wtorek, 21 września 2010

Hermaszewski: Kawa z własnego potu

— Lot w kosmos był jak wygrana w totka — przyrównuje Mirosław Hermaszewski, pierwszy i jedyny Polak, który odbył lot w kosmos.


Nam dane tylko patrzenie w gwiazdy, gdy bezchmurne niebo... A Mirosław Hermaszewski mógł te gwiazdy prawie dotknąć. Jako jedyny Polak odbył podróż w kosmos. Było to lata temu, ale w jego oczach ta niewyobrażalna przez nas rzeczywistość jest wciąż piękna. Bo nie odbiła mu ani woda sodowa, ani palma, a stał się przecież bohaterem narodowym zanim wybrano Polaka papieżem.

Kręciło się panu w głowie w kosmosie?
— Czy kręciło? Ja tam przeżywałem pewien rodzaj choroby morskiej. W stanie nieważkości błędnik nie rozumie, w jakiej sytuacji się znajduje. Przez pierwsze dni musiałem przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Wykonywałem powolne ruchy głową, żeby właśnie tego kręcenia czuć jak najmniej. Kiedy już się przyzwyczaiłem, było mi absolutnie fajnie.

Wszystkie grubasy czułyby się świetnie w kosmosie!
— Gdyby tak było, grubasy latałyby w kosmos! (śmiech) Ale rzeczywiście, w kosmosie nie odczuwa się ciężkości ciała. Pewną namiastką tego jest pływanie w wodzie o dużym zasoleniu, kiedy wypór jest duży i nie czuje się tej naszej codziennej wagi.

Woda w kosmosie jest na wagę złota. Odzyskiwał ją pan... z własnego potu.
— Nie tylko z potu, a nawet z wydychanego powietrza! Specjalne wentylatory przepuszczały powietrze przez system rurek chłodzących, na których osadzała się para wodna. To tak jakby chuchnąć na lustro... Woda ta spływała przez mikrootwory, potem była transportowana przez miniaturowe pompy do specjalnego zbiornika, gdzie była destylowana, czyli oczyszczana. A potem była wzbogacana solami mineralnymi i taką wodę piłem, przyrządzałem z niej herbatę i kawę.

A przy kawie najlepiej się czyta. Zabrał pan ze sobą pierwsze strony ulubionych książek...
— Podczas lotu nie było czasu na czytanie! A książki, jakie wziąłem, były pewną symboliką. Leciałem w określonym celu naukowym, ale wiedziałem, że będzie mi miło mieć te książki przy sobie. Nie były to może moje ulubione lektury, ale takie, które miałem w domu w zasięgu ręki. To było coś Josepha Conrada, „Kamienie na szaniec” Aleksandra Kamińskiego i „Ziemia, planetę ludzi” Antoina de Saint-Exupérego, którego bardzo cenię. Ten tytuł był akurat bardzo na temat. Obserwując ziemię z rakiety, widzi się w każdej sekundzie inne widoki. Ale oprócz tego piękna, człowiek zaczyna zastanawiać się nad sobą, zaczyna filozofować. Widziałem Ziemię, nicość, gwiazdy i wtedy zadawałem sobie pytania: kim jest człowiek?

Wzruszył się pan wtedy?
— Człowiek jest małym pyłkiem we wszechświecie. Ale pyłkiem myślącym, który musi zmierzyć się ze skałą i ją pokonać. A czy się wzruszyłem? Były takie momenty. Zwłaszcza fakt, że tam jestem i że wszyscy na dole o tym wiedzą... Miałem też niezwykle wzruszającą rozmowę z mamą, która próbowała mi powiedzieć, że jestem bohaterem. A ja ją skontrowałem, bo uważam, że to ona jest bohaterką. Potrafiła z nicości utrzymać nas przy życiu, wychować i pięknie kochać. Moja mama to kobieta, która była zapracowana przez całe życie. Poświęciła się dzieciom, ale nigdy nie powiedziała, że jest zmęczona. Zawsze znalazła czas, aby pogłaskać po główce, przytulić... Ale gdy trzeba było, potrafiła też zdzielić ściereczką po tyłku.

Życie może być jak kosmos?
— To przeciwność wielkiego kalibru. Tu, na dole, też trzeba zetknąć się z niewiadomymi i jak najwięcej zapamiętać na przyszłość. Pojemność naszego umysłu jest jak komputer — wiele rzeczy postrzegamy, ale wiele też zapominamy. Jednak, o dziwo, każdy dzień mojej wyprawy w kosmos pamiętam doskonale. Swoją podróż mogę podzielić na godziny, na minuty, a nawet na sekundy. Tak głęboko kosmos został w mojej pamięci... Ten film cały czas w głowie jest zarejestrowany i oglądam go w pamięci, kiedy tylko mogę. Śni mi się nawet...

Tęskni pan za podróżą?
— Skoro mi się śni, więc tęsknię. Wszystko z tej podróży było interesujące i bardzo niezwykłe. Nie można cieszyć się widokiem Ziemi, kiedy nie przeżyje się startu. Nie można o tym opowiadać, jeśli szczęśliwie się nie wróci. Wszystko skleja się w jedną całość, w jeden wielki łańcuch zdarzeń. Ogniw jest tak wiele, że gdyby jedno puściło, cały łańcuch się rozwala. Nie ma nic. Kiedy jadę samochodem i coś mi się popsuje, mogę zjechać na pobocze, wyjść i przyjrzeć się silnikowi. Mogę złapać stopa albo po prosu się przejść. W kosmosie na taki spacer nie mógłbym sobie pozwolić. To absolutnie inny wymiar — w sposobie myślenia, postępowania, odczuwania. Nawet w sposobie czucia się bezpiecznym.


Leciał pan 8 km na sekundę — jak kula wylatująca z pistoletu. Jak odczuwa się taką prędkość?
— To 28 tysięcy km/h... Odczucie prędkości jest zawsze nierzeczywiste. Kiedy lecimy samolotem rejsowym z prędkością niemalże 1000 km/h, też tego nie odczuwamy. Ale już przy starcie odczuwa się tę prędkość. Wciska mocno w fotel. W rakiecie to zdecydowanie lepiej się odczuwa — to taka jazda z adrenaliną.

A potem piękne widoki.
— Przyznam, że sam nie wierzyłem w to, co widziałem. To było tak fantastyczne, że mogłem tylko złapać się za głowę. Bo czułem, że to nierealne — zupełnie tak, jak wygrana w totka 28 milionów złotych. Chociaż to jest bardziej możliwe niż lot w kosmos, bo co i raz ktoś trafia szóstkę. Oczywiście lot w kosmos to nie hazard. Żeby polecieć musiałem długo się przygotowywać i mieć pewne predyspozycje. Teraz, kawał czasu po powrocie, z przyjemnością o swoich przeżyciach opowiadam.

Zmienił się pan „po kosmosie”?
— Nie mogę uogólniać. Może jestem bardziej dokładny... Myślę, że chyba jednak życie jest bardziej ciekawsze od kosmosu. Ono nie szczędzi różnych niespodzianek. Nauczyłem się wybierać i cenić pozytywy. Bo niedobrych rzeczy staram się nie rozpamiętywać. Życie jest naprawdę piękne... A jeszcze wzbogacone o doświadczenia kosmosu...

czwartek, 16 września 2010

Vive la France: Nicea

Nice is nice — to przychodzi mi do głowy, gdy myślę o Nicei. I jeszcze turkusowe morze, zlane słońcem wzgórza i świetlista noc. Bez wiatru, bez problemu, bez kontekstów. I bez Sławomira Mrożka.


Najlepiej spało mi się w Nicei. Wszechobecne wzgórza tworzą tu mikroklimat — bezwietrzny i w sam raz na sen. A co mi się śniło? Chyba to, że mogłabym oddychać Niceą bez końca. Nie dziwię się więc, że tu właśnie wyemigrował Sławomir Mrożek. Nigdzie jednak pana Sławka nie spotkałam. Nie spacerował, nie kupował bagietek, nie chodził nawet z psem — o ile takiego ma. Chętnie bym to sprawdziła, chętnie bym pana, panie Sławku, odwiedziła — wpadła na herbatę, zamieszała łyżeczką herbatę, namieszała trochę w pana życiu i zatańczyła tango bez podtekstów. Ale nie znam pańskiego adresu!


Nicea od zawsze jest idealnym miejscem dla myślicieli i artystów. Tu tworzyli Friedrich Nietzsche, Aleksander Dumas, Lew Tołstoj i Antoni Czechow. Ten podobno w tej części Francji ukończył „Trzy siostry”.


Ale nie samą sztuką człowiek żyje. Na poniższym obrazku nie znajduje się nicejski przysmak pisaladiere — cienki placek z duszoną cebulką, oliwkami i anchois. Nie jest to też sałatka nicejska, ale... smakuje prawie jak ona. I proszę mi nie mówić, że "prawie" robi wielką różnicę!


Po pseudoazjatyckim posiłku czas na spacer. Po zupce trochę suszy, więc najlepiej chodzi się nad wodą. Port jachtowy zachwyca mnie geometryczną precyzją.


I tym, że cumuje tu statek ochrzczony moim imieniem. "Mój ci on!"


W Polsce różowe elewacje mnie rażą, a we Francji cieszą oko. Ot, paradoks. Na Côte d'Azur nie muszę zakładać różowych okularów. Bo i po co?


Lubię francuskie rogaliki. Lubię też francuskie piosenki. Ale kręcą mnie najbardziej stare samochody. Francuskie, niemieckie, te z duszą. Są jak wino?


Mniej kręcą mnie skutery, ale lubię czuć wiatr we włosach. Niestety jazda w kasku obowiązkowa.


Przeczytaj też:
Vive la France: Saint-Tropez
Vive la France: Cannes

wtorek, 14 września 2010

Vive la France: Cannes

Tu można się poczuć jak gwiazda filmowa. Oby tylko nasz portfel tak się nie poczuł, bo Cannes potrafi zrujnować. Na pierwszy rzut oka widać, że to nie jest tanie miasto. Bo tu nawet… pogoda jest dla bogaczy.


Dziś nikt nie słyszałby o Cannes, gdyby nie Henry Brougham. Ten Brytyjczyk trafił tu przypadkiem, uciekając przed cholerą szalejącą w Nicei. W 1835 roku Cannes było malowniczą wioską rybacką. Brougham kupił tu ziemię i wybudował na Lazurowym Wybrzeżu zimową rezydencję. Jego śladem poszli inni angielscy arystokraci i tak się zaczęło. Miejscowość zaczęła rosnąć w siłę, ryby z kutrów przemieniły się w grube ryby i tym sposobem Cannes stało się europejskim kurortem.


Cannes zdobyło sławę dzięki Międzynarodowemu Festiwalowi Filmowemu, podczas którego przyznawane są Złote Palmy. Jedynymi polskimi produkcjami, które otrzymały tę nagrodę, są „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy oraz „Pianista” Romana Polańskiego. Podobno zwykły śmiertelnik nie ma możliwości dostania się na pokazy filmowe, odbywające się w kilkunastu salach pałacu festiwalowego. Ale co tam kino… ja swoją złotą palmę już znalazłam!


Nasz samochód ma nawet kilka palemek. Też złotych.


Skoro Cannes to miasto filmów, więc zrobiłam sobie zdjęcie z gwiazdą filmową.


Przy brzegu i plaży, przy sławnym bulwar de la Croisette z palmami, stoją wspaniałe hotele, rezydencje i drogie restauracje. Nie brakuje też jachtów. Jeden stoi  na drugim...


A na niektórych statkach można nawet pobiegać...


Na szczęście w cieniu bogaczy też można czuć się dobrze. Wystarczy chcieć, prawda?


Przeczytaj też:
Vive la France: Saint-Tropez
Vive la France: Nicea

wtorek, 7 września 2010

Vive la France: Saint-Tropez

Wszystkiemu winien Ludovic Cruchot… Słynny żandarm z Saint-Tropez podsuwa pomysł na urlop — poznać Lazurowe Wybrzeże i zobaczyć miejsce, gdzie powstawała słynna francuska komedia. Brzmi gorąco, prawda? Bo jest gorąco.


Każdy chce się przejść się nabrzeżem portu Saint-Tropez, zerknąć na bogaczy jedzących obiad na swych ogromnych jachtach albo wypoczywających na plaży w Zatoce Milionerów. Podobno w okolicy można też wytropić znaną gwiazdę filmową.


Podobno gwiazdy dość mają Saint-Tropez.. I dobrze, celebryci mi nie potrzebni. Liczy się błękit nieba i cudowna atmosfera miasteczka. Bo ja kocham Francję i każda wizyta „u żabojadów” mnie w tym utwierdza.


Latem nadbrzeże pełne jest malarzy próbujących zdobyć trochę miejsca dla swoich sztalug. Bo obrazy kiedyś malowane w okolicy, a wystawiane w Nicei i Paryżu, szybko ściągnęły do miasteczka paryską burżuazję.


Dziwi mnie to, że miasto nie wykorzystuje niesłabnącej popularności Louisa de Funèsa. Komisariat znany z "Żandarma z Saint-Tropez" z jednej strony przypomina kadry z filmu, a z drugiej... ruderę. Kto wie, może niedługo zostanie wzburzony? Tuż za rogiem buduje się gigantyczny hotel, więc pieniądze będą dyktować warunki. A może jednak turyści? Tych nie brakuje — fotografują się pod ”gandarmerie nationale”, wspominają i pokazują palcami. I pewnie dziwią się, że żandarm w Saint-Tropez dawno nie żyje. Jedynie w pobliskiej galeryjce z pamiątkami można kupić obrzydliwą, pokraczną figurkę żandarma. Ależ bym zrobiła pieniądze na giętkim Cruchocie! W komisariacie zrobiłabym muzeum filmu, sprzedawałabym czapki żandarma, a nawet woziła zielonym wozikiem (tak, tym znanym z filmu) po okolicy. Takie taxi z jajem…


W Saint-Tropez nakręcono też film „I Bóg stworzył kobietę” z Brigitte Bardot w roli głównej.


Ale kino kinem, a życie życiem. Jak parkuje się samochody w Saint-Tropez? Na igłę.


Co jada się w Saint-Tropez?


A co widzi się podczas spacerów? Śliczne kamieniczki.


Przeczytaj też:
Vive la France: Cannes
Vive la France: Nicea