poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Dzień Bloga 2009


Wszystkie blogi świętują 31 sierpnia! Życzyć im sto lat... trochę mało, bo może elektroniczne dzienniki tworzyć będą się nieskończenie. Za te wartościowe trzymam kciuki, a te z mniejszą inwencją twórczą motywuję.


— Tak bardzo rozwinęła się dziś przestrzeń internetowa, że każdy się w niej zmieści — twierdzi satyryk Artur Andrus, który choć nazywany jest blogerem, sam się nim nie czuje. Dlaczego?

Jest pan z jednym z poczytniejszych blogerów.
— Ja blogerem? Przyznam się, że trzy lata temu pewien portal zaproponował mi pisanie satyrycznych felietonów raz na tydzień. Dopiero po pół roku dowiedziałem się, że piszę bloga. Złapałem się za głowę, bo nigdy tak do swojego pisania nie podchodziłem. Ale skoro wrzucono mnie do takiej szuflady, więc postanowiłem zbadać temat i dowiedzieć się, czym są owe blogi. Zacząłem buszować w internecie i okazało się, że blogi to zazwyczaj internetowe pamiętniki. Ludzie opisują, co w ich życiu się wydarzyło, co poczuli i oczekują od innych wsparcia w postaci komentarza. Myślę też, że blogi to rodzaj psychoterapii. Można się wygadać, a nawet powiedzieć to, czego nie powiedziałoby się nikomu prosto w oczy. A gdy jest się anonimowym, pisać można do woli.

Jednak ludzie nie zawsze piszą składnie i ładnie...
— Kiedyś grafoman miał wiele trudności, by zaspokoić swoje twórcze aspiracje. Musiał kupić maszynę do pisania, kalkę, wiele ryz papieru. Dziś napisze, co mu w duszy gra, wrzuci do internetu i już czuje się szczęśliwy. Napisze tekst i za kilka sekund jest już opublikowany. No po prostu żyć, nie umierać!

Ale nie nazywajmy wszystkich bloggerów grafomanami.
— Oczywiście, że nie nazywajmy! Z blogów wyrosło dziennikarstwo obywatelskie. Na ile jest ono dobre, a na ile złe, nie mnie osądzać. Tak bardzo rozwinęła się dziś przestrzeń internetowa, że każdy się w niej zmieści.

A pan czuje się blogerem?
— Nie nazywam się tak w ogóle. Czuję się jak moi koledzy po piórze, którzy piszą felietony do gazet drukowanych. Ja papier mam elektroniczny. Po prostu piszę zabawne teksty, by rozbawić część naszego narodu. Oczywiście nie wszystkich, bo o gustach się nie dyskutuje. Nie zwierzam się ze swoich intymnych przeżyć, bo nie mam takiej potrzeby. Lepiej mieć żywą instytucję przy sobie w postaci przyjaciela czy rodziny. Nie wszyscy jednak mają kogoś, komu można wygadać się na żywo, więc wylewają swoje żale w internecie. Jeśli dostaną informację zwrotną w postaci ciepłego słowa, tym dla nich lepiej. Misja zostaje spełniona.

Blogi nie takie głupie, motywują naród. Dla mnie, czyli osoby żyjącej ze słowa pisanego, to w pewnym sensie uciecha:

— Dzięki internetowym sposobom komunikacji, jak czaty, maile i blogi Polacy zaczęli pisać. Internetowa polszczyzna jest "skrzyżowaniem" języka pisanego i mówionego, tworzy też nową jakość — ocenia językoznawca, przewodniczący Rady Języka Polskiego prof. Andrzej Markowski. Jego zdaniem, przed okresem upowszechnienia internetu Polacy pisali rzadko. — Pisali uczniowie w szkole — bo musieli, dziennikarze — bo też musieli, naukowcy — bo wypadało, i właściwie nikt więcej, a cała Polska ograniczała się do "Pozdrowienia z wakacji przesyła Franek". Na tym się kończyła polszczyzna pisana. Od czasu jak się pojawiły blogi i czaty, Polacy zaczęli pisać. Dzisiaj wszyscy piszą, to jest rzecz nowa, która mi się podoba — powiedział prof. Markowski.
(Dzięki internetowi Polacy zaczęli pisać)

Zasady BlogDay:

1. Znajdź 5 blogów, które wydają ci się interesujące.
2. Powiadom 5 innych blogerów, że zapraszasz ich do zabawy w BlogDay 2009.
3. Napisz krótki opis polecanych blogów i zamieść link do nich.
4. Opublikuj wpis w BlogDay (31 sierpnia).
5. I użyj tagów BlogDay: http://technorati.com/tag/blogday2009

Oto moje blogi, które polecam:

Blog Artura Andrusa, który blogiem nie jest. Dwa w jednym?

Blog Łukasza Pączkowskiego — nie tyle to blog kolegi dziennikarza, ile przestroga dla piratów drogowych. Trzymam kciuki, Łukaszu, by zdjęli nogę z gazu i przestali zabijać!

Nasza Klasa Blox — blog, który podaje dowody głupoty naszego narodu. Wybrane zdjęcia z portalu nasza-klasa.pl.

Pokój nauczycielski, czyli zapiski belfra. Szkoła z drugiej strony. Aż strach się bać!

Łódź rysowana światłem — za świetne zdjęcia tajemniczej Łodzi. Blog temu dowodzi.

Blog Day 2009

Przeczytaj:
Blog jak ławka w Wilkowyjach

niedziela, 30 sierpnia 2009

Postój sobie przy ratuszu

Czy ktoś widział parking, na którym od lat nie stanął żaden samochód? W Olsztynie jest taki i to w centrum miasta, zaraz przy ratuszu!


Olsztyńskie ulice pękają w szwach. Zwłaszcza w godzinach szczytu, gdy samochody tłoczą się tu i ówdzie. Tyle spraw do załatwienia, tyle ganiania… A jest między teatrem a ratuszem parking widmo (róg ulic Ratuszowej i 1 maja). Czarna dziura, pusta przestrzeń. Dla oddechu? A kto wie?

I właśnie o ten oddech mi się rozchodzi. Parkingu brak, ale jest za to przecudnej urody informacja. Ja — jako piechur — odczytuję ją jako zaproszenie od właściciela placu. Czyli, że jest to teren prywatny i mogę sobie postać.

No dobrze, staję więc i oczom nie wierzę — świat wokół mnie gna, a ja jakby zaklęta w czasie. Stoję, podziwiam okolicę, liczę mijające mnie samochody. Żaden nie skręca, żaden nie chce zaparkować na parkingu, który nazywa się parkingiem, ale wjazd zagrodzony ma łańcuszkiem. I tak jest już od lat. Parking parkingiem więc nie jest. Ale okolica jest przyjemnym miejscem do stania. To tu sztuka miesza się z polityką.

Wspaniale, jest w centrum miasta plac — i to przy siedzibie samego włodarza — gdzie można sobie postać bez obawy, że komuś to stanie się nie spodoba. I pięknie, w tym miejscu nawet straż miejska człowieka nie ruszy! Ruszyć może jedynie właściciel terenu prywatnego, ale skoro zaprosił do stania, więc raczej nie wygoni. Nie podaje żadnych ograniczeń, nie wytycza godzin, więc gość w dom, Bóg w dom.

A czy pan prezydent albo inny urzędnik skorzystał z tego przywileju i postał sobie przy ratuszu? Polecam, stanie jest bardzo przyjemne.

Do stania zapraszam też aktorów. Nawet i ludziom, którzy na co dzień stają na scenie, uliczne stanie przystoi. Kto wie, skąd wzięła się nazwa teatru licznego...

Ostrzegam tylko — nie stójcie za długo! Podczas długotrwałego stania wzrasta ciśnienie hydrostatyczne nóg, co sprzyja obrzękom i bardzo często prowadzi do powstawania żylaków. Jednak ruch to zdrowie.

PS. A może przynieść namiot i rozbić go na terenie prywatnym? Ale nie, właściciel nie umieścił na znaku informacji: ROZBIJ.

sobota, 29 sierpnia 2009

Michał Witkowski jak jajko niespodzianka

Nie szata zdobi człowieka. Fakt. I nie szata zdobi książkę, ale jednak ładne wydanie, to ładne wydanie. Płacę, wymagam. A „Margot” Michała Witkowskiego ceni się jak cholera, a serwuje kwaśny papier. Aż oko mi kołkiem staje.


Michał to niezły gość. Przekupił mnie szalenie swoją „Barbarą Radziwiłłówną z Jaworzna-Szczakowej”. Przekupił mnie językiem, dowcipem, luzem i w końcu wielkimi jajami. Przeczytałam, wręcz połknęłam i czekałam na nową książkę. Czas leciał jak szalony, z głowy mi nawet to czekanie wywietrzało, aż tu raptem pojawia się w internecie „Margot”. Nowa pozycja Witkowskiego — i słowo to jest tu nadzwyczaj odpowiednie.

Ale chcę na żywo! W dotyku chcę mieć „Margot”. Chcę w domu, na półce, pod lampką chcę czytać wieczorem! Albo rano w łóżku. W niedzielę.

Gnam do księgarni, chwytam książkę w garść — różowo-landrynkowa okładka, tir w słońcu flesza na okładce, czcionka rodem z lat sześćdziesiątych. Napisane: Michał Witkowski. Racja. Razi, nie powiem. Ale razi mnie też jakość tej książki. Okładka nawet nie pretenduje do twardej, nawet do wagi lekkiej! Razi mnie tym bardziej cena! Płacę 32,90 zł za coś, co przypomina mi dodatek do kobiecej prasy kolorowej i powinno kosztować 9,99 zł. W promocji 6,99 zł!

Jeśli nie wiesz, o co chodzi… chodzi o pieniądze. Z mojej kieszeni. Wiem, że trzeba łatać wszystkie dziury kryzysu, ale — na miłość boską — nie moim kosztem! Dlatego czuję niesmak.

Zazwyczaj na rynku pojawiają się różne wersje książek — ładnie wydana, średnio i zadowalająco. Czytelnik w zależności od zawartości portfela, potrzeb i upodobań, wybiera sobie najwygodniejszy wariant. W przypadku „Margot” brać trzeba to, co daje wydawnictwo Świat Książki. Tnie koszty jak może, by jak najwięcej zarobić na sprzedaży, a wiadomo, że Witkowski najgorszym pisarzem polskim nie jest i wzięcie ma. Czyli że Świat Książki funduje sobie i autorowi, który pieniądze lubi, różowe drinki i wyloty na Bahamy. Ja obejść się muszę kwaśnym papierem i równie kwaśną okładką. Witkowski nie Mickiewicz, moim dzieciom za przykład nie posłuży.

Świat Książki mi powie, że nie szata zdobi człowieka, a literatura to stan ducha, a nie zszywka kilkudziesięciu kartek. Kiwnę głową, bo racja, ale żyjemy przecież w świecie pięknych gadżetów. Nie głowę musimy podbijać, ale serca. Literatura więc w swojej formie schodzi na psy. „Margot” zaświadczy.

Nie zabrałam się jeszcze za lekturę, bo „Margot” to zakup świeży. Po kilku przeczytanych zdaniach oceniać nie mogę. Ale mogę wyciągać wnioski. Skoro wydawnictwo nie zainwestowało, więc czy ja muszę? Nie muszę, ale chcę. I właśnie na tej chęci Świat Książki i Michał Witkowski żerują. Wobec tego ja chcę, ale nie doceniam zaangażowania. Proszę mi wybaczyć. Może głowa zdobyta, ale serce złamane.

Michał pewnie by mi się teraz wtrącił:

U podstaw każdej książki leży pomysł, żeby jak najwięcej sprzedać. I może to jest właśnie to profesjonalne podejście. (…) Trzeba być megalomanem, narcyzem, hipochondrykiem, czyli wszystko pod siebie, pod siebie. (…) Podchodzisz do "Margot" jako do literatury wysokiej, a to jest literatura popularna. Ona ma cię zabawić, gdy będziesz jechała pociągiem. Trochę dać do myślenia, ale w dawce aptecznej.
(Witkowski jedzie tirem)

Apteka mi nie jest potrzebna, ale chętnie wyleczyłabym świat z tandety. Że też ani autor, ani wydawca nie boją się czytelnika. Nie lękają się ani trochę, że odechce mu się płacić ciężko zarobionymi pieniędzmi za fuszerkę. Proszę, oto jak literatura potrafi zniechęcić do siebie człowieka. Już na starcie, już w księgarni.

Fragment książki:


Pisała wiersze, które wysyłała na konkursy. Organizowały je tak zwane MOK-i (Miejskie Ośrodki Kultury), a także biblioteki miejskie. Choć co to były za miasta! Dziury! Trzeba było napisać imię, nazwisko i adres na karteczce, zalepić ją w kopercie, na niej napisać godło i nim podpisać utwór. Potem zaaferowana babcia zanosiła przesyłkę na pocztę i wysyłała do Dzierżoniowa, Głogowa, Leszna... Priorytetem. Asia dostawała nagrody, po sto złotych, kupowała książki, czajniczki, herbatki, zwierzaczki i kadzidełka. Babcia słuchała Radia Maryja i oglądała Telewizję „Trwam". Pewnego dnia zwróciła uwagę na dziewczynkę imieniem Madzia, Madzia Buczek. Też niepełnosprawną.

— Pomódl się do Pana Boga, dałam na mszę za twoje wyzdrowienie.

— Pomodlę się, babciu. Idź już — powiedziała Asia i gdy zamknęły się drzwi, włączyła komputer i weszła na YouPorn.

Bo któregoś dnia w świat Asi wdarła się technika, i jak to z techniką - zdemolowała całą tę poezję. Babcia założyła jej Neostradę w TP. Asia stała się ruchliwa, zmieniała kraje i języki, wykłócała się na forach internetowych, robiła dopiski... Publikowała swoje wiersze w „Nieszufladzie", ale to już nie było to. Zamawiała tony książek w Merlinie, ponieważ babcia była bogata, za komuny badylara, teraz też wcale jeszcze nie na emeryturze. Niemal do rana paliła się lampka przy Asi biurku, ale jej w pokoju nie było, żeglowała po obcych wodach, dawała się objąć podejrzanym stronom, z napisami chińską czcionką, z malutkimi ikon-kami otwierającymi się w rogu ekranu.

Jak wam się czyta "Margot"? Komentujcie, opiniujcie — często, gęsto!

piątek, 28 sierpnia 2009

Markowski: Wiek to przekleństwo



— Jesteśmy podpalaczami mając lat dwadzieścia, a po pięćdziesiątce stajemy się strażakami — przyznaje Grzegorz Markowski, wokalista grupy Perfect.


Z Grzegorzem Markowskim było śmiesznie. Zazwyczaj to ja zabiegam o wywiady, a w tym przypadku było trochę inaczej. Napisałam do menegera Perfectu, że pogadałabym z Grzegorzem, ale nadziei sobie nie robiłam. Otrzymałam lakoniczną wiadomość zwrotną, że może się uda. Cóż, może...

Minął dzień. Praca, praca, praca... Zrobiłabym więc sobie przerwę na degustację soku warzywnego, który od kilku tygodni z zamiłowaniem przyrządza własnoręcznie koleżanka z korekty. Pyszny! Telefon zostawiłam na biurku. Po kliku minutach wracam i słyszę, że dudni. Dzwoni poczta głosowa, odsłuchuję: „Witaj słonko, tu Grzegorz Markowski. Jest godz. 11.30, nie odbierasz, ale zadzwonię za pół godziny, więc się, Ada, nie martw.” Zadzwonił punktualnie.

Cofnijmy się do lat 80. Właśnie ukazała się płyta z waszymi koncertami z tamtych czasów. Na okładce jesteś takim ułożonym chłopcem.
— I jesteś rozczarowana?

Wręcz przeciwnie! Wzrok przyciąga naga klata.

— Ale z twarzą dziś gorzej. Nie znam eliksiru młodości. Nie wiem, co robić, by nie było zmarszczek. Ale czy wygląd ma znaczenie? Jack Nicholson w jesieni swojego życia aktorskiego osiągnął szczyty. Paru wokalistów również wdrapało się na swoje Mont Everesty — Robert Plant, Ray Charles, Stevie Wonder, Tina Turner. Trzeba korzystać z energii, póki siedzi w człowieku. Gorzej, gdy ciało odmawia posłuszeństwa. Dzieją się przecież różne rzeczy z człowiekiem po pięćdziesiątce...

Ale jakiej pięćdziesiątce? Po lufie?
— (śmiech) A możemy i o tym pogadać! Mam dziś 56 lat i staram się utrzymać ciało w należytym porządku. Czy Bóg będzie łaskawy dla mnie na dłuższą metę? Obym nie skończył jak ta płyta właśnie, bo ona technicznie jest słabiutka.

To były czasy PRL-u. Nie wymagajmy cudów!
— Ale na płycie słychać tego ducha czasu. Jaka była nasza forma, słychać. Przaśnie się wtedy nagrywało, ale klimat był ważny. Buzowała w nas energia, młodość, zmiany polityczne, geopolityczne. Czuć w naszej muzyce te zmiany kulturowe — zresztą bardzo ważne w historii zespołu Perfect. Gdyby wyjąć z nas politykę, bylibyśmy lekko podkastrowani.

Ale przyznam się, że boję się tej płyty. Patrzę na okładkę, a tu Hołdys grozi pięścią!
— On całe życie zwijał rękę w pięść, wiedział gdzie machać i jak często. Ale to nie był fighter typu Tomasz Adamek. Trywializuje to oczywiście i porównuję do boksu. Myślę jednak, że Zbyszek dość umiejętnie wpisywał w rzeczywistość.

Macie dzisiaj kontakt?
— Nie, nie mamy i nie chcemy mieć. Nie mamy nic więcej sobie do powiedzenia.

Ale wydanie takiej płyty to powrót do przeszłości.
— Niby tak, ale album wydało Polskie Radio, a my musieliśmy tylko podpisać, że aprobujemy takie a nie inne warunki finansowe, które są żartem. Ale nie pieniądze są tu akurat najważniejsze. Chodzi o to, by płyta się ukazała i po prostu była. A przy okazji — masz rację — wspomnienia odżywają. Oczywiście nagraliśmy po drodze parę wartościowych płyt, ale jednak przeszłość cały czas do nas wraca. Rolling Stonesi mówią, że jeżeli nie zagrają „Satisfaction”, to nie ma koncertu. Z nami jest podobnie — jak nie zagramy „Autobiografii”, czy późniejszych „Niepokonanych”, to nie ma imprezy. Jasne, było wiele zajść w międzyczasie, ale takie czasy, takie życie.

A propos „Niepokonanych” — śpiewasz, że w korowodzie zmysłów ze sceny zejść... Mowa o szaleństwie?
— Po co wariować? Najlepiej strzelić sobie w łeb po ostatnim refrenie albo zaćpać się złotym strzałem. To pewnie byłoby medialne — efektowne odejście w kwiecie wieku. Ale wszyscy twierdzą, że będą grać do czterdziestki i ciągną ten wózek dalej. Nie ma stopu. Wyobraź sobie, że dziesięć lat temu zapytałem Artura Rojka z Myslovitz, czy chciałby grać tak długo jak ja. Złapał się za głowę, bo wiek to jest przekleństwo. Muzyka rockowa potrzebuje buntu ludzi młodych. Wtedy można pluć, wbijać sobie tu i ówdzie agrafkę, by lała się krew, można bluzgać. Tym bardziej, gdy jest się na dopingu.

A nie jest tak, że młodzi chcą zwrócić na siebie uwagę?
— Trochę tak. Ale jak powiedział mądry człowiek: jesteśmy podpalaczami mając lat dwadzieścia, a po pięćdziesiątce stajemy się strażakami. Tak pewnie jest. Ja czuję ogromną satysfakcję z grania muzyki. Może nie z pokonywania setek kilometrów i spania w hotelach, w których odbywają się wesela i komunie święte, ale z dźwięków.

Z ludzi też?
— Wiesz, ludzie schamieli totalnie! Wyciągają gadżety z kieszeni — telefony komórkowe, tanie aparaty fotograficzne i cykają. Nikt nie umie zrobić zdjęcia, więc trzeba się uśmiechać przez pięć minut aż ktoś te cudo obsłuży.

Czyli Markowski boi się fleszy?
— Boję się ludzi, którzy chcą ciągle robić sobie ze mną zdjęcia. A to w restauracji, a to na spacerze. To polowanie na misia z zoo. Mają upatrzony cel i idą w jednym kierunku. Kiedyś przyszli do mnie jacyś napaleńcy i szukali Grzegorza Ciechowskiego. Jest? — spytali. Na to ja: mieszka 7 kilometrów dalej. I poszli, na mnie nawet nie spojrzeli. Nie sądzę, by mnie nie rozpoznali, bo mam tak długi nos i wyrazistą twarz, że rzucam się w oczy. Nie można mnie pomylić z Karolem Strasburgerem. No i widzisz — tak poluje się na autografy.

Ale sam jesteś sobie winien. Grasz na festynach, jesteś na wyciągnięcie ręki jak piwo z nalewaka.
— Takie czasy przyszły. Wszystko jest do kupienia.

Do kupienia? Przychodzimy na imprezę za darmo!
— Ja bym darmochę ujął w cudzysłów. Przyszła raz do mnie kobieta z prośbą, bym zaśpiewał w jej ogrodzie na urodzinach jej męża. Mówię, że nie gram na urodzinach. Poirytowała się i pyta: to ile to kosztuje? Powiedziałem, że nie ma takiej kwoty, którą może mi dać. Ale gdyby powiedziała, że da mi milion dolarów, pewnie bym się zgodził. Wszystko jest do kupienia, wszystko jest do sprzedania. I prywatność, i uczucia. I to jest okropne, przyznaję.

A gdybyś dzisiaj pisał „Autobiografię”...
— Nie wiem. Na pewno byłby to gorzki tekst. W starym jest dużo optymizmu i był lekką drwiną na stalinowskie czasy. A dzisiaj gorset jest trochę duszący. Ale co ja zrobię? Śpiewam nieme kino i czuję zapach pieczonego boczku kilka metrów za sceną.

I jak być autentycznym?
— Nie wiem. Trzeba się napić.

Czyli „Autobiografię” pisałbyś jednak... po pięćdziesiątce.
— I to niejednej! A cenzura i tak połowę by wypierdoliła z tekstu. No ale nie ma się co obrażać na czasy. Powiedz — kto wymyślił samochody terenowe? Jeździ się nimi po mieście, a przecież kiedyś woziło się nimi owce, łajno i drut kolczasty. Teraz wozi się malutka panienka z dzieckiem. Czy ona czołowo bije jelenia co siedem metrów? Tak samo traktuje się muzykę. To gadżet, niestety. Próbuję uwrażliwić się na każdy dźwięk i robić swoje. Nie zwracam uwagi, że ktoś pierdzi w trąbkę na koncercie jak na stadionie Legii w Warszawie. Zaciskam zęby i śpiewam.

To może lepiej wrócić do pierwszego zawodu przed Perfectem — na budowę?
— Kiedyś sam nie budowałem, miałem pracowników. Kierowałem z ojcem firmą. Tak, to też był ciężki kawałek chleba. Muzyka jest dla mnie afrodyzjakiem. Gdyby nie było muzyki, strzeliłbym sobie w głowę.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Przystanek na żądanie... chuliganów

Wandale niszczą, a pasażerowie klną. Olsztyńskie przystanki nie są chlubą miasta, a remontowanie i wymiana wiat to syzyfowa praca. Chuligani tylko czekają na nowe, by zostawić ślad swojej twórczości.


Krew mnie zalewa, gdy czekam na autobus. Albo wybita szyba, albo pomazana wiata, albo ktoś wiersze wypisuje markerem. Nie szczędzi przy tym słów, które wołają o pomstę do nieba. I ja wołam! I to nie sama wołam!
— Denerwuje mnie, że nasze przystanki są albo pomazane, albo zniszczone — przyznaje Aleksandra Połatyńska, uczennica. — Jaki to wizerunek miasta? Koszmarny! Chuligani nie mają żadnych wartości. Nudzą się i stąd takie wybryki. Swastyki, wyzwiska, przekleństwa, a nawet połamane ławki. Czy tak powinien wyglądać przystanek?
— Aż czasem nie chce się czekać na autobus — dodaje Urszula Daraszkiewicz, studentka. — Graffiti bez pomysłu na pewno nie przyciąga uwagi, a nawet odstrasza. Ale co robić? Człowiek jest skazany na oglądanie takiej twórczości.

Zarwane dachy.
Wyliczanie zniszczonych przystanków autobusowych w Olsztynie nie ma sensu. Są ich dziesiątki. Problem w tym, że nikt nie panuje nad bieżącymi remontami. Ale Miejski Zarząd Dróg i Mostów, który „opiekuje się” wiatami, problemu nie widzi.
— Kiedyś było znacznie gorzej — zauważa Jerzy Kowalski z MZDiM. — Dziś jest o wiele mniej dewastacji. Dlaczego? Wiele wiat jest monitorowanych, więc chuligani boją się cokolwiek zrobić, bo zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Było już kilka takich przypadków. Wandale zostali ukarani przez sąd i płacili po 800 zł kary. Jeśli jednak przystanek zostanie uszkodzony, natychmiast go naprawiamy. Nowy przystanek kosztuje 16 tys. zł, a stawiamy takich pięć, sześć rocznie.
Ale fakty mówią same za siebie — przystanki straszą. A co najczęściej niszczą chuligani?
— Wybijają szyby, łamią ławki i malują sprayem swastyki — wylicza Jerzy Kowalski. — Często też niszczone są dachy. Może dzieci po nich chodzą. Deski nie wytrzymują ciężaru i się łamią. Rocznie naprawy kosztują nas 90 tys. zł.

Główką w rozkład.
Nie wszystkich rażą w oczy napisy i połamane ławki.
— Ktoś notorycznie niszczy rozkłady jazdy — burzy się Stefan Wolarski, emeryt. — Jeśli ławka jest połamana, mogę sobie postać. Gorzej, gdy nie wiem, ile to potrwa. Czekam na autobus na chybił trafił, bo grafik wisi zamazany. Ktoś zamazuje czarnym markerem odjazdy w godzinach szczytu. To jest dopiero chamstwo!
— To bardzo częste zjawiska — potwierdza Przemysław Kaperzyński, rzecznik MPK. — Najczęściej rozkłady zamalowywane są sprayami. Jeśli tylko ktoś trochę pryśnie, farbę zmywamy specjalnym płynem. Gorzej, gdy ktoś perfidnie zamaże rozkład — wtedy trzeba wymienić całą tablicę. Taka wymiana kosztuje 40 zł, a zdarza się, że trzy, cztery razy w miesiącu naklejamy nowe rozkłady. I to na jednym przystanku! Nasi kierowcy mają oko na takie zniszczenia i szybko nas o tym informują. Cenne są też uwagi pasażerów. Zmorą jest Kortowo i Jaroty. Tam takie wybryki dzieją się najczęściej. Ale ciekawostką jest też przystanek przy dawnym „rolniku”. Tam notorycznie ktoś niszczy tablicę w dziwny sposób. Nie złapaliśmy nikogo za rękę, ale ślady zniszczeń świadczą, że ktoś w tablicę wali pięścią, albo — co ciekawsze — z główki!

Olsztyn powinien być dumny ze swoich chuliganów.
Zdjęcia kolegów z „Gazety Olsztyńskiej”:






Przeczytaj:
Anonimowe przystanki wizytówką Olsztyna

wtorek, 25 sierpnia 2009

Prowokacja w Olsztynie: Cejrowski znów nie wziął od gejów

Terapia przeciw homofobii? Takie skierowanie chcieli w Olsztynie wręczyć Wojtkowi Cejrowskiemu geje i młodzi działacze lewicy. Podróżnik zaproszenia nie przyjął, na co homoseksualiści: Będziemy "prześladować" Cejrowskiego aż do skutku!


Oko za oko? Ząb za ząb? Fakt, Wojtek Cejrowski przegina ze swoimi poglądami. Nieraz dał popalić homoseksualistom — nie tylko w Poznaniu, gdy powiedział, że od „pedziów nie bierze, to może być zahivione”. Nie dziwię się więc, że nerwy puszczają. Ale czy przypadkiem w Olsztynie homoseksualiści się nie zagalopowali?

Cejrowski przyjechał do Olsztyna na Paradę Bosych Stóp. Byłam, widziałam, bawiłam się świetnie. Ktoś rozsypał pinezki na ulicy, ale przeszło, minęło. Dopiero dobę po zabawie na redakcyjne skrzynki przyszedł mail od Damiana Chodorka:

Przy okazji wizyty Wojciecha Cejrowskiego w Olsztynie, która miała miejsce 22 sierpnia, działacze Grupy Inicjatywnej Kampanii Przeciw Homofobii Olsztyn, Młodych Socjalistów oraz Polskiej Partii Socjalistycznej próbowali wręczyć podróżnikowi książkę na temat zabezpieczania się przez zarażeniem wirusem HIV oraz skierowanie na leczenie z homofobii. W odpowiedzi usłyszeli: Nie! Grzech sodomski. Mogę się za Was pomodlić, o to żebyście się tego grzechu wyleczyli (...) zła nie tolerujemy!

Wizyta Cejrowskiego odbywała się przy okazji "Parady bosych stóp" i promocji książek, których podpisywanie rozpoczęło się po południu na olsztyńskiej starówce. Właśnie wtedy próbowano wręczyć prezenty od lokalnych środowisk działających na rzecz praw mniejszości seksualnych. Była to reakcja przede wszystkim na stwierdzenie, które padło w Poznaniu: Od pedziów nie biorę. Nie wezmę. Brzydzę się was. To może być zahivione. Inicjatorom akcji nie udało porozmawiać się dłużej, ponieważ ochrona uniemożliwiła dalszą dyskusję. Myśleliśmy, że skoro festiwal jest dla wszystkich, co powinno mieć miejsce w demokratycznym państwie, to także geje i lesbijki mogą swobodnie porozmawiać z gościem uświadamiając mu, że głosi nieprawdziwe informacje na temat dróg zarażenia się wirusem HIV.

Żadnej awantury nie widziałam. Ba — pytałam nawet znajomych, którzy kręcili się przy Cejrowskim. Każdy wzruszał ramionami — geje dali mu popalić? A kiedy?

O sprawie — bazując tylko na mailu od Chodorka — napisała "Gazeta Wyborcza". Chwilę po publikacji pojawiły się pierwsze komentarze. Internauta zapytał: a widział to ktoś? Na co inny dopowiedział: do Cejrowskiego podeszli ludzie, którzy przedstawili się jako geje i lesbijki. Wręczyli mu prezent, ale ochroniarze podróżnika zareagowali. Trwało to może z pół minuty. Cejrowski prezentu nie przyjął.

A miał przyjąć?

Komentarze pod tekstem zostały zablokowane. Domyślam się, że toczyły się ostre boje — internauci nie znają granic i uwielbiają dolewać oliwy do ognia. Ale czasem bywa za gorąco. A czasem nawet dmucha się, by wzniecić ogień.

Gdyby nie mail od Chodorka, sprawa przeszłaby niezauważona. Gdyby nie Poznań, półminutowego incydentu w ogóle by nie było. Nie wypowiedziałby się Robert Biedroń, że Cejrowski to kolejny trudny przypadek. Że działacze KPH będą "prześladować" go aż do skutku, dopóki nie wyleczy się ze swojej homofobii i nietolerancji, albo nie wyjedzie do Ekwadoru, gdzie zostanie natychmiast aresztowany. Bo to kraj, w którym obowiązują surowe przepisy antydyskryminacyjne.

Ale stało się. Na ile jest to jednak nadmuchana wiadomość? Fakt, z zupki z proszku można ugotować niezłe danie. Poza mailem Chodorka innych dowodów brak. Przede wszystkim brak wypowiedzi Cejrowskiego. Myślę, że ukryta kamera zrobiłaby większą furorę niż jednostronna relacja.


A może odwrócić nieco fakty? Co by się stało, gdyby Cejrowski wyprzedził Chodorka i jako pierwszy wysyłał mail do mediów? Może czytalibyśmy wtedy:

Czepiają się mnie, szukają sensacji! Wiem, język mam niewyparzony, ale jeśli pederaści (tak Cejrowski nazywa homoseksualistów) wciąż mnie atakują, więc jak mam się do nich przekonać? Krytykowałem ich raz, drugi, trzeci. Może i przegiąłem pałę, ale… może miałem rację? Skoro oni ciągle skaczą do mnie, burzą się na każde słowo na ich temat… Czy od takich ludzi powinienem przyjmować prezenty? Gdybym przyjął książkę i skierowanie do lekarza, też byłaby sensacja. Że jestem perfidny i jaja sobie z nich robię. Że jestem niepoważny, że zdania własnego nie mam, że nie jestem asertywny. A ja, Wojciech Cejrowski, jestem asertywny. Lubić, nie lubię. Ale o skandale się nie proszę. To pederaści się proszą! Tysiące ludzi się ze mną sfotografowało, tysiącom ludzi dałem autografy — nikt się nie awanturował. Może to byli Żydzi, złodzieje, alkoholicy, narkomani, leworęczni, wegetarianie. Nie chwalili się. Brałem mazak i podpisywałem. Pozowałem do zdjęć, ale nie pozowałem na awanturnika.

Panie Wojtku, ja panu powiem — lubię pana, cenię, ale nie popieram pańskich przekonań. Jest pan katolikiem, więc powinien pan wyznawać, że każdy jest równy. Wiem, że lubi pan krytykować i języka za zębami utrzymać nie potrafi. Ba — nie dba o to! I sam pan sobie piwa nawarzył, że co i raz homoseksualiści nie wytrzymują. Że reagują, że się skarżą i w końcu krytykują — wet za wet. Że podpalają pana jak petardę i czekają, kiedy wybuchnie. A kiedy nie wybucha — walą jak w dym do mediów. A te już popalić potrafią. Sam się pan prosi swoimi komentarzami.

Panie Damianie, rozumiem, że Polak ma waleczną naturę. Wojował z Krzyżakami, zaborcami, hitlerowcami, a teraz wojuje z brakiem tolerancji. I racja, trzeba walczyć z homofobią — podpisuje się pod tym obiema rękami! Tylko dziwię się — czy trzeba robić to w tak kowbojski sposób? Wiele osób ma żal do homoseksualistów, że wojują wybijając się przed szeregi. Parady, transparenty… w końcu maile do mediów. A może lepiej byłoby napisać: podeszliśmy, wymierzyliśmy lufę w stronę tego homofoba Cejrowskiego, ten już przyjął waleczne barwy, ale goryle uniemożliwili nam konfrontację. Czujemy niedosyt, nawet żal czujemy, że nie udało nam się utrzeć nosa temu panu w kwiecistej koszuli. Dlatego wysyłamy mail do szanownych redakcji z prośbą o napisanie, że Cejrowski znów nas obraził. Chcieliśmy dać mu kontrowersyjny prezent, ale facet nie ma poczucia humoru. Bo ma złe poglądy.

Po czyjej stoję stronie? Po niczyjej. Powiem jedynie — nie skaczmy sobie do gardeł. Szkoda życia.


SONDA
Po czyjej jesteś stronie?

Cejrowskiego
Homoseksualistów
Nie mam zdania


Przeczytaj:
Parada Bosych Stóp z Cejrowskim

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Festiwal Strefa Przygody

Przygodo, hej przygodo! Gdzieś ty się ukryła? Za krzakiem, za rzeką, a może za zamkiem? Żarty na bok, ale i lato już idzie na bok. Kończy się z każdą kończącą się imprezą. A Olsztyn właśnie dochodzi do siebie po Festiwalu Strefa Przygody.


Lubię, gdy ludzie się uśmiechają. Lubię, gdy przychodzą tłumnie na imprezy. Gdy bawią się, próbują nowego i czerpią z tego radość. Lubię, gdy nie zalegają przed telewizorami, komputerami. Lubię, gdy łapią wiatr w żagle — te metaforyczne, symboliczne. Gdy chcą rozmawiać, słuchać z wypiekami na twarzy. Tak było podczas spotkania z Jasiem Melą. Tak było podczas Festiwalu Strefa Przygody w Olsztynie.


W niedzielę rozrywał tłumy park gier i sportów z całego świata. Można było postrzelać z łuku, powspinać się na ściankę i przyjrzeć się pokazom capoeiry. Zabrakło mi jednak obiecanej gry we francuskie bule.


Oby więcej takich imprez w Olsztynie! Nie to że darmowe, to jeszcze bogate w program.



Zobacz też:
Parada Bosych Stóp z Wojtkiem Cejrowskim

sobota, 22 sierpnia 2009

Bosy Cejrowski w Olsztynie

Nawet pinezka wbita w gołą stopę nie przekreśla świetnej zabawy, jaką serwuje Wojtek Cejrowski. Podróżnik prowadzi w Olsztynie Paradę Bosych Stóp i pinezki rzucone niczym kłody pod jego nogi bagatelizuje. Pytanie jednak zostaje: nienawiść aż do bólu czy głupi dowcip?


Cejrowskiego albo się kocha, albo nienawidzi — potwierdzają to olsztyniacy. Przychodzą tłumnie na spotkanie z podróżnikiem, wiwatują, kupują książki, fotografują i proszą o autografy. Ale nie tylko — są też tacy, którym WC nie w smak. Rozrzucają na ulicy pinezki, by stopa Wojciecha poczuła, że nie wszędzie żyją jego entuzjaści.


Cejrowskiego można nie lubić — zwłaszcza po incydencie sprzed kilku dni, kiedy to w Poznaniu przyznaje, że brzydzi się gejów. Dosłownie. Oj, panie Wojtku — pan taki oblatany w kulturach i odważny jak mało kto, a tu krzywi się pan na mniejszości seksualne. Rozumiem, można mieć swoje poglądy, ale żeby od razu nazywać tak swoje emocje?

Wojciech Cejrowski zasłynął już wypowiedzią, że nie chce być obywatelem Polski i przenosi się do Ekwadoru. Póki co nie zmienił paszportu i ma się całkiem dobrze w kraju, który tak bardzo krytykował. (...) Cejrowski ma prawo do swoich ekstrawagancji, bo jest człowiekiem mediów i musi sprzedawać siebie do różnych programów, gdzie odgrywa czasami purytańskiego moralistę, czasami globtrotera. Musiał prowokować, aby jego imię nie zniknęło z przestrzeni publicznej. Zabrał nas w podróż boso przez świat i był to rzeczywiście ciekawy cykl, biorąc pod uwagę ofertę programową polskich stacji telewizyjnych. Szkoda, że tak, kiedyś, ciekawej postaci, jaką był Cejrowski, już nie ma, a zamiast Cejrowskiego mamy niedoszłego Ekwadorczyka, głoszącego konieczność podziałów... Po co komu taki Cejrowski?
(Po co komu Cejrowski?)

Oczywiście wniosek nasuwa się jeden — pinezki to weto dla poglądów Cejrowskiego. Słuszne?


Parada Bosych Stóp to fantastyczna impreza. Chylę czoła przed pomysłodawcami — oby więcej takich wspólnych zabaw na świeżym powietrzu. I nie ważne, że większość nie zdejmuje butów, nie ważne, że bosonogich jest zaledwie połowa. Idzie się inaczej niż zwykle — mimo iż dobrze znaną trasą.


A Wojtek Cejrowski? W pewnym momencie zaczynam mu współczuć. Widzę stojącą postać w kwiaciastej koszuli, która niczym automat rozdaje autografy i pozuje do zdjęć. Godzina, dwie, trzy... Uśmiech, zdjęcie, autograf. Uśmiech, zdjęcie, autograf. Dwie panie obok uwijają się zręcznie i kasują pieniądze za sprzedane książki. Uśmiech, zdjęcie, autograf.

W końcu ktoś przynosi mu pierogi, by nie padł z wyczerpania. Lubi ruskie.

I ja idę za tłumem i sama się przy nim ustawiam. Bo książki pisze niezłe, ma gadane i bagaż doświadczeń, którego pewnie nigdy się nie dorobię. Tylko... ile dziś jest Cejrowskiego w Cejrowskim?


— A kiedy napisze pan kolejną książkę? — pyta ktoś z tłumu.
— Dobry autor pisze wolno i nie musi się nigdzie spieszyć. Proszę zapamiętać, Cejrowski pisze wolno, ale dobrze. Po co komu szybkie, ale kiepskie pisanie Cejrowskiego?



Przeczytaj:
Cejrowski: Stopa pochodzi z sawanny

Zobacz więcej zdjęć z parady:
Z Cejrowskim boso po Olsztynie

piątek, 21 sierpnia 2009

Cejrowski: Stopa pochodzi z sawanny

— Na pasterkę idę w butach nie tylko z powodu zimna, ale także ze względu na szacunek dla ludzi dookoła mnie. Na ślub w lipcu poszedłbym w butach, ale już na weselu mógłbym buty zdjąć — mówi Wojciech Cejrowski, podróżnik, który w sobotę poprowadzi Paradę Bosych Stóp w Olsztynie.


Zazdroszczę Wojtkowi Cejrowskiemu. Zazdroszczę, że jedzie... nie że krytykuje, ale że wyjeżdża, podróżuje, smakuje światy, odkrywa. Też mam podobnie — może nie odkrywam kultur, ale gotuje się we mnie krew, gdy nie jadę nigdzie... od miesiąca. Nałóg? Przyzwyczajenie? Taki charakter? Ale stopy mam delikatne. Niestety, gdy stąpam po niepewnym gruncie, odczuwam to nader uciążliwie. Kłuje mnie świat, ziemia. Taki charakter? Cóż, lubię buty. Piękne buty dają tyle przyjemności. Ale z kolei bose stopy dają tyle wolności. I jak tu pogodzić te dwa światy?

Jaką symbolikę mają bose stopy w krajach, w których pan bywa?
— Nie mają żadnej. To raczej u nas bosa stopa zaczyna być symboliczna, gdyż jest odstępstwem od normy. A w krajach tropikalnych bosonogi facet nie zwraca niczyjej uwagi, bo jest jednym z wielu.

Ale Wojtek Cejrowski — bosonogi często i w kwiaciastych koszulach — wzrok przyciąga.

— Nie prezentuję się na pokaz. To co państwo oglądają w TV, to ten sam Cejrowski, którego oglądają moi domownicy. Moja sztuczka polega na tym, że nigdy nie kreowałem sztucznego wizerunku z elementów na pokaz. Nie wszystko państwu pokazuję, ale to, co pokazuję, jest zawsze autentyczne. Skłonność do kiczowatej pstrokacizny miałem od dziecka. Kolorowe mam nie tylko koszule, także ściany w domu i biurze, także samochód... Boso chodzę po domu i po telewizji. Nie widzę powodu, by na siłę coś zmieniać tylko dlatego, że włączono kamery.

Zawsze chodzi pan na luzie?
— Niestety w tej waszej okropnej zniewalającej i biurokratycznej Unii Europejskiej za chodzenie na bosaka po mieście można dostać mandat. Kiedy kręciłem „Boso przez świat” w Sewilli, policjant nakazał mi założenie butów, bo... „gdyby pan wszedł na szkło, to mógłbym pan żądać od władz miasta odszkodowania za złe sprzątanie”. Chore tu macie przepisy i coraz mniej swobody osobistej.

Ale nie zawsze można swobodnie zdjąć buty.
— Zawsze, gdy klimat na to pozwala. I nie chodzi wyłącznie o temperaturę gruntu pod stopami. Klimat to także atmosfera kulturowa. Na pasterkę idę w butach nie tylko z powodu zimna, ale także ze względu na szacunek dla ludzi dookoła mnie. Na ślub w lipcu poszedłbym w butach, ale już na weselu mógłbym buty zdjąć.

Bosy, w naszym znaczeniu, to biedny. Czy wszędzie tak do tego podchodzą?
— Nie wszędzie. Na wyspach Pacyfiku żyją szczęśliwi ludzie, a klimat nie wymaga od nich ubrania ani obuwia. Chodzą po miękkim białym piasku i buty byłyby niepotrzebnym utrudnieniem. Na ogromnych obszarach Brazylii jedynym obuwiem, jakie mają ludzie, są gumowe klapki — nic innego im nie jest potrzebne. Na co dzień chodzą boso, a od święta, na przykład do kościoła, zakładają te klapki.

A jaka jest stopa życiowa Polaków? — na tle tej z innych krajów, dzikich plemion. Czego może innym zazdrościć?
— Wolności. Polak, przynajmniej na razie, został niewolnikiem swojej pracy, dorabiania się, nadrabiania zaległości wobec Europy. Pogubiliśmy ułańską fantazję, zapomnieliśmy jak miło jest się dzielić nasza biedą z innymi. Na razie Polak dorabia się , zarabia, zbiera, gromadzi... nie potrafi być szczodry, dbać o innych. Mam nadzieję, że ten stan minie.

Twierdzi pan, że prawdziwy świat można poznać tylko robiąc to, co tubylcy. Na ile Polak, Europejczyk musi się przełamać, by stać się ,,tubylcem”?
— Przełamać? Jeśli ktoś musi się przełamywać, to znaczy, że chyba źle wybrał kierunek podróży. To powinna być przyjemność, a nie przełamywanie własnego oporu. To powinno być wchodzenie w tubylczą kulturę z ciekawości, a nie z oporami, z obrzydzeniem, wbrew sobie... Ja się nie przełamuję, raczej z wypiekami na twarzy myszkuję sobie pośród obcych kultur, jak mały chłopiec, któremu po raz pierwszy pozwolono wejść do warsztatu zegarmistrzowskiego dziadka.

Krąży pan po świecie, a na Warmię i Mazury pan zagląda? Co tu pana zachwyca albo odraża?
— Ja jestem z Pomorza, a konkretnie z Kociewia. Mamy tam lasy i jeziora, więc nie mam potrzeby szukać lasów i jezior mazurskich — siedzę u siebie i majtam nogami, nie żałuję wcale, że nie jestem z wami, jak śpiewał Tomek Szwed, a ja za nim.

A Olsztyn? Olsztyn pan widzi ogromny, czy może czegoś naszemu miastu brakuje w pana oczach?
— Za mało znam Olsztyn, by mieć prawo do wskazywania braków. Może tylko jeden — chciałbym, by Olsztyn wspierał jednego doskonałego grajka, którego tutaj macie. Cezary Makiewicz zasługuje na ogólnopolską sławę.

Przeprowadzi pan olsztyniaków boso po mieście. My już zacieramy ręce, a pan zaciera... stopy?
— Nie zacieram. Ja raczej moje stopy ignoruję. Kiedy człowiek sporo chodzi boso, jego stopy przypominają sobie, że homo sapiens pochodzi z afrykańskiej sawanny. Natura zaczyna reagować na bodźce i dość szybko odtwarza grubą podeszwę, podobną do podeszwy psa, czy każdego innego dzikiego zwierzęcia. To z powodu tej grubej podeszwy mogę sobie komfortowo chodzić po żwirze. Czuję tyle samo, co pani przez podeszwę w trampkach. Wystarczy pochodzić boso dwa tygodnie. Stopa sama sobie poradzi. Wiedzą to dzieci, gdy wyjadą na wieś na wakacje — na początku wakacji trochę kłuje, ale pod koniec sierpnia biegają po rżyskach.

Parada Bosych Stóp odbędzie się 22 sierpnia o godz. 12 w Olsztynie. Jest jedną z atrakcji Festiwalu Strefa Przygody.

Przeczytaj też:
WC to nie oranżadka

czwartek, 20 sierpnia 2009

Majewska: Burza na głowie dobrze wygląda

— Do fryzjera chodzę tylko raz na jakiś czas, by obciąć włosy i farbować odrosty — zdradza Alicja Majewska. — Na co dzień na szczęście wystarcza mi szampon i odżywka.

Alicja Majewska ma klasę i fantastyczne piosenki na swoim koncie. Co więcej mogę powiedzieć? Tyle, że dzisiejsze gwiazdy powinny z niej czerpać garściami.

Odkryła pani w końcu „miłość nieznaną”?
— (śmiech) Nie, ciągle jestem w drodze, bo miłość nieznana ciągle jest nieznana. Znane mam za sobą, a nieznane są ciągle przede mną.

Śpiewa pani „Być kobietą”. Co pani robi, że od lat się nie zmienia?
— Ja się zmieniam jak wszyscy! Ale wiele osób odnosi wrażenie, że nie zmieniam stylu, bo nie przytyłam, nie schudłam, nie urosłam i nie zmalałam. A przecież jeszcze mam te same włosy, więc ludzie wciąż mnie widzą taką samą! Ale natura wyposażyła mnie też w wielką energię, która sprawia, że wszystko robię szybko. Wobec tego lata, które w minęły, są niewidoczne, bo moja wielka siła życiowa je tuszuje. To świadczy też o mojej młodości, bo nie tylko metryka świadczy o wieku. Żywotność mam po prostu w genach!

A a propos włosów — nie miała pani ochoty zmienić kiedyś fryzury?
— Powiem szczerze, że podobają mi się zupełnie inne włosy i rzeczywiście trzy razy w życiu swoje wyprostowałam. Niedawno obowiązywał taki trend, więc poszłam z duchem czasu. I jaka była reakcja ludzi? Ja się świetnie poczułam, bo byłam nowoczesna i wreszcie jakaś inna, ale wszyscy wokół mieli inne zdanie. Oczywiście reakcje były bardzo aprobujące, jednak niektórzy mówili: Boże, pani Alicjo, niech pani tej peruki już nigdy nie zakłada! I co teraz mam zrobić? Włosy same mi się kręcą, co jest ogromnym udogodnieniem dla mnie. Bo jak się uprawia ten zawód, więc burza na głowie dobrze wygląda. Do fryzjera chodzę tylko raz na jakiś czas, aby obciąć włosy i farbować odrosty. Na co dzień na szczęście wystarcza mi szampon i odżywka.

Jaki ma pani pomysł, by w świecie komercyjnych piosenek przytrzymać ludzi przy sobie?
— Nigdy się nie wysilałam i nie myślałam w tym kontekście. Robię to, co jest mi bliskie oraz w czym czuję się dobrze. Moja muzyka jest autentyczna i naturalna. I tak też się składa, że ludzie cały czas są przy mnie. Mam bardzo mało czasu, wiele koncertuję, więc nie mogę narzekać. Śpiewam od zawsze — mimo iż inne studia skończyłam, bo andragogikę. Pracę magisterską napisałam i na scenę! A studiować coś musiałam — nie matematykę, nie fizykę, ale coś, co łączyło się z pedagogiką. I padło na taki, a nie inny kierunek. Jednak zawsze marzyłam o śpiewaniu,a już tyle lat już jestem na estradzie i myślę, że nic się nie zmieni — chyba że świat się skończy. Mam satysfakcję i dobrze żyję. Czuję pełnię zawodu i adrenalinę z tego, że ciągle mnie potrzebują.

A gdyby pani dzisiaj zaczynała?

— Przyznać muszę, że jedynym pozytywem czasu jest to, że dziś pewnie nie osiągnęłabym tego, co osiągnęłam. Nie byłabym szerzej znana. Dzisiaj młodzi zaczynają inaczej i mają więcej do pokonania. A jest naprawę wiele osób, które mają świetny głos. Szkoda, że nie są w stanie się przebić, bo dziś pod uwagę brane jest zupełnie coś innego. Inne wartości dzisiaj wiodą prym — już nie takie, które liczą się dla mojego pokolenia.

środa, 19 sierpnia 2009

Olsztyn: ciągnie ludzi na starówkę

Starówka tętni życiem — codziennie. Bawią się świetnie turyści, ale i olsztyniacy znajdują tu wiele dla siebie — lody, wata cukrowa, bańki mydlane. Lato w Olsztynie wygląda pięknie!


Ola uwielbia kolorowe wiatraki. Gdy wieje, świetnie się kręcą!


Muzyka na świeżym powietrzu? Tak, w wykonaniu kolonii gitarowej.


Michałek, gdy siedzi na barana, ma oko na całą starówkę.


Boli? Ja tylko tak dla frajdy ciągam!


Wiesia i Wojtek przyjechali z Warszawy. Ona chciała Kopernikowi spojrzeć głęboko w oczy, on zasmakować warmińskiego jedzenia.


Mateusz uwielbia bańki, gdy tata Jacek je wydmuchuje. Dzięki turystom z Poznania na starówce jest bajkowo.


Mała Ola z rodzicami Agnieszką i Piotrem często wychodzą na lody. Na starówce smakują wyśmienicie!

wtorek, 18 sierpnia 2009

Wściekły klient kontra wkurzony sprzedawca

Nasz klient — nasz pan? Nie zawsze, nie wszędzie. Poświadcza to czytelnik, który przysłał do redakcji skargę na obsługę olsztyńskiego marketu.

List cytuję z zachowaniem oryginalnej pisowni. Pomijam jednak nazwiska i nazwę sklepu — zamieniam ją na SUPERSKLEP. Ale czy sprzedawca nie jest w tej kwestii everymanem? Wszędzie znajdzie się taki, co... no właśnie!

„W dniu dzisiejszym, skuszony reklamą supersklepu w Olsztynie, udałem się do sklepu tej sieci w Olsztynie (woj. warm.-maz.). Ponieważ miałem do wykonania kilkadziesiąt zdjęć, które znajdowały się na karcie pamięci aparatu cyfrowego, chciałem skorzystać z automatu foto-lab znajdującego się na stoisku. Ale niestety, na miejscu okazało się, że automat jest wyłączony, czyli jak myślę — nieczynny. Poprosiłem pana, który był na stoisku, o pomoc. Pan Marcin, co prawda niechętnie, ale włożył kartę pamięci z aparatu do czytnika w komputerze, po czym złośliwie przewijając pasek przewijania, zapytał:
— To które zdjęcia mają być "zrobione"?
— Proszę pana o pomoc, którą zawsze u Was otrzymywałam. W ten sposób, w jaki pan to teraz robi, na pewno nic nie wybiorę.
— A co pan, nie widzi?
— Widzę, ale mógłby pan powiększyć...

Po mniej więcej takiej rozmowie, widocznie wkurzony, pan Marcin wyjął kartę z czytnika, rzucił ją na ladę i odszedł do drugiego komputera.
Poprosiłem o rozmowę z kierownikiem stoiska.
— Tu nie ma kierownika. Kierownikiem jestem ja!
— Panie, wszędzie i wszyscy posiadają swojego kierownika...
No i w odpowiedzi usłyszałem coś, co w poprzedniej — komunistycznej epoce, można było usłyszeć na słynnych barejowskich filmach:
— Spie...

Jednak po udaniu się do biura obsługi klientów, cudem znalazł się kierownik, który poradził mnie, bym napisał skargę na tego — co tu dużo ukrywać — chama i prostaka.

No i w związku z powyższym proszę:
1. O wyjaśnienie sprawy, czy istnieje kierownik działu obsługi foto-lab w supersklepie w Olsztynie.
2. Dlaczego zatrudniany jest człowiek bez przygotowania, bez jakiejkolwiek kompetencji i do tego złośliwy?
3. Co oznacza sformułowanie spie... w języku obsługi klienta w tym dziale, albowiem mam prawo przypuszczać, że chodzi tu o słowo: spieprzaj lub spierdalaj, co w języku cywilizowanego człowieka oznacza: daj mi święty spokój, upierdliwy kliencie, a co w konsekwencji — naraża waszą już i tak wątpliwą reputację na straty (chciałem wykonać ok. 500 odbitek).
4. Jak często automat znajdujący na stoisku wykonywania odbitek jest czynny? Bo mnie się wydaje, że to bardzo duże wyjątki...
5. Czy w waszej firmie, takie przypadki, są w ogóle rozpatrywane?
Nie mając nadziei na pozytywne rozpatrzenie swojej skargi, proszę o informację w tym temacie na mój adres majlowy.

Z żalem muszę stwierdzić, że dopóki nie będzie wyjaśniona ta sprawa, nikt z moich znajomych i ja, nie wstąpimy do waszej placówki nawet wtedy, gdy będziecie "rozdawać" sprzęt za darmo.

W sklepie byłem ja, moja żona — w imieniu której napisałem skargę — oraz dwie moje córki. Jedna już dorosła, druga czternastolatka... Chciałbym, by nigdy nie brały przykładu z pana Marcina.”

Sytuacja jak z Barei, prawda?



Informacji nie sprawdziłam, ale... wierzę czytelnikowi. A jakie są wasze przygody ze sprzedawcami? Piszcie!

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Olsztyn oddał Bydgoszczy największy mural w Polsce

To nie jest kraj dla starych ludzi. Taką opinię o USA mają bracia Coen, którzy nakręcili film o takim tytule. Idąc tym tropem, Olsztyn nie jest miastem dla utalentowanych ludzi. Pięciu olsztyńskich artystów wyjechało aż do Bydgoszczy, by namalować tam jeden z największych murali w Polsce.

Z tymi słowami zgadzam się w stu procentach. Olsztyn młodym podcina skrzydła, ba — nawet ucina ręce. Mazać po ścianach nie wolno. Ale kto mówi o mazaniu? Dobre murale to dzieła sztuki, a i budynki zyskują. Ba — wszyscy zyskują! Tylko chłopcy-ratuszowcy nie mogą tego pojąć. Dlaczego? Głowię się, głowię i wyjść z podziwu nie mogę, że oni tacy zamknięci w swoich przekonaniach. Chcą być nowocześni, szerokopasmowi wręcz — wymyślają święto latawców, serów, a to ni przypiął, ni wypiął do Warmii. Sery kojarzą się z górami, latawce z morzem. A Kopernik? — zapyta mnie turysta. To Kopernik związany był z Olsztynem? A co w takim razie robił w Toruniu?

Toruń cwańszy, Kopernika przypiął do siebie lata temu. Co jak co — tam Kopernik ruszył ziemię. Mówi się tak? Mówi. Nie bez powodu miasto reklamuje się hasłem „Toruń porusza”. „Toruń bewegt”, „Torun moves”... A to w Olsztynie Mikołaj pracował, to na tutejszym zamku odprawił Krzyżaków, tu się zakochał. Tu Jan Dantyszek posądził Mikołaja o konkubinat, nakazując mu zwolnić gospodynię. Ha! No dobrze, ale kto o tym wie? Toruń przywłaszczył całą karierę Mikołaja. Na zawsze. Gotyk na dotyk. Ale miasto ma też drugą tajną broń — pierniki znane na całym świecie. Ma też ciekawostkę — ratusz, przed którym stoi pomnik Kopernika. To budowla, w której okien jest tyle, ile dni w roku, sal tyle, ile miesięcy, a pokoi tyle, ile tygodni.

A Bydgoszcz? Ma murale. Może zrodzi się w Polsce rodzimy Belfast?

Kilkanaście dni temu olsztyniacy namalowali jeden z największych murali w Polsce. W siedem dni za miejskie pieniądze na ścianie wieżowca stworzyli Piotrusia Pana w magicznym lesie. Niestety wszystko to w Bydgoszczy.
— Współpracuję z tymi chłopakami już od dawna. Tworzą prace na poziomie europejskim. Ich projekty są unikatowe i wyjątkowe. Dlatego zaprosiłem ich do malowania ściany — mówi Marcin Płocharczyk, prezes stowarzyszenia Stumilowy Las z Bydgoszczy.
— Zrealizowaliśmy w Bydgoszczy kilka projektów. Olsztyn nie jest aż tak przychylny. Jest nowszym miastem. Cała Bydgoszcz wygląda jak nasze Zatorze. Może dlatego pozwalają tam ozdabiać kamienice muralami — wyjaśnia Wojciech Morzyc, współtwórca wielkiego muralu.
(Olsztyńscy graficy na razie upiększają Bydgoszcz).

Olsztyn Bydgoszczy do pięt nie dorasta.

Piotruś Pan startuje z lasu. Wyżej domki i bajkowe postaci. Na górze korona drzewa.
Przed rozpoczęciem prac spółdzielnia zapytała mieszkańców o zgodę na nietypowy mural. — To na ich prośbę zmieniliśmy paletę kolorystyczną na jaśniejszą. Za rok planujemy zrobić pracę powstałą ze współpracy artystów i mieszkańców — mówi Marcin Płocharczyk ze stowarzyszenia Stumilowy Las, które organizuje projekt. Koszt to ok. 20-30 tys. zł. Za całość płaci Urząd Miasta. — Ważne jest to, że malujemy na bloku, który potencjalnie mógłby być zajęty przez billboard, a teraz będzie na nim coś, co ozdobi całe miasto. Zdjęcie ścianki ukaże się w zagranicznych magazynach o urbanarcie, więc dodatkowo stanie się wizytówką miasta — podkreśla Płocharczyk.
(Największy polski mural namalowano w Bydgoszczy)

PS. Lid podkradłam redakcyjnemu koledze Szczepanowi Skwarczyńskiemu. Lepszego bym nie napisała. Cały tekst przeczytasz w „Gazecie Olsztyńskiej”.

Przeczytaj też:
Graffiti w Olsztynie w czarnych barwach widzę

niedziela, 16 sierpnia 2009

Zniknęły pierogi z Biesowa!

Przez żołądek do serca? Biesowo corocznie serwuje tysiące pierogów i zaostrza wszystkim apetyt. Zwłaszcza tym, którzy przyjechali, a pierogów nie posmakowali. Bo te zbyt szybko się rozeszły.


Jeśli chce się zjeść warmińskich pierogów, do Biesowa trzeba jechać jak najwcześniej. W tym roku, 16 sierpnia, impreza rozpoczęła się o godz. 13, a pierogów nie było już po godz. 16. Szkoda, bo gwiazda imprezy — Irena Jarocka — wyszła na scenę grubo, grubo później. Ci, co zjechali na główny punkt programu Warmińskiej Uczty Pierogowej, skosztować mogli jedynie kiełbasę z grilla albo kolorową watę cukrową. Wielkich garów z pierogami nie było śladu.

Problem z logistyką?


Myślę, że organizatorzy mają zbyt dobre serca. Serwują pierogi i sprzedają mrożone w paczkach po 25 sztuk. Sama kupiłam, bo pyszne. Tym sposobem 19 tysięcy pierogów szybko schodzi. Ci, co przyjeżdżają później, obchodzą się tylko smakiem. I czy mają dobre wrażenie o Warmińskiej Uczcie Pierogowej?


Jak temu zaradzić? Może po prostu nie sprzedawać pierogów na wynos? Przecież można jeść do woli na miejscu. Sprzedaż pierogów można rozpocząć na przykład o godz. 20. Ci o największych apetytach zostaną. A i pobawią się, może i piwka się napiją, przejdą po malutkim Biesowie. Odpoczną. Docenią.

Zofia Wielgus rzuciła pomysł, a biesowianie podchwycili i przy pomocy Biesowskiego Domu Kultury zorganizowali Warmińską Ucztę Pierogową. Pomysł zacny, ozdobiony legendą Wandy Piasty o babcinym przepisie na warmińskie pierogi z kaszą gryczaną, twarogiem i miętą, przyjął sie nadspodziewanie.
1 września 2007 do Biesowa — wyścigowej wsi z gminy B. ściągnęło podobno ponad 2000 osób z okolic i całego regionu. — Z Iławy, Olsztyna, Działdowa i Nidzicy przyjechali — mówią z iskrami w oczach mieszkańcy malowniczej wsi.
Po 90 minutach od rozpoczęcia imprezy — mimo przygotowanych 5000 sztuk — pierogów zabrakło. — Torbami brali, na święta, do domu — wspominają. Podobno kampania reklamowa i niska cena spowodowały takie zainteresowanie.
(Pierogi warmińskie z Biesowa)


Jak widać — historia lubi się powtarzać.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Rower w mieście? Uważaj na czołg i walec!

Jesteś miejskim rowerzystą? To masz problem — jeden, drugi, trzeci… Poznaj „Cycling Survival", czyli zasady pedałowania zebrane przez miejskich cyklistów.


1. Ulice są pełne pijanych morderców w zepsutych samochodach.

2. Kierowca, nawet gdy na ciebie patrzy, to cię nie widzi.

3. Pojazd wyjeżdżający z drogi podporządkowanej (a tym bardziej z podjazdu do własnego garażu) na pewno wyjedzie przed tobą na jezdnię.

4. Im większy pojazd, tym większe pierwszeństwo (czołg i walec mają nadpierwszeństwo).

5. Zza autobusu stojącego na przystanku na pewno wyjdzie kobieta w ciąży (masa daje poczucie bezpieczeństwa).

6. Zza samochodu, którego kierowca uprzejmie udziela ci pierwszeństwa, na skrzyżowaniu wyskoczy taki, któremu się śpieszy i cię nie widzi.

7. Z wyprzedzającej cię ciężarówki będzie zwisał łańcuch z hakiem.

8. Staruszka chwiejąca się na krawędzi chodnika pomiędzy zaparkowanymi samochodami zacznie przechodzić przez jezdnię w momencie, gdy nadjedziesz.

9. Kałuża, przez którą właśnie przejeżdżasz, okaże się otwartym włazem do burzowca i będzie sięgać do środka Ziemi.

10. Pies spacerujący po chodniku rzuci się na ciebie, gdy będziesz zajęty rozwiązywaniem problemu wymijania zaparkowanego TIRa i autobusu z przeciwka.

Warto też wiedzieć, że samochody są jak rekiny: niektóre są względnie nieszkodliwe (rekin szary) lub atakują w określonych warunkach, inne zaś atakują zawsze, jak Spielbergowski biały rekin ze "Szczęk". Do samochodów względnie bezpiecznych można zaliczyć Citroena 2CV, odrestaurowane samochody muzealne oraz te zepsute, stojące na cegłach.

Do najbardziej niebezpiecznych zaliczają się:

1. Czarne (szczególnie przemalowane i stare) BMW, mające dymne lub lustrzane szyby, za kierownicą osobnik ok. 20 lat (nowobogacki z kompleksami).

2. Terenowe "4WD", szczególnie w ciemnych kolorach, z rurowym, chromowanym grillem chroniącym chłodnicę (macho).

3. Samochody z naklejką: "Uwaga, dziecko w samochodzie" (to ci, co sądzą, że z powodu dziecka w samochodzie prowadzą pojazd uprzywilejowany i powinny ich obchodzić inne prawa fizyki).

4. Demenci dwusuwowi z rozszerzeniem na 126p i stare 125p (zerowa percepcja, zerowy refleks i stosowanie poczucia godności własnej do zasad ruchu drogowego).

5. Furgonetki, szczególnie w okolicach bazarów (kierowca zajęty jest obliczaniem przychodu i rozchodu, szuka miejsca do parkowania i jest sfrustrowany).

6. TIRy (kierowcom płacą za to że jadą, nie za to że się zatrzymują).

7. Taksówki stojące (szczególnie na postojach znanych jako mafijne), ich kierowcy to wesołe chłopaki, które lubią komuś zrobić fajny kawał.

8. Taksówki jadące (większość taksówkarzy na całym świecie sądzi, że ma wyłączność na znajomość zasad ruchu).

9. Faceci z panienkami w samochodach (starają się zaprezentować swoje możliwości za pomocą samochodu).

10. Samochody, które właśnie zaparkowały i otwierają drzwi prosto w twarz nadjeżdżającemu.

środa, 12 sierpnia 2009

Przedszkolaki: Ptaki śpiewają, a gołębie nie

Uwaga na gołębie! Jest ich pełno — chodzą, dziobią, gruchają i... Niektórzy je dokarmiają, inni klną na lewo i prawo. Jak sobie radzić z gołębiami? Dzieciaki z olsztyńskiego Przedszkola Miejskiego nr 6 wiedzą najlepiej.


Co to jest gołąb?
— To jest taki specjalny ptak.
— Taki, co leci.
— I jest biały albo szary.
— Albo brązowy jest!
— I ma coś takiego zielonego albo czerwonego na szyi.
— Że taką szyję ma?
— Zieloną albo czerwoną.
— Widziałam tę szyję, jak szłam z tatą do taty pracy.
— Gołąb to duży ptak. Większy od wróbelka.
— Ja widziałam gołębia z takimi odstającymi włosami. Szłam z mamą do sklepu, by kupić farbę do włosów dla cioci. I wtedy tam był taki gołąb, co włosy mu stały.
— Ja też widziałem z takimi włosami! Ale nie pamiętam jak wyglądał.

Gdzie mieszkają gołębie?
— W parku.
— Na chodniku.
— Na parapecie.
— Na starówce przy fontannie.
— Na ulicy.
— A na ulicy są rozdeptane gołębie. Widziałem!
— A ja widziałam wróble rozdeptane.
— A ja widziałem chorego gołębia i chciałem go ratować, ale mama mi nie pozwoliła.
— Bo ten gołąb był zbity.
— A kto go tak zbił na kwaśne jabłko?
— Wrona.
— Gołębie mieszkają na niebie.
— Na drzewie też mają domki.
— Gniazdka nie domki. Ty się nie znasz!

A co robią gołębie?
— Latają sobie z drzewa na drzewo.
— Ptaszki śpiewają, a gołębie chyba nie.
— One gruchają.
— Gruchu! Gruchu! O tak gruchają.
— Grochu, grochu dajcie! To mówią.
— Ale one jedzą ziarno, chleb i rogale.
— Bo one mają takie upodobania. A moja koleżanka je trawę! Sama widziałam. Jak wyszliśmy na dwór, jadła trawę.
— Trawę?
— I papier też zjadła.
— Nie zjadłam!
— Zjadłaś!
— Gołębie jak nie latają, śpią.
— A jak nie śpią, karmią swoje małe.

A czy gołębie robią coś przykrego?
— Robią kupy.
— Kupa kiedyś spadła mi na rękę. I byłam zła.
— Te kupy są białe i czarne.
— Białe są!
— A ja kiedyś widziałam, jak wróbelek zrobił kupę.
— Ale my rozmawiamy o gołębiach, a nie wróbelkach.
— U mojej babci jest dużo kup gołębich. Lecą gołębie i kupy lecą. Wokół domu można znaleźć.
— Ja też widziałam bardzo dużo kup.
— A gdzie?
— Przy fontannie na starówce.
— A ja widziałem na parapecie.
— Moja babcia wyrzuca chleb na parapet i gołębie przylatują.
— Ale gołębie małe kupki robią.
— Koniom większe wychodzą.
— A krowom wychodzą placki.
— A ja widziałam jak ptak zrobił kupę na szybę samochodu. Ale nie wiem, czy był to gołąb. Nie rozpoznałam.

Macie jakiś pomysł, by gołębie tyle nie brudziły?
— Trzeba wysłać je do Afryki.
— Albo na pustynię.
— Albo do koni.
— Do Afryki gołąb będzie leciał 50 milionów lat. Nie wiem, czy da radę dolecieć. Zmęczy się.
— Ale niektóre ptaki latają do ciepłych krajów. Niech wezmą ze sobą gołębie.
— Jak gołębie polecą, to komu będziemy rzucać okruchy?
— Ale kup nie będzie. Polecą i będzie czysto.
— A nie można tych kup posprzątać?


Przeczytaj:
Gołębi koszmar z ulicy Dworcowej

wtorek, 11 sierpnia 2009

Olsztyńska starówka rowerzystom przyjazna

Jak się cieszę! W Olsztynie nie trzeba już na starówce zsiadać z roweru. Prezydent poparł cyklistów — mogą śmiało pedałować. Byle ostrożnie, byle nikogo nie potrącić. Ma się rozumieć!

Był zakaz, już nie ma. Nie wolno było jeździć uliczkami starówki, już można. Rowerzyści szczęśliwi, bo nie trzeba zeskakiwać z roweru i prowadzić pryki przy boku. Będzie można spokojnie przejechać przez Stare Miasto. Podkreślam — spokojnie. Starówka to nie downhill i to potwierdził prezydent. Szaleńcy będą karani. Straż miejska będzie miała na nich oko.

Nie wszystkim jednak zniesienie zakazu przypadnie do gustu. Bo rowerzyści są jak opera — albo się ich lubi, albo nie. Ot, ludzie i tak będą gadać na ich widok.


Przeczytaj:
Starówka dla rowerzystów, ale nie dla szaleńców

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Nie pytaj o Polskę. Walcz o nią. („Pamiętnik z Powstania Warszawskiego”)

Mam ciary, gdy słucham. Walczy we mnie Warszawa, odzywa się przeszłość. „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” wyśpiewany przez Mateusza Pospieszalskiego to nie tyle lekcja historii — bo ta mi już nie potrzebna — ile lekcja emocji. Piękna płyta.


Mirona Białoszewskiego poznałam w liceum. Wtedy wałkowaliśmy jego wiersze i prozę. Język się łamało — „Muzo-natchniuzo tak ci końcówkuję z niepisaniowości natreść mi ości i uzo”.

Był też czas wejścia w gruzy i kanały. Pierwsze wejście — Miron i jego „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego”. Dziwne było to wejście — naszpikowane onomatopeją, neologizmami. Czy tak wyglądało powstanie?

Nie mogłam pojąć waleczności młodych chłopców. Bohaterowie? Ginęli za ojczyznę? Rzucali się w paszczę lwa? Że też chciało im się walczyć w powstaniu, które z góry było przekreślone. Młody człowiek stawia wiele pytań — młody pijany młodością demokracji i przełomu wieków. Inne czasy — komputery, komórki, gry komputerowe i pistolety na wodę. O wojnach słyszy się tylko w telewizji, a literatura na ten temat dziwi. Różewicz? Nałkowska? Białoszewski?

Powstanie Warszawskie było kiedyś kartką wyrwaną z kalendarza historii. Powstanie jedno z wielu — w rzędzie zestawione z listopadowym, styczniowym. To jednak najświeższe, bo świadkowie jeszcze żyją i mogą opowiadać.

I kolejna klasówka — kolejne daty na pamięć, kolejne fakty.


Mijają lata i coś zaczyna się dziać. Powstanie Warszawskie dobija do rangi kultowego wydarzenia w dziejach. Koncerty, plakaty — w końcu muzeum.

Pierwszy raz do „miejsca pamięci Powstania Warszawskiego” trafiłam rok temu. Zobaczyłam kawałek chleba, koszulki, książki, w końcu listy. Wszystko zaczyna mówić, opowiadać.

W 2005 roku Lao Che wydaje płytę „Powstanie Warszawskie”. Oj, jak mnie ta płyta pochłania. Dokładnie w sierpniu rok temu — można powiedzieć, że na czasie. I myślę wtedy, że powstanie było naprawdę. Nie tylko w książkach, starych fotografiach i archiwalnych filmach. Bije we mnie dzwon — niczym ta przysłowiowa „godzina W”.

Długo dojrzewałam? Oj, długo.

W tym roku zasłuchuję się w „Pamiętniku z Powstania Warszawskiego”.

Muzyka układa się w ilustrację zdarzeń powstańczej Warszawy opisanych przez Białoszewskiego. Doskonale oddaje nastrój poszczególnych obrazów. Słyszymy w niej odgłosy wojny, ale i miasta: powstańczych piosenek, szlagierów granych z gramofonu na barykadach, pieśni religijnych, a nawet muzyki Chopina. (...) Jeszcze słowo o Mateuszu Pospieszalskim. Jest głównym wokalistą na swojej płycie. Po raz pierwszy pozwala się poznać w tej roli w takim wymiarze. Ale niedoskonały głos i nieprecyzyjny warsztat tworzą jakość jakby stworzoną dla tej płyty.
(Mateusz Pospieszalski. Ma głos stworzony dla tej płyty)

Powstanie Białoszewskiego i Pospieszalskiego jest pełne bólu, tragedii i śmierci. Ale jest też piękne, bo człowiek nie kombinuje, nie kręci — ot, idzie za potrzebą wolności. Jest w nim instynkt życia — pomimo iż kanały przepełnione potem, krwią i śmiercią. Ale idzie dalej — bo gdzieś widać już światło. Bum bum bum — nic nie przeszkadza. Nawet ta cisza przed burzą.

„Hurraaa... Hurraaa... Powstanie — od razu powiedzieliśmy sobie — Jest! Jak wszyscy w Warszawie. I to takie z hurraaa i tłumem łubudu... Hurraaa!”

Co mogę jeszcze napisać? Tyle — nie pytaj o Polskę. Walcz o nią.