sobota, 25 lutego 2012

Przez ACTA Google i Facebook na granicy strachu. A my?

— Gdy ludzie wyszli na ulice, nastąpiło strukturalne pęknięcie między państwem oraz jego instytucjami funkcjonującymi ciągle w XX-wiecznym modelu. Jak w takiej sytuacji rządzić, Panie Premierze? — pyta Edwin Bendyk, publicysta.


Co z tego, że rząd nie zgadza się na ACTA? Aż strach pomyśleć, jakie inne kwiatki posadzi nam w ogródkach. Jedno z kilku ziarenek na pewno puści złe korzenie. Mowa o ustawie, która nałoży na dostawców internetu obowiązek gromadzenia danych o surfujących w sieci. Czy to nie przypomina dublowania ACTA? Do tego dochodzi zapis FATCA łamiący tajemnicę bankową. Unia Europejska tylnymi drzwiami próbuje też wprowadzić restrykcyjne przepisy dotyczące kontroli towarów importowanych, które ingerują w prawa jednostki bardziej niż przepisy ACTA... Znowu wyjdziemy na ulice? Na razie jednak cały czas żyjemy ACTA. O odpowiedzi trudno, a pytania gonią pytania. Zadaję je więc specjaliście — Edwinowi Bendykowi. Facet zna się na rzeczy, więc rozmowa jest ciekawa.

Fot. Polityka
ACTA to wojna światów i światopoglądów. Jakie siły się ścierają?
— Spór o ACTA, czyli międzynarodowe porozumienie handlowe dotyczące zwalczania produktów podrobionych i piractwa, to fragment większego sporu, a raczej wojny wszystkich ze wszystkimi. Jej stawką jest przyszłość kultury, gospodarki, nauki i codziennego życie w świecie, w którym coraz bardziej nasila się konkurencja w wymiarze globalnym. Jednocześnie świat ten przeżywa wielką rewolucję technologiczną, której symbolem jest internet. Studia filmowe i muzyczne obawiają się, że „pójdą z torbami” ze względu na łatwość powielania cyfrowych plików z utworami poza jakąkolwiek kontrolą. Firmy internetowe, szybko rosnący w siłę giganci jak Google i Facebook boją się z kolei, że nadmierna ochrona interesów studiów filmowych i muzycznych zagrozi ich rozwojowi. Internauci przekonują, że zmieniły się czasy i praktyki kulturowe, co powinni dostrzec zarówno ludzie kultury, jak i politycy wymyślający nowe regulacje. Boją się przy tym, że nowe formy kontroli internetu, do których m.in. odwołuje się ACTA zagrożą podstawowym prawom i wolnościom obywatelskim.
Mieszkańcy krajów rozwijających się mają swoje powody do obaw — ponad połowa z nich utrzymuje się pracując „na czarno”, w tzw. nieformalnym sektorze gospodarczym, który wytwarza 10 bilionów dolarów rocznie! Sektor ten żywi się głównie obrotem towarami podrobionymi i piractwem, przeciwko którym wymierzone jest porozumienie ACTA. Jak więc widać, w jednym, bardzo suchym i technicznym dokumencie skoncentrowały się najważniejsze problemy zmieniającego się świata.

Co według pana uświadomili sobie Polacy dzięki ACTA?
— Uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy częścią świata i opisywane powyżej konflikty dotyczą także nas. Po raz pierwszy jednak przekonaliśmy się, jak głęboko cyfrowa rewolucja przeorała już nasze społeczeństwo, zwłaszcza pokolenia do trzydziestki. Dla tych ludzi cyfrowe media to nie tylko zabawa w klikanie na Facebooku. To jeden z pełnoprawnych wymiarów życia, który służy nie tylko rozrywce, lecz także nauce, pracy, podtrzymywaniu relacji z innymi osobami. Gdy nagle okazało się, że ludzie z innej epoki, nie rozumiejący tego świata i kojarzący go z pornosami oglądanymi przy piwie podjęli próbę „ucywilizowania” dżungli, napotkali na gwałtowny opór tubylców. Jego skala zaskoczyła wszystkich, również samych protestujących. Przekonali się oni jednak, że potrafią działać i nie są oderwanym od życia marginesem.

Co uświadomił sobie rząd?
— Tego jeszcze do końca nie wiemy. Sądzę jednak, że ludzie tacy jak Donald Tusk i Michał Boni zdają sobie sprawę, że społeczeństwa sieciowego, jakie wyszło na ulice nie wystarczy jedynie uwodzić przyjaznym poklepywaniem i deklaracjami, że „wszyscy jesteśmy internautami”. Sprawa jest poważniejsza, nastąpiło strukturalne pęknięcie między państwem oraz jego instytucjami funkcjonującymi ciągle w XX-wiecznym modelu i rosnącą częścią społeczeństwa zorganizowanego w zupełnie inny sposób. Jak w takiej sytuacji rządzić, Panie Premierze? To podstawowe pytanie.

Czego możemy się obawiać?
— Zbyt szybko zapomnieliśmy o tym, że w związku z ACTA w Polsce wydarzyło się coś ważnego i nowego jednocześnie. Na tyle nowego, że nie wiemy, jak o tym mówić, jak analizować tę nagłą, spontaniczną mobilizację. Na scenie pojawił się nowy, ukształtowany przez sieć uczestnik kultury, życia społecznego, który pokazał, że pragnie być nie tylko konsumentem i przedmiotem polityki, lecz jej podmiotem. Tymczasem cała energia publicznej debaty koncentruje się na ACTA i prawach autorskich. Owszem, te sprawy wymagają załatwienia, były jednak tylko pretekstem dla wspomnianej mobilizacji. Jeśli jej nie wyjaśnimy i w odpowiedzi nie zaczniemy szybko modernizować nie tylko instytucji władzy, lecz także innych instytucji życia publicznego: szkoły, kultury; jeśli nie zmienimy sposobu myślenia o przestrzeni publicznej, możemy spodziewać się ponownych wybuchów niezadowolenia lub — co jeszcze gorsze — wycofania się z życia publicznego pokolenia, od którego zależy po prostu przyszłość naszych emerytur. Zmarnowanie tej niezwykłej energii, jaka ujawniła się w styczniu na ulicach dziesiątków polskich miast to najgorsze, czego możemy się obawiać.

Czym jest dzisiaj wolność dla współczesnego Polaka?
— Obawiam się, że wspólnego dla wszystkich Polaków rozumienia wolności nie znajdziemy. Mamy definicję Jarosława Marka Rymkiewicza, która wyraźnie określa, kto jest godzien miana wolnego Polaka. Dla osób, które zaangażowały się w proces pokomunistycznej transformacji wolność jest aspektem życia w systemie demokratycznym opartym na wolnorynkowej gospodarce, które — choć nie działają doskonale — to jednak są nasze i z tego względu ich instytucjom należy się szacunek. Inne rozumienie wolności zaczyna się kształtować w młodym pokoleniu. Z jednej strony doświadcza ono najgłębiej przemian wywołanych rewolucją kulturowo-technologiczną. Z drugiej strony odkrywa, że przestrzeń kontrolowana przez pokolenie transformacji jest coraz trudniej dostępna: nie dość, że brakuje pracy, to jeszcze kolejne fragmenty przestrzeni publicznej są prywatyzowane lub komercjalizowane, a oczekiwany sposób ekspresji to bycie konsumentem. Internet w tej sytuacji stał się kluczowym instrumentem zarządzania własną autonomią, narzędziem pomagającym omijać niezrozumiałe ograniczenia i bariery.


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

poniedziałek, 20 lutego 2012

Banach: Bunt się opłaca

— Od 15 roku życia wiedziałem, że zostanę gwiazdą rocka — przyznaje Piotr Banach, lider Indios Bravos. — Nawet gra na puzonie mi nie przeszkadzała...

Fot. Adam Słomski

Panie i panowie, wychowałam się na muzyce Piotra Banacha. Było to co prawda czasy zespołu Hey, ale „Pom pom” Indios Bravos też wpada mi w ucho.

Wyrzucili cię z liceum za 200 nieusprawiedliwionych godzin. Ładnie to tak?
— Wtedy zaczął się okres fascynacji muzyką, zacząłem szukać swojej drogi i młodzieńczej tożsamości. W szkole poza tym źle się czułem. Po pierwsze poszedłem do liceum rok wcześnie, więc byłem młodszy od innych uczniów. Czułem się jeszcze niedojrzały, a wszyscy jakby byli w innym świecie. To byli młodzi mądrzy.

A ty młody gniewny?
— Coś w tym stylu. Nie dogadywałem się też z nauczycielami, więc chodzenie do szkoły było koszmarem. Ja przeciwko całej instytucji! Czułem się szykanowany, odrzucany... Najlepszym wyjściem był wtedy dla mnie skok w bok. Do tego system mi nie sprzyjał, bo to był początek lat osiemdziesiątych. Wtedy wszystko robiło się dla stopni, a nic dla siebie. Cały świat był na pokaz, a ja tak nie chciałem. Ale wcale nie cierpiałem aż tak bardzo z powodu wagarów. Potrafiłem nie chodzić do szkoły przez cały tydzień. Zapowiadano w tym czasie klasówkę, cała klasa uczyła się nocami w domu, a ja przychodziłem, dowiadywałem się o sprawdzianie, uczyłem się na przerwie i dostawałem czwórki. To też potwierdzało, że chodzenie do szkoły jest bez sensu.

Rodzice pewnie byli z ciebie „dumni”.
— Oj, tak! Tata trzy dni przed końcem wakacji powiedział: i co z tobą teraz będzie? Wzruszyłem ramionami, zrobiłem głupią minę... Tata wysłał mnie więc do samochodówki. Ale tam jeszcze bardziej zaczęła fascynować mnie muzyka i wcale nie chciałem zostać mechanikiem. Tata się załamał i prawie zapłakał, więc dla świętego spokoju skończyłem szkołę. Od 15 roku życia jednak wiedziałem, że zostanę gwiazdą rocka.

I postawiłeś na swoim.
— Nie podobało się tacie, ale cóż — byłem nieugięty. Jak z Heyem zaczęło mi się układać, zmienili zdanie. Pojawiałem się w gazetach, w telewizji, przemawiałem w radiu...

Czyli bunt się opłaca.
— Rodzice cały czas mi powtarzali: „dobrze, dziecko, możesz bawić się muzyką, ale pomyśl w końcu o przyszłości. Graniem na gitarze na chleb nie zarobisz.” Dzisiaj mógłbym im powiedzieć: a nie mówiłem? Tak, bunt się opłaca, ale nie każdemu. Trzeba być realistą, więc do buntowania się ani do wagarów nie zachęcam.

Dzisiaj na wagary nie możesz sobie pozwolić.
— Kiedy człowiek był młody, myślał: żeby jak najszybciej skończyć tę głupią szkołę i jak najszybciej pójść do pracy. Dzisiaj myśli: żeby wrócić do szkoły, bo wtedy można było sobie wrzucić na luz i opuścić lekcje. Dziś nie ma jak wziąć wolnego, bo trzeba być odpowiedzialnym.

Podobno człowiek jest tym, co potrafi...
— Niby zawód nas nie określa, ale jednak ma wpływ na życie. Jak mnie widzą, tak mnie piszą — oceniane jest to, co robię. Wiesz, ja nie mam dystansu wobec siebie. Jak widzę w telewizji jakiegoś gościa grającego na gitarze, nie czuję jak go palce bolę i nie zastawiam się, ile pracy kosztowała go nauka gry. Myślę: jaki on jest świetny. A gdy ja gram, czuję bolące palce, słyszę każdy zły dźwięk i mam sobie za złe, że mi coś nie wychodzi. I myślę: tamten z telewizji to świetny muzyk... A ja? Kurde, ile jeszcze drogi przede mną.

Ale trening przecież czyni mistrza!

— Ale nie zawsze. Wiele osób stawia sobie cele, którym nigdy nie sprosta. Jesteśmy w jakiś sposób uwarunkowani i nie zawsze dajemy radę. Przykład? Ktoś chce być najszybszym biegaczem świata, ale ma krótkie nogi... Nie uda mu się nigdy spełnić swoich zamiarów. Owszem, może być szybkim biegaczem, ale zawsze ktoś — ten z dłuższymi nogami — będzie lepszy. Trzeba więc myśleć realnie i cieszyć się z tego, co się osiągnie, a nie cały czas czuć niedosyt.

I ty się cieszysz.
— Oczywiście! Nawet kilometry Indios Bravos nie są straszne. Wokalista pochodzi z Katowic, reszta zespołu ze Szczecina... Spotykamy się na próby, robimy muzykę i gramy gorące koncerty.

Co najbardziej nastraja cię do życia?
— Trudno mi powiedzieć, bo wszystko zależy od nastroju i kontekstu. Jednego dnia jestem w nastroju do zabawy, a innego dnia jestem refleksyjny. Moje nastawienie zależy więc od tego, czy — przysłowiowo — wstanę prawą czy lewą nogą.

A którą częściej wstajesz?
— Nie zwracam na to uwagi. Staram się nie zaczynać nigdy dnia od poczucia żalu. Po prostu — wstaję i zaczynam dzień. Dla mnie zawsze świeci słońce — nawet jak zasłaniają je chmury. Czerpię z dnia jak najwięcej. I uczę się jak najwięcej.

Czyli każdy dzień jest nauką...
— Oczywiście i uczę się na dwa sposoby — świadomie i nieświadomie. To drugie to chłonięcie tego, co przyniesie mi życie.

Swoją przygodę z muzyką zaczynałeś od puzonu...
— Ale to było dawno temu i miało miejsce w orkiestrze szkolnej. Poziom tej grupy nie był najlepszy, więc i ja nie mogłem się za wiele nauczyć.

A gdybyś dzisiaj miał zagrać na puzonie, dałbyś radę?
— Oj, wieki nie grałem, więc miałbym wielki problem. Ale myślę sobie, że gdybym siadł z puzonem, poćwiczył, może wydałbym jakieś dźwięki. Czy byłyby one dobre, to już inna sprawa. Dla mnie pewnie byłyby cenne, bo moje. Ale szczerze — już dawno temu przestałem bać się instrumentów, więc dlaczego miałbym się bać puzonu? Trening czyni mistrza.



Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl