan wzór wywiadu dla redaktorek z kolorowych pism. Są banalne pytania i równie śmieszne odpowiedzi. Dlaczego ma pan uprzedzenia do dziennikarek? Czyżby się powtarzały?
— Ależ ja nie mam żadnego uprzedzenia! Staram się paniom z kolorowych pism ułatwić życie. Nie muszę się fatygować, nie muszą telefonować do mnie, bo podaję im ściągę wywiadu. Wystarczy pytania z odpowiedziami przekopiować i mieć z głowy rozmowę ze mną. W ten sposób wyrażam swoją sympatię, szacunek i uwielbienie dla ich ciężkiej pracy.

Skopiować pytania? Bo w każdym kolorowym piśmie taki sam Jachimek?

— Wywiady w takich pismach nie mają najmniejszego znaczenia. Myślę, że w kolorowych pismach nie liczy się to, co ludzie mają do powiedzenia.

Czyżby zdjęcia były najważniejsze? Pańskie zdjęcia?

— Ależ skąd! (śmiech) W kolorowej prasie nawet moje zdjęcia nie są ważne. Najbardziej liczy się sprzedaż. Tak, liczy się sprzedaż.

Ale pan też się sprzedaje — ludzie kupują bilety, pan ich bawi. Do czego bycie śmiesznym zobowiązuje?
— O matko święta! Do niczego. Publiczność nie może stawiać mi warunków. Widzowie to nie jest czarna zbita masa z takimi samymi upodobaniami. Publiczność ma swój gust, a każdy widz ma swojego faworyta. Jedni lubią takich, inni owakich, więc wszystkim się nie dogodzi. Jeśli człowiek mówi, że się podliże publiczności — że będzie śmieszny w taki a taki sposób — szybko przepadnie. Publiczność w mig się zorientuje, że taki komediant chce ich zrobić w balona.

Czyli trzeba być sobą.
— Tak! Jeśli mam wysnuć ostateczny wniosek — zgadza się. Trzeba być sobą, bo najlepiej jest być sobą.

Panie Tomku, niech mi pan wytłumaczy: co to jest patison?
— To jest albo ogórek, albo warzywo.

To ogórek nie jest warzywem?
— Niech będzie, że jest. Ale patison to jeszcze inna rzecz — to nagroda na festiwalu kabaretowym w Zielonej Górze. Dlatego patison kojarzy mi się wyłącznie z figurką z brązu, jaką dostają nagrodzeni zdolni kabareciarze. To jest właśnie patison.

Mieszkam w Olsztynie, mieście wielu jezior. Lubi pan pływać?

— Pływać? Ale jak pływać?więc

Wpław albo łódką.
— Wpław lubię. Ale tylko prywatnie preferuję takie pływanie. Zawodowo nie zanurzam się w wodzie.

Ale zawodowo skacze pan na głęboką wodę. Rozbawić tłum z gustem to trudna rzecz.

— Lubię skakać na głębiny. Tak samo jak lubię pływać.

Nago czy w slipkach?
— I nago, i w slipkach. Ale na scenie jestem zazwyczaj ubrany.

piątek, 11 grudnia 2009

Kłajpeda: miasto żurawi i delfinów

Nie ma uroku osobistego, ale ma urokliwe delfiny. Kłajpeda jest miastem szczególnym na Litwie — morze, żurawie i roztańczone walenie… powalają na kolana.


Kłajpeda ani ziębi, ani grzeje. Nie ma się co zachwycać miastem, ale warto pojechać. Paradoks? Tak, bo Kłajpeda ma to, czego nie ma cała Polska. To właśnie tam znajduje się delfinarium. Ba — jest to najbliższe delfinarium, do którego Polak może się wybrać!

A czy jest co oglądać w Kłajpedzie? I tu zaczynają się schody, mimo iż Kłajpeda płaska jak deska. Smakosz architektury pewnie znajdzie coś godnego uwagi, ale ja — szybki piechur — nie zatrzymałam się dłużej w żadnym miejscu. Kłajpeda sprawia wrażenie miasta chaotycznego, użytkowego, a nie szczycącego się urodą. Nie dziwię się, bo głównym punktem miasta jest największy port na Litwie. I ten rzeczywiście robi wrażenie, bo ja — szybki piechur — zatrzymałam się, żeby nasycić się widokiem rozciągniętych na brzegu żurawi. A ile ich jest? Nie zliczyłam, palców u rąk i nóg nie starczyło.

W Kłajpedzie byłam 6 grudnia i właśnie w mikołajki natrafiłam na jarmark, który w mieście jest tradycją. Miejscowi mówią, że od sześciu wieków corocznie rozkładają się stragany, a sprzedawcy zachęcają do kupna rzeczy przydatnych i mniej przydatnych. Są bursztyny, kapcie, chleb litewski, broszki zrobione na szydełku — litewski hit, a przede wszystkim drewniane rosyjskie laleczki, czyli matrioszki. Ta uliczna sprzedaż to miniatura naszego polskiego Jarmarku Dominikańskiego.


Bóg się rodzi, moc truchleje — w Kłajpedzie również. Na starówce ustawiono szopkę bożonarodzeniową — trochę kiczowatą, ale większość szopek świata urodą przecież nie grzeszy. No, może krakowskie szopki wybijają się ponad szeregi… Co też ciekawe — nigdzie w okolicy nie dojrzałam kościoła, więc szopka jest jednym z elementów świątecznego wystroju miasta. Przy choince wystrojonej w czerwone gwiazdy (przypominające sowieckie insygnia) olbrzymia stajenka wygląda rozkosznie. I to właśnie przy świętej rodzince ustawiają się osoby chętne fotografowania. Tu błysk, tam klik… Na pamiątkę. Z Jezuskiem za plecami — tylko w Kłajpedzie, tylko w miniaturowym Betlejem!


Nudzę? Znaczy, że o delfinach powinnam już napisać? Dobrze, będzie o delfinach. Żeby dotrzeć do delfinarium, trzeba załapać się na prom, który z centrum Kłajpedy przepłynie na Mierzeję Kurońską. Rejs trwa ok. 7 minut, ale podróż jest niewątpliwą atrakcją miasta. Podobno Litwini mieli wybudować most, ale machnęli ręką — skoro prom sprawia ludziom tyle radochy, niech zostanie. I został, i przewozi ludzi. Za niecałe trzy lity w obie strony.


Podczas podróży można przyjrzeć się portowi — i żurawiom, i statkom, i wszystkiemu, co z morzem związane. Najciekawsi wydają się ludzie, którzy wielbią się w wędkowaniu — czerwone nosy i ukochane wędki. No i kumple, bez których połów nie ma smaku. To chyba litewska nadmorska tradycja — porywać się na flądry.


Acha, o delfinach miało być? Ale jak mam pisać o delfinach, skoro w Kłajpedzie jest fantastyczne Litewskie Muzeum Morza? Tuż obok delfinarium znajduje się stara twierdza, w której utworzono miejsce skupiające ryby całego świata, rośliny podwodne, a przede wszystkim pocieszne zwierzaki. Są morświny, foki, są też boskie pingwiny.


Są też te delfiny — kilka kroków dalej, w delfinarium. Są też takie toalety...


A delfiny grają w kosza, tańczą, śpiewają i malują. Nie będę szczegółowo opisywać, zachęcam do obejrzenia filmu:



Zawsze, oglądając rozrywkowe pokazy zwierząt, zastanawiam się, czy nie cierpią. Zoo mnie przeraziło, ale delfiny wydają się być zadowolone z fikołków. Czyżby były dla nich frajdą? Zdaje się, że tak, a potwierdzają to wieloletnie obserwacje i badania, że człowieka i delfina łączy niesamowita więź:

Delfiny pod względem inteligencji są drugim gatunkiem na ziemi po człowieku (na równi z szympansami)

Delfiny, jako jedne z nielicznych zwierząt, potrafią imitować mowę ludzką.

Jacques Mayol był pierwszym człowiekiem, który zanurkował na głębokość 100 metrów. Zrobił to w taki sam sposób, w jaki nurkują delfiny — nurkując na jednym oddechu. Obalił w ten sposób teorię fizjologów.

Znane są przypadki, kiedy delfiny pomagały rybakom, naganiając do ich sieci ryby.

Dzikie delfiny często przypływają blisko plaż, aby być pogłaskane przez człowieka.

Wielokrotnie zdarzało się, że tonących rozbitków na powierzchnię wody wynosiły stada delfinów.

Delfiny odganiały stada rekinów od kąpiących się ludzi.

Jeżeli delfin upoluje rybę, często pierwszy kęs proponuje zaprzyjaźnionemu człowiekowi.

Delfiny to jedyne ssaki na świecie, które potrafią prowadzić prawie tak inteligentną rozmowę jak ludzie.

Człowiek przestawia się wypowiadając swoje imię. Delfiny wydają charakterystyczny dla nich gwizd — w ten sposób się rozpoznają.

Więcej o Litwie:
Balanga w Pałandze
Nadbałtycka Litwa

czwartek, 10 grudnia 2009

Lao Che: Kamyczek ładnie się osadził


— Wszystko samo się toczyło, ludzie roznosili nas pocztą pantoflową. Z ucha do ucha, z ust do ust — o sukcesie Lao Che opowiada Mariusz „Denat” Denst.


Pamiętam ten czas, kiedy pierwszy raz słuchałam „Powstania Warszawskiego”. To był sierpień, więc wagę powstania poczułam nad wyraz. Potem pojechałam do Muzeum Powstania Warszawskiego, żeby ucieleśnić to, o czym czytałam w podręcznikach. Wcześniej nie czułam takiej potrzeby — ja z Olsztyna, ja z daleka... gdzie mi do powstańców? Dlatego dziękuję Lao Che, że zrobili płytę nie tyle genialną, co ważną.

Czarne kowboje w końcu zagrają w Olsztynie, 10 grudnia.
— No właśnie, graliśmy u was bardzo dawno temu. Ze sto lat będzie. A nasz akustyk jest z Olsztyna. Michał Dominowski wyrósł w stolicy Warmii, a teraz mieszka w Warszawie. Olsztyn jest jednak dla niego cały czas ważnym miejscem. Czy dłużej pobędziemy w jego rodzinnych stronach? Czasu mamy ostatnio mało, bo siedzimy w studiu i nagrywamy nową płytę.

Znowu zaskoczycie? Bo co krążek, to inny...

— Zgadza się, postaraliśmy się znowu odskoczyć od poprzednich dokonań. Tym razem użyjemy więcej elektronicznych dźwięków niż rockowych. Owszem, będzie to elektronika, ale „taka nasza”, taka w stylu Lao Che. Inaczej nie może być.

Ale chyba nie uciekniecie od rocka jak Agnieszka Chylińska!
— Nie, nie chodzi nam o taneczną formę! Kierujemy się bardziej w stronę nowej fali, ale w naszej interpretacji. Podchodzimy do sprawy artystycznie i poważnie. Każda płyta to wyzwanie dla naszej grupy. Zawsze chcemy sprawdzić się w innej, nowej formie.

To jest fajne, bo się nie powtarzacie.

— Tak, to jest fajne! Nie ma u nas ciągle tego samego grania. Dzięki takiemu podejściu do sprawy możemy nauczyć się wielu ciekawych rzeczy i to potem procentuje przy następnych albumach. Możemy poświęcić się takiej a takiej stylistyce, zgłębić ją po naszemu.

I to w was cenię, bo nie osiadacie na laurach, a dostaliście tyle nagród, że głowa mała!
— Bo to, co dla nas jest najważniejsze, to jakość naszego tworu, który produkujemy. Przyznam, że przy każdej płycie nie robiliśmy dużej promocji. Wszystko samo się toczyło, ludzie roznosili nas pocztą pantoflową. Z ucha do ucha, z ust do ust. Jeśli jakość jest dostrzeżona w naszym procesie twórczym, to bardzo nas cieszy i motywuje do kolejnych ciekawych posunięć.

Podoba mi się to, że mówisz o procesie twórczym, a nie o zwykłym graniu.
— Bo muzyka to proces. Tworzenie zajmuje dużo czasu — nie trwa ani tydzień, ani miesiąc, ale najmniej rok. Przygotowania do poprzednich produkcji zajmowały nam dwa, trzy lata — począwszy od samej aranżacji po realizację w studiu. Jeśli mamy czas, czyli przestrzeń, możemy dokonać właściwych wyborów. Czas pozwala nam weryfikować pomysły. Nawet nie gramy nowych kawałków na koncertach — póki ich nie nagramy. Nowy materiał na razie się rozwija. Studio też na pewno zmieni nasze zapatrywania, więc za jakiś czas dopiero coś zaprezentujemy. Chcemy robić naszą muzykę dobrze, a nie po łebkach. Chcemy być w pełni przygotowani. Nie zależy nam na improwizacji, która nie ma rąk i nóg.

Czyli podchodzicie z szacunkiem do fanów.
— Bo fanom wiele zawdzięczamy. To zawsze ludzie nas nieśli, a potwierdza to przede wszystkim sukces płyty „Powstanie Warszawskie”.

Dzięki wam, nie ukrywajmy, wiele młodych osób zastanowiło się nad tematem powstania.
— A no właśnie, muzyka działa na ludzi, a zwłaszcza na osoby podatne na emocje. I właśnie ich odczucia są potem ogniwem, które rozogniają koncerty. Żywiołowa reakcja nie bierze się znikąd. Ona się buduje z dwóch stron — i z naszej strony, ale przede wszystkim ze strony publiczności.

A może nagracie płytę z okazji 600-lecia bitwy pod Grunwaldem?

— Rozumiemy znaczenie naszych dokonań i właśnie dlatego nie chcemy psuć już tego, co udało nam się stworzyć. Myślę, że podobne działania wpływałyby ujemnie na nasz zespół. Musimy szukać nowych rzeczy.

Ale „Bogarodzica” w waszym wykonaniu byłaby urocza!

— Ach, na pewno ciekawie by zabrzmiała! I na pewno byśmy długo się przygotowali, żeby oddać klimat tego utworu. Ale zostawmy „Bogarodzicę” — mamy tyle pól do eksploatacji, że wolimy zdobywać nowe tereny. „Powstanie Warszawskie” było niezwykle wyrazista płytą i wszystkie albumy, które nagrane są w innym tonie, nie są do niej porównywane. Wolimy iść w tym kierunku, więc uciekamy od tematów historycznych. Ten kamyczek został już wrzucony do ogródka i ładnie się osadził.

środa, 9 grudnia 2009

Balanga w Pałandze

Letnia stolica Litwy oczarowała mnie... poza sezonem. Czyżby dlatego, że lubię morze o chłodnej porze? Nic z tych rzeczy. Pałanga ma zawsze gorącą atmosferę — nawet jeśli wieje. A może przede wszystkim dlatego?


Litwo, ojczyzno moja… Adam Mickiewicz stracił serce, a pewnie i głowę dla Litwy. Nie dziwi więc, że tłumy polskich wycieczek mkną do zamku w Trokach i Wilna. Wiadomo, polskie korzenie głęboko tam w ziemię wrośnięte, więc nie trudno też porozumieć się po polsku. Co drugi człowiek jak nie mówi, to przynajmniej rozumie. A jak jest w innych rejonach?

Pięknie jest. Byłam, widziałam i teraz uprzejmie donoszę, że nie tylko wiatr nad polskim Bałtykiem wieje przyjemnie. Litewski jest równie zimny — zwłaszcza o tej porze roku. A morze kocham i jesienią, i zimą — w chwilach, kiedy na plażach nie rozkładają się rozgrzane słońcem ciała. Samotne spacery wyciszają niesamowicie.

Pałangę nazywa się letnią stolicą Litwy — przypomina Sopot, ale miasto to jest znacznie bardziej klimatyczne. Zachwyciłam się, po prostu się zachwyciłam. Przede wszystkim wielki plus miastu dodają wszechobecne drewniane chaty. Do czego je przyrównać? Nie są to ani góralskie chaty, ani wiejskie domki — eleganckie budowle, które zdobią nie tylko główną ulicę Vytauto gatvė (ul. Witolda), ile przede wszystkim długi deptak (Basanavičiaus gatvė) prowadzący na molo. W tych domkach mieści się czterdzieści knajp i wiele z nich latem oferuje muzykę na żywo. Poza drogą kuchnią można zjeść też „kebabai” i ochłodzić się „lodai”. Latem, proszę bardzo. Jesienią pewnie znacznie milej napić się litewskiego grzańca.


Wielbiciele picia piwa na świeżym powietrzu też mieliby wiele frajdy, bo na deptaku aż roi się od ławeczek. Policjantów też widziałam (jeden przysypiał w radiowozie), więc i na Litwie łatwo o mandacik dla smakoszy. Nie sprawdzałam, ale dam sobie rękę uciąć — „chcesz pić, idź do knajpy, nie zasłaniaj krajobrazu”. Ale zawsze można poczytać gazetę… Albo wiersze — w Pałandze bawił się sam Adam Mickiewicz i to dwukrotnie — w 1821 i 1824 roku. Pisał? Podrywał? Dziś podobno prym w podrywie wiodą Włosi. Latem oczywiście. W grudniu rwanie ma ktoś inny, ale o tym później.


Na molo aż kipi od wędkarzy. Wieczorem jest ciekawiej, bo panowie nie tylko pilnują swoich wędek, ale przede wszystkim popijają wódeczkę. Neptun nie ma na nich siły, ale przynajmniej bałtycki chłód im nie straszny. W każdym szaleństwie jest metoda. Ubrani w wielkie kurty i ciepłe czapy wyglądają przekomicznie — zwłaszcza, że polują na malutkie flądry. Co któremu uda się złowić byczą babkę, ale czy ona jest jadalna? Nie wygląda apetycznie, fu!


5 grudnia Pałanga świętowała. Do litewskiego kurortu zjechała mikołajowa zgraja — każdy reprezentował kraj nadbałtycki, machał chorągiewką i szukał zaczepki. Dlaczego?


Bo tylko polski Święty Mikołaj miał wzięcie (aż mu broda zniknęła z brody). Błyski fleszy oślepiały, kobiety rwały, a inni czerwoni tylko patrzyli. Cóż, szukali kontaktów na własną rękę, a dzieciaki były nadzwyczaj wstydliwe. Polski czerwony miał jak pączek w maśle. Przyjechała wycieczka z Polszy, więc ciągnął swój do swego — szkoda tylko,że nie znał ani jednego polskiego słowa.


Ale w obliczu Bożego Narodzenia na nic obce języki. Jeden jest uniwersalny — uśmiech.

Święta to też czas przygotowań kulinarnych. Może dlatego takim wzięciem cieszą się kramiki ze świeżymi wędzonymi rybami?


Aleja choinek też motywuje do kolędowania. Tak jak i Święty Mikołaj reprezentował swój nadbałtycki kraj, tak i zielone drzewko. Polska choina niestety wyglądała na najuboższą. Kryzys aż tak daleko sięga?


Nad Bałtykiem na Litwie po polsku się nie dogadasz. Litwini mają też problem z angielskim — prym wiedzie język rosyjski. Nie radzę więc ruszać się bez tłumacza. Ale na migi też można dać radę. Da, da! Wsio haraszo!

Być może po polsku mówi tylko jeden człowiek — pan Edvardas, który jest Polakiem z urodzenia, ale od wielu lat mieszka w Pałandze. Jest przewodnikiem, więc dla wszystkich chętnych podróży nad litewski Bałtyk, polecam! Nie to, że facet ma głowę przepełnioną legendami, to jeszcze mówi tak rozkosznym językiem, że słuchać można go godzinami. I jak każdy Litwin (mimo iż polski) jest święcie przekonany, że Krzyżaków pod Grunwaldem rozgromił — tu cytat — niezwyciężony książę Witold.


Pan Edvardas oprowadza po ogrodzie botanicznym, w którego sercu stoi pałac Tyszkiewiczów, w którym z kolei mieści się muzeum bursztynu. Dla wielbicieli żółtych kamyków i zatopionych w środku pająków, much, roślin i rzeźbionych kobiet — bomba!


Dla znudzonych siedzeniem w niedużej Pałandze, proponuję wypad do Kłajpedy. Niezbyt to urodziwe miasto, ale że mam słabość do stoczniowych żurawi, więc polecam. Jest ich tam mnogo, oj mnogo. Gdańsk niech kuli po sobie uszy! Ale nie bez powodu Kłajpeda słynie z jednego z większych portów.

Kłajpeda słynie też z muzeum morskiego i delfinarium. Tańczące, śpiewające i malujące delfiny są rozkoszne! Wstęp na ich show kosztuje 14 litów, co jest ceną śmiechu wartą. Za takie podrygi i szaleństwa? Fantastyczne!

Ceny na Litwie są przybliżone do cen polskich. Cyferki na produktach są niemal identyczne. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że lit kosztuję ponad złotówkę. O ile na coli się nie przepłaci, tak na samochodzie pewnie już tak.



Przeczytaj:
Kłajpeda: miasto żurawi i delfinów