piątek, 30 grudnia 2011

"Someone Like You" Adele w wielu odsłonach

Adele pojawiła się nie wiadomo skąd i od razu stała się wokalistką, której głos poraża, zaraża, wyraża... I właśnie przez piosenkę "Someone Like You" wyraża się też wielu domowych artystów. Warto kopiować w ten sposób?


Dziennik "The Guardian" pisał o Adele, że jest nową Amy Winehouse — tyle że uzależnioną wyłącznie od muzyki. Artystka ma na swoim koncie dwa krążki i koncertowe DVD. Z wyglądu nie przypomina wielkiej gwiazdy, ale czy to ważne? Na You Tube aż huczy od coverów „Someone Like You”...

Bardzo zgrani Chorwaci



Chce mi się takiej karuzeli...



Wiśniowe usta



Malinowe usta



Po co jej tyle krzyży?



Facet bez jaj, ale z brodą



Śpiewanie do laptopa [sic!]



Brunet ze stojącą grzywką



Duet z gitarą



Świeżo po mutacji



Że też ludziom się to nie nudzi... Oryginał w wykonaniu Adele jest najlepszy.



Przeczytaj też:
"Smooth criminal" Michaela Jacksona w wielu odsłonach


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

wtorek, 27 grudnia 2011

Alicja Węgorzewska: Opera nie gryzie

— Śpiewam notorycznie. Gdy czegoś się uczę, muzyka chodzi mi po głowie i musi mieć ujście — przyznaje Alicja Węgorzewska, śpiewaczka operowa. — Nucę więc podczas spaceru albo zakupów.


Ach, jaka z Alicji Węgorzewskiej fajna babka. A wydawałoby się, że „pani od opery" będzie nudna. Nic z tych rzeczy! A do tego kiedy wpisałam ją w grafikę google, wyskoczyły mi najpierw jej cycki, a potem dopiero jej twarz. Ta babka śpiewa więc pełną piersią!

Gdyby była pani facetem, zapytałabym, czy śpiewa pani przy goleniu...
— Ja cały czas śpiewam i wcale nie muszę być facetem!

Ale pani specjalnością są role spodenkowe, czyli często gra pani role mężczyzn.
— Gram, bo tak się złożyło. Ale przede wszystkim śpiewam notorycznie. Mąż często zwraca mi uwagę, gdy śpiewam na ulicy. A ja nie mogę inaczej. Gdy czegoś się uczę, muzyka chodzi mi po głowie i musi mieć ujście. Nucę więc podczas spaceru albo zakupów. Nucę, a ludzie się uśmiechają. I to jest wspaniałe, bo muzyka nie kojarzy się im z niczym złym. Ona łagodzi obyczaje, więc dlaczego mam nie śpiewać? Nikt mi jeszcze nie powiedział, że śpiewać na ulicy nie wypada. Ludzie mi zazwyczaj mówią: „ależ pani wesoło”. No pewnie, że mi wesoło!

A nie mówią, że ma pani piękny głos?
— Mówią. Bo muzyka jest dobra na wszystko. Jak się świetnie bawimy, co robimy? Śpiewamy. To naturalne, więc dlaczego uciekać od muzyki?

Nie uciekała pani nigdy?
— Gdy byłam mała, poszłam do szkoły muzycznej i grałam na fortepianie. Instrument ten traktowałam bardzo poważnie i pewnie grałabym na nim przez całe życie. Ale w pewnym momencie, w liceum, zaczęłam śpiewać w chórze. Ludzie zaczęli mi mówić: „jaki ty masz świetny głos!” Hmmm, ja świetny głos? Może jednak warto coś w tym kierunku zrobić? Postanowiłam więc, że będę śpiewała. A że byłam bardzo wstydliwym dzieckiem, wyjście na scenę miało mi dodać pewności siebie.

Pani córka też jest pewna siebie?
— Od początku ciągałam Amelię po koncertach. Jak miała trzy lata, oglądała „Carmen”, w wieku czterech znała już „Kawalera srebrnej róży”. Teraz, gdy idzie na koncert, wie już, co jest dobre, a co kiepskie. Dla niej to normalne, a co najważniejsze — nie męczy się! Nie łapie się za głowę, nie mówi „Boże, co ja tu robię”, ale słucha. Potem rozmawiamy i słyszę od niej: „ta babka fajnie śpiewała, a tamtej coś nie szło”... To jest świadoma decyzja rodziców, jak dziecko kierować. Jedni interesują je promocjami w supermarketach, a inny operą. No właśnie, tych drugich jest mniej... Jakie więc będą nasze przyszłe elity? Na wojnie wybili nam inteligentów i do tej pory jeszcze to odczuwamy.

Dlatego pani reklamuje operę w „Diva for rent”?
— Opowiadam ludziom, że opera wcale nie jest straszna i nie gryzie.

Większość z nas ma inne zdanie.
— Bo ludzie po prostu opery nie znają. A jeśli nie znają — boją się jej i uciekają byle dalej, bo a nuż ich ugryzie. Wolą mieć święty spokój. Opera straszy ich nudą i monotonią. Ludzie mają taką opinię, a często nigdy nie słuchali opery na żywo. Statystyki mówią, że przeciętny Polak chodzi na koncert klasyczny raz na dwadzieścia lat. Wydają więc opinię, a tak naprawdę nie wiedzą, o czym mówią. Wygodniej jest chodzić po mieście z iPodami na uszach i słuchać rąbanki. Bo takich dźwięków nie trzeba się bać. I postaram się to ludziom uświadomić podczas spektaklu „Diva for rent”. Opowiem o życiu śpiewaczki i o tym, dlaczego libretta są pasztetem, czyli śpiewa się bzdury.

Nie ukrywajmy, opera przypomina telenowelę brazylijską!
— Nic nie ukrywam! Też tak myślę, bo libretta nie są specjalnie mądre. Ale czy do opery chodzi się po to, aby sobie poczytać? Wrażliwość jest gdzie indziej.

Pani jest wrażliwa — jak na zodiakalną rybę przystało.
— Moja córka też jest rybą, więc mamy całe akwarium w domu. Mąż niestety jest wagą, ale też ma podwójny znak, więc można mu wybaczyć. Zresztą, od jakiegoś czasu, czyli po czterdziestce, przestałam obchodzić urodziny. Ryby są nie tylko wrażliwe, ale też pracowite i żyjące marzeniami. Próbuję wszystkie swoje pragnienia realizować i tym samym pielęgnować w sobie naiwne dziecko. Zawsze mam gdzieś na końcu głowy: na pewno się uda. Do niektórych decyzji muszę też dojrzeć... W przyszłym roku na przykład wydam płytę, a teraz otwieram szkołę muzyczną w Wilanowie. W sylwestra zaśpiewam w telewizyjnej dwójce, co mnie bardzo cieszy, bo w końcu opera wychodzi do ludzi. Bo nie tylko rock albo disco polo ma coś do powiedzenia. Klasyka też swoje doda. Ale przecież wszyscy znają operowe przeboje. Nie chodzą do opery, a znają melodię. „Carmen” na przykład leci w reklamie środków czystości... Nie jestem z tego dumna, ale cóż — takie czasy. Nie ważne są sposoby, grunt, że cel zostaje osiągnięty.

A może śpiewać popowe przeboje operowym głosem?
— Ostatnio śpiewałam „Crazy is my life” w swoim stylu i całkiem nieźle to brzmiało. Nie uciekam od takich pomysłów, ale nigdy nie robię tego bez powodu. Dzięki temu mogę wywalczyć trochę pieniędzy dla potrzebujących dzieciaków. Ale nie zawsze zgadzam się na to, aby po prostu dla ludzi pośpiewać. Dzwonią do mnie wielkie firmy i proszą o koncert do przysłowiowego kotleta. Pytam wtedy, jaki cel ma ten występ? Komu pomożemy? Firmy nabierają wodę w usta: „cel jest taki, aby zaśpiewać, bo chcemy miło spędzić czas z panią”. Nawet się nie zastanawiam i odpowiadam: ten czas wolę spędzić z córką. Mam go niewiele, więc wybieram przyjemne z pożytecznym. Rodzina jest dla mnie najważniejsza.


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

wtorek, 6 grudnia 2011

Przedszkolaki: Mikołaj jest specjalistą

— Ma czerwony pas i lubi święty spokój! — o świętym Mikołaju rozmawiam z dzieciakami z Przedszkola Miejskiego nr 15 w Olsztynie.


Do czego służy święty Mikołaj?
— Do przynoszenia prezentów!
— Służy do tego, aby dzieci nie były smutne i blade jak ściana.
— Jest po to, aby przynosić chłopcom samochody i motocykle.
— A co, jeśli ktoś urodzi się dziewczynką?
— Ja jestem dziewczynką i dostaje lale!
— Bo chłopcom mikołaj załatwia samochody i motocykle, a dziewczynkom lale. On ma to obmyślone.
— Bo mikołaj jest specjalistą!

Skąd bierze prezenty?
— Sam nie bierze, ma od tego ludzi.
— Nie ludzi, bo pomagają mu elfy. Ja to wiem.
— Ja też wiem o elfach! Widziałem je w telewizji!

A jak wyglądają elfy?
— Są zielone. To znaczy mają zielone stroje.
— Te stroje są wojskowe.
— Bo elfy wyglądają jak żołnierze. Idą wtedy do sklepu i kupują prezenty, które potem mikołaj wrzuca do wora.
— A ja widziałam inne elfy! Przebierają się za dzieci i wtedy idą do sklepu.
— Zgadza się, ja wszystko wiem o elfach, bo mam książkę, w której wszystko jest opisane.
— Krok po kroku?
— Mikołaj jeździ saniami. Do nich przyczepione są dwa renifery, które są jak lokomotywa.

W jaki sposób mikołaj przynosi prezenty?
— Wchodzi przez komin.
— A ja nie mam komina, bo mieszkam w bloku...
— Do mnie wchodzi przez okno. Zawsze 6 grudnia zostawiam otwarte. Ale nie wiem, jak on to robi.
— Ja wiem! Ląduje saniami na dachu, potem spuszcza do ciebie drabinkę jak z helikoptera i chodzi po parapetach. Jak znajduje twoje okno, wkrada się po cichu.
— Może też wejść przez drzwi albo przez dziurkę od klucza.
— Ale mikołaj jest przecież stary i gruby!
— Ma białą brodę i czerwoną czapkę. I jeszcze ma czerwony pas!

A dlaczego jest święty?
— Bo to jest bóg. Bóg się objawia, mikołaj też, więc musi być święty.
— A mnie bóg się nie objawił. Mikołaja też nigdy nie widziałam.
— U mnie wujek i tata są mikołajami.
— Mama mówi do taty zawsze: wcale taki święty nie jesteś...
— O, boże...
— Mikołaj nie jest bogiem, ale jest bardzo bogaty.
— Jak przynosi prezenty, więc musi mieć dużo pieniędzy. Bo samochody i motocykle kosztują.
— Mikołaj jest święty, bo przychodzi na święta.
— Ja też przyjeżdżam do babci na święta i co? Jestem święty? Nie jestem.
— Mikołaj jest święty, bo lubi święty spokój.
— Bo przychodzi 6 grudnia i zaczyna święta.
— 6 grudnia obchodzimy święto buta!
— Albo święto skarpety!
— Masz święte skarpety?
— Święto dzieci jest i już!
— A mi mówili, że są mikołajki... I komu teraz wierzyć?
— Ja napisałem list do świętego mikołaja. Włożę go do buta. Jak sobie przyjdzie, to sobie weźmie i przeczyta.
— Mikołaj nauczył się czytać w szkole, ale to było bardzo dawno temu.
— Listy powinno się wysyłać się pocztą!
— A ja myślę, że mikołaj ma bardzo dobry słuch. Listu nie napisałam, ale mówię, co chcę dostać. Zawsze się udawało, więc mikołaj musi mieć dobry słuch.
— On ma wąsy!
— W uszach wąsy?
— Nie, pod nosem. Jak mój dziadek.
— Bo mikołaj to też taki dziadek.

niedziela, 4 grudnia 2011

Zobacz, w jakich warunkach żyją psy w Węgajtach

Te psy potrzebują twojej pomocy! Czas dla nich ma znaczenie, bo zima coraz bliżej. Są samotne, cierpiące, chude i zmarznięte. Psy z Węgajt czekają na ciepły dom. Czekają na ciebie.

Fot. Grzegorz Wadowski

Te psy "mieszkają" w Jonkowskiej Przechowalni Zwierząt. Cóż za nazwa! Przechowalnia kojarzy mi się z dworcem, gdzie podrzuca się na walizkę, aby nie ciążyła. Pies to nie bagaż przecież... Niestety tak jest traktowany. Najgorsze, że jest świadomy tego, że nikt nie może go pokochać.

Wystarczy wyciągnąć rękę, aby zrozumieć, że bliskość człowieka jest dla tych psiaków największą potrzebą. Pusta miska aż tak bardzo nie boli jak te smutne i błagające ślipia...

Nic więcej nie napiszę, bo brak mi słów. Po prostu obejrzyj ten film i pomóż — albo zaopiekuj się psem, albo przekaż informację dalej! Musimy zdążyć przed zimą!



Chcesz przygarnąć psiaka z Węgajt? Zajrzyj na Facebook'owy profil: „Adopcje psów z jonkowskiej przechowalni zwierząt” lub skontaktuj się z Izą Rutkowską (tel. 606 507 829).

Czytaj więcej:
Raport z przechowalni w Węgajtach

piątek, 11 listopada 2011

Kazik: Błyskotliwy nie jestem

— Płaczę, jak mam wracać z Hiszpanii i jak pokłócę się z żoną — zdradza Kazik Staszewski, muzyk. — A śmieję się do łez, jak się upiję.

Fot. Rafał Nowakowski

No, oto Kazik właśnie! Kaźmierz, Kazimnierz...

Miałeś kiedyś wąsy przez dwa dni. Co się stało?
— Dwukrotnie miałem krótko wąsy. Raz, goląc zapuszczoną przez wakacje brodę, zostawiłem je sobie. Moje dzieci podniosły wtedy lament i się popłakały. Potem miałem wywiad i sesję zdjęciową do jakiegoś kolorowego miesięcznika. Zazwyczaj takim pismom odmawiam. Tym razem jednak zgodziłem się na wywiad, bo miałem załatwić w nim pracę znajomej. Powiedziano jej, że jak zrobi ze mną wywiad, dostanie u nich etat. Pomyślałem sobie, że zarost pod nosem koresponduje ze stylem i poziomem tego wydawnictwa. Na potrzeby tej sesji zapuściłem owóż wąsy.

Co wąsy świadczą o mężczyźnie?
— O Jacku Szumlasie, szefie firmy Solopan i Jamesie Hetfieldzie z zespołu Metallica, świadczą dobrze. Jest jeszcze jeden irlandzki aktor, który je dobrze nosi, ale nie pamiętam, jak się nazywa. Grał jedną z ważniejszych ról w filmie „Veronica Guerin”. O reszcie mężczyzn świadczą źle. No chyba, że tworzą jakąś ciekawą kompozycję wraz z baczkami.

A co o kobiecie, która ma zarost pod nosem?
— Myślę ,że nie jest z tego zadowolona bidulka...

Ale okładka nowej płyty Kazika Na Żywo „Bar la curva & Plamy na słońcu” to nie bidulka...
— „Bar la curva” to jest dosłownie bar „Zakręt”. Nigdy w nim nie byłem, ale mijam go często, bo leży koło drogi z wulkanu Teide do Santa Cruz. A do barów nie chadzam, bo tam nie ma intymności i anonimowości. Wolę wychylić w domu lub w gościach.

Czym zaskoczy nas nowy krążek?
— Niczym. Gramy swoje — to, co umiemy najlepiej. Tak się okazało. Ale większość piosenek jest świetna, a jedna z nich to dla mnie hymn na miarę „Polski” Kultu czy „Taty Dilera” Kazika Na Żywo czy nawet moich „12 groszy”. Ale to przecież i tak oceni słuchacz, mój chlebodawca.

A czym ty zaskoczysz?
— Niczym, w końcu jestem tylko motorniczym. Trasy nie zmienię. Chociaż zobaczymy — nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz.

W jednym z wywiadów przyznałeś się, że z wiekiem poczułeś „niską samoocenę”. Z wiekiem tracisz głowę?
— To już przeszłość. Mam pewne kompleksy, ale czuję się teraz dobrze i wysoko się cenię. To efekt paru radykalnych zmian w moim życiu.

Ale przyznaj się, w jakich sytuacjach tracisz głowę?
— Nie ma takich. No, może gdy trzeba błyskotliwie i szybko zripostować jakąś wypowiedź — tego nie umiem, bo błyskotliwy nie jestem. Poddaję się też, gdy internetowa szarańcza chce mnie żywcem pogrzebać, ale że zrezygnowałem parę miesięcy temu z czytania komentarzy na mój temat w sieci, więc odtąd samopoczuciem moim jest trudniej zachwiać.

Kiedyś straciłeś głowę dla świadków Jehowy. Kościół katolicki nie spełnił twoich ambicji?
— Kościół katolicki nigdy mnie nie kręcił. Chodziłem tam, bo mi kazano, więc gdy pojawili się ludzie mówiący o Bogu zgodnie z literą Biblii, to mnie zaciekawiło. Studiowałem z nimi Pismo Święte ponad cztery lata i chociaż nie zdecydowałem się ostatecznie ochrzcić i zostać Świadkiem, to nie żałuję ani sekundy spędzonej z nimi.

A dziś — możesz zaufać Bogu?
— Moim zdaniem nie ma kogoś takiego. Wygodnie jest wierzyć, to wiele ułatwia. Sam bym chciał, ale przeszkadza mi wiedza, że takiego tworu nie ma.

Komu dziś można zaufać?
— Ja ufam czterem osobom i to są moi czterej przyjaciele. To ważne słowo i wkurwia mnie bardzo szastanie nim na lewo i prawo. Są to Piotr Wieteska, Sławomir Pietrzak, Lucjusz Myśliwiec i Dariusz Szurlej. Kolejność nazwisk przypadkowa.

Z tymi panami pewnie możesz prowadzić długie męskie jesienne rozmowy... Co Polakowi najlepiej wychodzi jesienią?
— Jak pokazują wydarzenia ostatnich dni, to chyba lądowanie samolotem bez kół. A dlaczego? Bo piloci w LOTcie to bossowie na maxa i klasa światowa — w odróżnieniu od taboru.

Który jest w opłakanym stanie... Kiedy zdarza ci się uronić łzę?
— Oj, coraz częściej. Na filmie, jak się z kimś na dłużej żegnam, jak mam wracać z Hiszpanii, jak pokłócę się z żoną, jak zatęsknię do dzieci... Oj, tych sytuacji jest tak dużo, że nie wymienię ich tu wszystkich. Mogę opowiedzieć tylko o kilku z brzegu.

A kiedy śmiejesz się do łez?
— Jak jestem szczęśliwy, a jestem często. No i niestety przeważnie śmieję się do łez jak się upiję. I to jest problem, bowiem większość ludzi, którzy mnie znają, mówią, że permanentnie powinienem być w tym stanie, bo wtedy jestem o wiele bardziej sympatyczny i wesoły. Ale ja już wiem, że nie tędy droga. To pułapka.

Przeczytaj też:
Kazik: Jestem ekskluzywną prostytutką


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

sobota, 29 października 2011

Kto mi dał skrzydła?

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia? Coś w tym jest — zwłaszcza, gdy siedzi się za sterami samolotu. Dla totalnego debiutanta "zabawa" wolantem i bujanie w obłokach to coś bezcennego.


Wskakuję w mały, żółty ultralekki samolot Aeroprakt. To ma być zwykły lot. Mam popatrzeć na Olsztyn z lotu ptaka, pobujać trochę w obłokach, odświeżyć swoją miłość do latania i poczuć, że człowiek może góry przenosić. A właściwie może się w górze przemieszczać...

Za stery chwyta Bronek Ślężak, instruktor pilotażu z Aeroklubu Warmińsko-Mazurskiego. To szalenie roześmiany facet i lekki w rozmowie. Prawie tak lekki jak jego samolot — tyle, że nie żółtodziób!


Gdy tylko samolot odrywa się od pasa startowego, Bronek oddaje mi w ręce wolant. Mogę skręcać w lewo, w prawo, lecieć w dół, popędzić trochę w górę. Oczy w słup, bo nigdy tego nie robiłam! Do tej pory prowadziłam tylko samochód, który ma cztery koła i mocno trzyma się ziemi. Teraz pode mną nie ma nic — tylko przestrzeń, którą zawładnęły ptaki. I teraz ja jestem takim ptakiem — ze śmiglastym dziobem.


Dziwne uczucie, kiedy włada się tym metalowym ptakiem. Ba, ptaszkiem, bo to przecież stworek ultralekki. Każdy ruch wolantem lub naciśnięcie na pedały, kołysze samolotem. Patrzę przed siebie — jeśli widzę widnokrąg, jest dobrze. Jeśli zanika albo traci poziom, muszę wyrównać "żółtaka". Mogę też sobie nieźle pogrzać. W powietrzu nikt nie wlepi mi mandatu ani nie walnę w drzewo. Chyba...


Na szczęście Bronek siedzi przy mnie i ma pewnie niezły ubaw!


Nasz samolot wygląda jakby był po niezłej imprezie — a to kołysze się na boki, a to wiruje w powietrzu... Ale i tak to fantastyczne przeżycie. A do tego widoki widziane spod brzucha... I chmury, które wyglądają jak wata cukrowa. Pod nami biały puchaty dywan, a nad nami lekka kołdra z mgiełki. Tylko się przykryć i zostać tu na zawsze.


Ale chmury są zdradliwe. Trzeba wiedzieć, które nie zrobią nam krzywdy. Bronek ma to w jednym palcu, więc czuję się bezpiecznie. Gdzieś obok wiszą niskie czarne chmury. Nieźle by nami łomotało, gdybyśmy w nie wlecieli. Oddaję więc stery w ręce fachowca. Latamy jeszcze kilka dobrych minut. Jest fantastycznie!


Teraz jak mi ktoś powie, że chodzę w głową w chmurach, skrzywię się i go poprawię: ja latam z głową w chmurach!

Przeczytaj o olsztyńskich pilotach:
Latają i przeszkadzają w piciu kawy

wtorek, 18 października 2011

Podróż za jeden znaczek

Gdzie mnie jeszcze nie było? Na poczcie? Wskakuję więc w kopertę i sprawdzam, jak z listami obchodzą się olsztyńscy pocztowcy...


Nazywam się List. List Priorytetowy. Moim zadaniem jest jak najszybciej trafić pod wskazany adres. Na kopercie mam napisane: Olsztyn, ul. Kanta. Pochodzę z Olsztyna, więc chyba nie czeka mnie długa droga. Ponoć jednak najpierw muszę trafić w ręce pocztowców.

Młot z datą
Na początku ląduję w czerwonej skrzynce gdzieś w centrum. Jak tu ciasno i ciemno. Niech mnie ktoś uwolni! — wołam z całych sił. W końcu ląduję w wielkim worze z innymi listami. Każdy ma inny kolor, wagę, wielkość... Jedziemy razem na pocztę, aby tam obrać właściwy kurs. Trafiam na rozdzielnię, a tam jakiś facet przygląda się dokładnie każdemu z nas.
— Codziennie dostaję ze dwa tysiące listów — opowiada Tadeusz Wojniak. — Sprawdzam, czy na każdym jest znaczek z właściwą opłatą. Każdą kopertę muszę też ostemplować dzisiejszą datą. Cienkie listy idą na stemplownicę, a te grube stempluję własnoręcznie. Do tego służy specjalny datownik młotowy.
Ja chyba mam pecha, bo zaliczam się do grubych listów. Łup! Dostaję młotem i trochę ogłupiały, z siniakiem na czole czekam co będzie dalej.
— Listy z naniesioną datą są sortowane według kodu pocztowego — tłumaczy Elżbieta Rak, szefowa rozdzielni listowej. — My, pocztowcy, nazywamy go inaczej: PNA, czyli pocztowy numer adresowy. Każda przesyłka trafia więc do oddzielnego worka. Każdy z nich to inne miasto — na przykład Ostróda, Olsztyn... Worek jest zamykany i pakowany — albo do samochodu, który zawiezie go do innego miasta, albo do innego działu, który posegreguje listy według ulic.

Szczęki Kortowa
Ale tu się dzieje! Znowu inna sala. Wpadam w ręce pani, która w głowie ma całą mapę Olsztyna!
— Mam wykaz ulic, więc jeśli jakiejś nie mogę rozczytać, sięgam po pomoc i staram się rozszyfrować jej nazwę — zdradza Ewa Olszak. — Ale tak jak aptekarz potrafi rozczytać nazwy leków po lekarzach, tak ja nie mam problemów z ulicami i nadawcami. Zdarzają się jednak śmieszne sytuacje...
— Czasem ludzie błędnie piszą nazwy ulic — dodaje Elżbieta Rak. — Przykład? Mamy w Olsztynie ulicę Szczekin-Krotowa. Komuś się pomyliło i napisał: Szczęki Kortowa.

Wiązanka dla listonosza
Ja na kopercie mam napisane jak byk, że moim celem podróży jest ulica Kanta. Trafiam więc do przegródki z numerem 116, która oznacza rejon: Wilczyńskiego i Kanta. Mówią, że stąd mi już bliżej do torby listonosza.
— Najpierw jednak trzeba przygotować wiązankę dla niego — podkreśla Ewa Olszak. — Służy nam do tego specjalna maszyna. Listy, które są przydzielone na dany rejon, owijane są specjalną taśmą. Wystarczy nacisnąć guzik, a maszyna owija paczuszkę błyskawicznie. Dzięki temu mamy pewność, że żadna korespondencja nam nie zginie. To ważne, bo listów mamy szalenie dużo. To nieprawda, że era e-maili odciągnęła ludzi od korespondencji papierowej. Firmy wysyłają mnóstwo reklam, biuletynów i rachunków. Wiele dobrego poczcie robią też sklepy internetowe... Mamy więc pełne ręce roboty! A gdy zbliża się Wielkanoc albo Boże Narodzenie, walczymy z zalewem pocztówek z życzeniami.

Półka na koniec
Mam nadzieję, że dotrę na Jaroty do świąt... Na razie ląduję z całą wiązanką kolegów w innej sali. Cicho tu jakoś i pusto — zupełnie inaczej niż w poprzednich pomieszczeniach. Trafiamy na półkę, do której dostęp ma tylko listonosz. Czekam aż przyjdzie, wsadzi mnie do torby i zaniesie do adresata.
W końcu jest! Wciska mnie między inne listy i rusza na Jaroty, a ja wraz z nim. O spotkaniu z adresatem jednak wam nie opowiem, bo to zbyt osobiste...

Fot. Grzegorz Wadowski


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

niedziela, 2 października 2011

Jak mienią się Tatry jesienią

Mówią, że Tatry najbardziej lubią jesień. Mówią, że wtedy mieszają się kolory, wiatry, zapachy i ludzkie spojrzenia, których z dnia na dzień coraz mniej. Bo jesienią ludzie schodzą z gór, aby znów potem do nich wrócić. Wiosną.


Skąd ta fascynacja podróżami? Najkrócej mogę odpowiedzieć słowami Leonarda da Vinci: „Cóż zmusza cię, człowieku, abyś opuścił własne schronienie w mieście, porzucił krewnych i przyjaciół i udał się w wędrówkę poprzez góry i doliny? Cóż, jeśli nie przyrodzone piękno świata...”


Ptakiem, obłokiem, wiatrem,
oszczepem zielistym smreka,
turnią, co drzewo liże,
i niebem, które jest bliżej,
wylatuje się w bezmiar człowieka.
Tatry. Bez wieka.
Tadeusz Bocheński, Gniazdo


Góry milczą. Wszystko, co milczy, nadaje się do przechowywania ludzkich tajemnic.
ks. Józef Tischner


Wierchy nie tylko są przyjemne dla oka – one żyją. Osnute legendami, posiadają swe imiona i historię, która odbija się echem w naszych sercach i wyobraźni.
Gaston Rebuffat


Szczyt góry zmusza do podniesienia wzroku. Jest jakby palcem wskazującym na niebo, odsyła do zenitu, a więc do światła, do niedostępności, do transcendencji w stosunku do horyzontu, w jakim poruszamy się na co dzień. Góra wraz ze swym szczytem niemal przeszywającym niebo, odwzorowuje wyprostowaną postawę człowieka, który podniósł się z nicości ziemi. Jest pewnego rodzaju symbolem zwycięstwa nad siłą ciążenia.
Gianfranco Ravas



Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

poniedziałek, 19 września 2011

Zobacz Mazury z góry

Cudze chwalicie, swego nie znacie. Wiele w tym prawdy — wystarczy spojrzeć na swój świat pod odpowiednim kątem, aby się w nim zakochać. Wystarczy spojrzeć na niego z balonu...


— Co tu pani robi, pani Ado? — zapytała krowa zaraz po wylądowaniu balonem. Kosz się przewrócił, więc wyglądaliśmy przezabawnie. Ale zanim się wygramoliliśmy, krowa zdążyła już się znudzić. Jej łaciate koleżanki też. Tym bardziej, że z balona uszło powietrze, więc horyzont znów stał się widoczny. Znów można było przeżuwać.

Trochę bardziej ciekawski był gospodarz, który znudzony wiejską monotonią, przybiegł i złapał się za głowę. Wyglądał mniej więcej tak, jakby zobaczył ufo. A przecież nic kosmicznego się nie stało. Po prostu wylądowaliśmy. Bo gdy się leci balonem, nie zna się celu swojej wędrówki. Balon leci z wiatrem, a wiatr na różnych wysokościach wieje w różnych kierunkach. To jedyna możliwość "sterowania".

Gdzie wylądowaliśmy? Gdzieś w okolicach Kętrzyna i tyle z mojej geograficznej znajomości Mazur. To zresztą mniej ważne, bo wszystkie pola wyglądają podobnie. Krowy zresztą też. Istotne jest to, co w górze, a przyznać muszę, że Mazury z lotu ptaka wyglądają oszałamiająco. Zwłaszcza przy takiej pogodzie, gdy słońce przygrzewa, a pojedyncze chmury gdzieś leniwie uciekają. Nic, tylko uciec gdzieś w przestrzeń...

Wystartowaliśmy z Mrągowa i kierowaliśmy się w stronę Kętrzyna. Pod nami zieleń, błękit jezior i malutkie domki. Pod nami też ptaki... Bo lecieliśmy na wysokości kilometra. Czy coś więcej muszę mówić? Wystarczy oglądać. A co widać? Czos, Juno, Juksty, Salęt… Po prostu Mazury. W oddali Mamry, Śniardwy — w zależności, w którą stronę spojrzeć. Bo widoczność tego dnia sięgała aż stu kilometrów.


Balon prowadził Dariusz Brzozowski, z którym już raz leciałam. Wystartowaliśmy wtedy po piątej rano, więc świat z lotu ptaka wyglądał zupełnie inaczej. Jak? Zobacz. Wtedy też pan Darek opowiedział mi, że wszystkie swoje balony nazywa kobiecymi imionami. Jest Catharina, jest Ksenia... Kiedy przyjechałam tym razem, od razu spytałam, jaką balonicą polecimy.
— To nowy balon, kilka dni temu przyjechał do nas z Niemiec — uśmiechnął się pan Darek. — Będzie więc miał na imię Ada! Jeszcze żaden mój balon nie ma imienia na "a". Teraz będzie miał!


Hmm... Myślicie, że balonowi do twarzy z moim imieniem?