piątek, 31 grudnia 2010

Szampan: Eksplozja doznań w ustach

— Każde otwarcie butelki szampana to dreszczyk emocji. Uwielbiam
ten lekki dymek z pełnią aromatu wydobywającego się z szyjki — mówi Rafał Banach, pierwszy Polak zaproszony do elitarnej organizacji znawców szampana Ordre des Coteaux de Champagne.


W sylwestra rozmawiać można tylko o szampanie. I tylko o tym prawdziwym, najlepszym...

Pamięta pan swój pierwszy łyk wina?
— Musiałbym sięgnąć daleko w pamięć, bo było to jakieś kilkanaście lat temu... A jeśli mówimy o prawdziwym winie, było to wino hiszpańskie, z diabełkiem na etykiecie. Charakterystycznie głęboko czerwone, o pięknym owocowo-drzewnym aromacie, pieprzne, ostre i mocne w smaku. Teraz już wiem, że pieprz, który był wyczuwalny, jest synonimem szczepu winogron pinot noir — którego to wino ma dużą zawartość — jednego z moich ulubionych i jednego z najważniejszych w produkcji szampana.

Co spowodowało, że zaczął interesować się pan winem i szampanem?
— Moje zainteresowanie winem tak na poważnie zrodziło się po wyjeździe z Polski. Teraz mieszkam w Jersey na wyspie położonej na Kanale La Manche, gdzie lampka wina połączona do posiłku jest czymś naturalnym. Od tego momentu zacząłem poszerzać swoją wiedzę, a jak wiadomo — apetyt rośnie w miarę jedzenia. W końcu zainteresowanie przerodziło się w pasję. Teraz wiem, że wino to trunek bogów. Urzeka minie tajemniczość tego trunku, fascynująca różnorodność, niesamowita paleta aromatów i niezliczona ilość smaków... Ale wpływ miały też wielogodzinne rozmowy połączone z degustacją skarbów przywiezionych z różnych zakątków świata — perełek, dalekich od komercji smaków. To właśnie na bazie małych winnic tworzonych z sercem ukształtował się mój smak. Pozwoliło mi to stwierdzić, że do doboru dobrego wina do potraw potrzebny jest przede wszystkim nasz własny gust. Stąd też fascynacja najbardziej szlachetnym i pełnym życia trunkiem z rodzinny win czyli szampanem.

A czym urzeka pana szampan?
— Każde otwarcie butelki to dreszczyk emocji. Uwielbiam ten lekki dymek z pełnią aromatu wydobywający się z szyjki. Szampan jest winem z duszą. Jest jak życie — kruche, ulotne i bardzo delikatne. Niestety bardzo łatwo jest zepsuć smak szampana. Nie troszcząc się o niego — m.in. przechowując go w nieodpowiedniej temperaturze — tracimy wszystko, co najlepsze. Szampan i wino białe są przechładzane. Często są podawane w prosto z lodówki. Po zetknięciu z językiem czujemy miliony igieł wgryzających się w język. I jak tu się delektować? A łyk szampana w temperaturze 8-10 stopni pozwoli na eksplozję doznań w ustach. Nasz język będzie stwarzał wrażenie wysłanego aksamitem, a w ustach pozostanie niezapomniany, owocowo-orzechowy posmak. Niestety, wielu producentów z całego świata próbuje naśladować szampańskich mistrzów. Robią to z marnym skutkiem. Dlaczego? Trudno im uzyskać niedościgniony smak z powodu niesprzyjających i i niepowtarzalnych warunków klimatyczno-glebowych, którymi może poszczycić się tylko region Champagne we Francji. To tam wynaleziono szampana!

Nie ma sylwestra bez szampana, a toasty wznosimy zazwyczaj tym z niższej półki... Czym różni się ten tani od prawdziwego?
— Szampan to magia, to zaskakujące odkrycie bogactwa aromatów pogłębiających się z każdym łykiem. To kwintesencja smaku zamknięta w butelce. To esencja wydobyta z trzech wyłącznie ręcznie zbieranych winogron — czerwonych „pinot noir” dających owocowa nutę, białych chardonnay dających świeżość i delikatną cierpkość i znowu czerwonych, ale już pinot meunier — dopełniających i zamykających paletę smaków. Niestety wino musujące, które udaje szampana, nie ma nic wspólnego z szampanem. Jedna z zasadniczych różnic jest taka, że do napojów potocznie zwanymi szampanami alkohol i dwutlenek węgla wtłaczane są pod ciśnieniem. W przypadku oryginalnych — proces rodzenia się bąbelków zachodzi w butelce podczas fermentacji, czyli tworzenia się alkoholu. To trwa trwa latami. Pocieszające jest jednak to, że w Polsce mamy coraz większą dostępność szampana. Nie jest to najtańszy trunek, ale można go kupić już za 80 zł. Uważam, że raz w roku można pozwolić sobie na odrobinę luksusu — tym bardziej, że szampan jest o wiele zdrowszy niż napój popularnej marki, na którego etykiecie widnieją srebrno-złote winogrona na czarnym tle.

Został pan pierwszym Polakiem, który przystąpił do Ordre des Coteaux de Champagne...
— To wisienka na torcie moich osiągnięć zawodowych. Każdy szanujący się i ambitny sommelier marzy, aby stać się częścią tak elitarnej organizacji. To ogromne wyróżnienie, ale też wielka odpowiedzialność z pełnienia funkcji ambasadora tak znakomitego trunku. Jako chevalier czyli rycerz Ordre des Coteaux de Champagne będę się starał przybliżyć wszystkimi ten najszlachetniejszy i najdroższy alkohol na świecie.

Dlaczego wyjechał Pan z Mrągowa?
— Tak naprawdę duchowo nigdy nie wyjechałem z Mrągowa. Jestem bardzo związany z tym miastem. Urodziłem się w Rynie, ale całe moje dzieciństwo i młodość spędziłem w Mrągowie. Mam tu rodzinę, przyjaciół i w miarę możliwości staram się tu spędzać jak najwięcej czasu. A wyjechałem, aby poszerzać swoje horyzonty.

Czym różnią się imprezujący Anglicy od Polaków?
— W zależności od wieku — i w Anglii, i w Polsce — mamy inna kulturę picia. Ale po kilkuletnich obserwacjach, pracując w restauracjach i barach obu krajów, mogę stwierdzić, że Polacy piją raz na jakiś czas — dobrze i konkretnie, a Anglicy piją więcej i częściej poza domem. Cieszy mnie też fakt, że Polacy coraz częściej sięgają po wino i szampana. Nie boją się eksperymentować i doszukiwać się nowych doznań smakowych.

A jakim szampanem wzniesie pan toast w sylwestra?
— W tym roku zapewne będzie to ulubiony szampan najwspanialszej kobiety na tym świecie, czyli mojej ukochanej żony — Laurent Perrier Cuvee Rose Brut. Wytrawny, idealnie zrównoważony smak z wyczuwalną nutą moreli. Polecam. Takiego smaku również państwu życzę — nie tylko na sylwestra, ale przede wszystkim na cały przyszły rok.

*Ordre des Coteaux de Champagne — organizacja powstała w XVII wieku po to, aby promować wina z Szampanii, dbać o obyczaje związane ze sposobem ich podawania i stosowania. Członkowie stowarzyszenia są wybierani spośród sommalierów, koneserów wina i profesjonalnych restauratorów. Grono uzupełniają również przedstawiciele świata kultury i polityki. Nazwa stowarzyszenia Ordre des Coteaux, wedle autora książki „Wina, kraj i ludzie” Patricka Forbes’a, pochodzi z połowy XVII wieku. Była związana z działalnością trzech członków grupy, pochodzących z różnych części wzgórz „coteaux”: Ay, Avenay i Hautvillers. Młodzi arystokraci utworzyli wówczas elitarną grupę w celu promowania win z regionu Szampanii.


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

wtorek, 28 grudnia 2010

Bohosiewicz: Jeziora na wariackich papierach

— Dziwię się ludziom, którzy mogą mieszkać na Mazurach, a wybierają mieszkanie na Mokotowie. Ja wolałabym — gdyby nie praca, która trzyma mnie w Warszawie — siedzieć cały czas na Mazurach — przyznaje Sonia Bohosiewicz, aktorka.


Co tu mówić o Soni Bohosiewicz? Nic nie powiem. Jedynie to, że ładnie się uśmiecha. Prawda?

Zakochałaś się w Warmii i Mazurach...
— Zakochałam! Mam zdradzać szczegóły?

Jasne, że tak!
— Szczegóły są bardzo prywatne, ale można je znaleźć w internecie, więc nie będę się „obcyndalać”. Jestem szczęśliwą żoną Pawła Majewskiego, którego rodzice wyjechali na Mazury i świetnie się tu czują. A ja się cieszę, że mogę ich odwiedzać z moim mężem i moim dzieckiem... Kiedy ja byłam mała, nigdy z rodzicami tu nie przyjeżdżałam, bo wybieraliśmy wypady nad morze. Co prawda byłam nad jeziorami kilka razy, ale mój pierwszy świadomy przyjazd miał miejsce dopiero trzy lata temu. Paweł mnie tu przywiózł i wtedy zakochałam się w tym miejscu do szaleństwa.

Bo był obok ten ukochany, więc i tej miłości więcej...
— Nie wiem. Może gdyby przywiozła mnie tu moja przyjaciółka, też bym się zachwyciła i też byłoby równie cudownie. Ale pewnie musiałam dorosnąć, aby dostrzec, że jest tu wyjątkowo.

Zdradzisz, jak poznałaś się z Pawłem?
— To moja tajemnica i trzymam język za zębami.

A jak ci się układa z teściem, reżyserem Januszem Majewskim?
— Bardzo fajnie! To jest tak kulturalna osoba i bardzo inteligentna, że tylko czerpać z niej garściami. Cieszę się, że pan Janusz jest moim teściem. Cieszę się też, że mogę z nim współpracować na polu zawodowym. W „Małej maturze 1947” zagrałam mecenasową Halberową. Na szczęście w życiu prywatnym pan Janusz mnie nie reżyseruje! (śmiech) Świetnie się dogadujemy. Ale na Mazurach ludzie są fantastyczni, więc to mnie nie dziwi.

Fantastyczni?
— Nie będę bawiła się w truizmy, ale Mazury są doskonałe w swojej urodzie. Gdy się tutaj przyjeżdża, zaczyna się inaczej płynąć. Docenia się przyrodę i przypomina, że obcowanie z naturą może dawać dużo rozkoszy. Wydaje mi się, że to piękno, które tutaj jest, a które tak trudno znaleźć w kilku parkach w Warszawie, powoduje że ludzie inaczej patrzą na świat. Widzę sama po sobie, że myślę zupełnie inaczej — jestem bardziej odprężona, mniej zawistna. Takich też ludzi spotykam na Mazurach.

W Warszawie takich nie ma?
— Jasne, że są, ale trudniej ich wyłuskać. Ludzie są zaprzężeni w jakiś powóz, który mknie z ogromną prędkością. To ma swoje dobre i złe strony, bo jednak trzeba zarabiać na życie, a Warszawa daje takie możliwości. Ale czy zawsze jest to najważniejsze? Na Mazurach nikt nie pędzi i dlatego tak uwielbiam tu przyjeżdżać. Lubię być z ludźmi stąd, bo są niesamowicie życzliwi.

Przekłada się to na pracę na planie?
— Aż tak do tego nie podchodzę. Ludzie, z którymi pracuję też są niesamowici. Ale oni kojarzą mi się z pracą, a Mazury z odpoczynkiem. Jeśli więc ktoś pyta mnie, gdzie można odetchnąć, zawsze polecam jeziora. Wiem, że tu też się świetnie mieszka, więc polecam też Mazury do zamieszkania. Patrzę na swoich teściów i widzę, że ten region im sprzyja. I dziwię się ludziom, którzy mogą tu mieszkać, a wybierają mieszkanie na Mokotowie. Ja wolałabym — gdyby nie praca, która trzyma mnie w Warszawie — siedzieć cały czas na Mazurach. Tu dobrze czuje się też mój synek Teodor. Dlatego, jeśli ktoś pyta mnie, gdzie można pojechać z dzieckiem, aby pokazać mu kawałek Polski, też go tutaj kieruję.

I polecasz łowienie ryb?
— I łowienie, i zbieranie grzybów, i pływanie łódką, i ganianie z siatką na motyle po łące. Polecam też rybki wędzone, bo bardzo lubię, a na Mazurach jest ich przecież mnóstwo. I są świeże! Ale sama nie przepadam za siedzeniem z wędką na brzegu. Samo patrzenie na taflę wody mi wystarcza. Na wędkę w ogóle nie zwracałabym uwagi, a może bym nawet o niej zapomniała. Nie lubię łapać zwierząt.

To skąd siatka na motyle?
— To przenośnia! Miałam na myśli bieganie po łące i przypatrywanie się motylom. Bo są piękne, prawda? Nigdy mi do głowy nie przyszło, aby je łapać, a potem suszyć i nakłuwać na szpileczki. Aż by mnie zmroziło, gdybym coś takiego miała zrobić.

Zima nas mrozi. Motyle, grzyby i łódka odpadają...
— Ale zimą można wszystko robić na Mazurach! Mam wymieniać? Zacznę na nartach, a skończę na sankach. Uwielbiam kuligi, które odbywają się zawsze w magicznych miejscach. Czapy śniegu, które lepią się na choinkach, są po prostu przecudne. Pamiętam jeden weekend, jaki miał miejsce rok temu. Z mężem mieliśmy niewiele wolnego czasu, ale chcieliśmy gdzie uciec na parę chwil, aby odpocząć. Przyjechaliśmy więc na Mazury na wariackich papierach, bo zaraz musieliśmy wracać. Warunki pogodowe trochę nas przerażały, bo padał śnieg i było ślisko, ale kiedy rano się obudziliśmy, wiedzieliśmy, że to będzie piękny weekend. Świeciło słońce, śnieg niesamowicie iskrzył się od promieni, a dachy były pokryte śniegiem jak grubą kołdrą. Warto tu przyjechać, aby popatrzeć na takie cuda chociażby przez chwilę. Bo Warmia i Mazury to nie tylko propozycja na lato. Tu jest cudownie przez cały rok. Ja to wiem, bo mimo iż pochodzę z Cieszyna, to jednak czuję się tu jak u siebie.
Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

środa, 22 grudnia 2010

Uwaga, leci sopel!

Wyglądają pięknie, ale są szalenie niebezpieczne. Czapki z głów przed soplami? Prędzej kaski włóż! Idzie odwilż, sople spadają jak grom z jasnego nieba. A są miejsca, gdzie jest na to przyzwolenie…


Piękne i przerażające! Zwisają z dachów, z latarni i Bóg wie z czego jeszcze. Widzę ich w Olsztynie całą masę i aż mnie krew zalewa. Temperatura coraz bliżej zera, a sople coraz bliżej ziemi. Aż strach pomyśleć, gdy przyjdą takie roztopy, że sople będą spadać jeden po drugim. Jeśli wbiją się w chodnik, żaden problem. A co, jeśli akurat w pobliżu będzie szedł człowiek?

Na temat sopli rozmawiałam ze znajomym, który widział sopla-mordercę. Kiedy był mały, sopel spadł na idącego przed nim mężczyznę. Miałam ciary, gdy opowiadał, co widział:
— Idzie człowiek, nagle w niego sopel łup, on spokojnie na kolanka i… nawet nic nie poczuł. A sopel wszedł w niego jak w kreskówkach — po prostu nóż w maśle.

Bez komentarza. Minuta ciszy.

Zadziwiają mnie sople w Szpitalu Uniwersyteckim w Olsztynie. Wiszą na latarni (co widać na załączonym obrazku), tuż nad chodnikiem przy przychodni. A tędy chodzą ludzie! Sople wiszą już od kilkunastu dni i nikt ich nie zauważa. Właściwie każdy je widzi, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. Ot,są atrakcją turystyczną. Prawie jak rekiny w Egipcie

A może szpital podchodzi do sprawy sopli inaczej? Jeśli spadną, pomoc przyjdzie błyskawicznie — szpital jest przecież pełen specjalistów. Sopel szybko się roztopi... A i studenci medycyny dowiedzą się, że sopel nie jest przyjacielem człowieka. Będzie to też gratka dla fizyków.

Czterokilogramowy sopel spadający z 15-metrowej wysokości uderza o chodnik z prędkością 17 metrów na sekundę. Czyli około 60 kilometrów na godzinę. W momencie zderzenia z ziemią ma energię kinetyczną na poziomie około 550 dżuli. Czy to dużo? Dla porównania, jeśli chciałbym kupić sobie wiatrówkę, a nie miał pozwolenia na broń, musiałbym zawęzić swój wybór do tych o energii wylotowej pocisku nie większej niż 17 dżuli. Hełm budowlany wytrzymuje energię uderzenia do 50 dżuli. Później pęka.
(Spadające z dachów sople lodu jak strzały z pistoletu)

Obowiązek usunięcia sopli spoczywa na dozorcach, a za jego niedopełnienie grozi 500-złotowy mandat. A ile jest warte ludzkie życie?

czwartek, 16 grudnia 2010

Z kamerą wśród zwierząt, czyli podglądnie leśnej stołówki

Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły! Podczas kolacji widać to dokładnie. Nadleśnictwo Strzałowo postawiło kamerę w leśnej stołówce, więc można podziwiać, co zwierzowi smakuje, a w czym wybrzydza...


Mam apetyt na las. Apetyt na dzika, na sarenkę i jelonka. Tak dobrze wyglądają na ekranie. Ba, na żywo jeszcze lepiej, ale do lasu mi daleko. Dlatego od czasu do czasu klikam na strzalowo.eu i podglądam dzicz.

— Chcemy zmienić świadomość ludzi — tłumaczy Zbigniew Ciepluch, nadleśniczy. — Wiele osób myśli, że leśniczy i myśliwi chodzą tylko na polowania. Że tylko w głowie im strzelanie i nic więcej już ich nie interesuje. A to nie jest prawda. My przede wszystkim dokarmiamy zwierzynę — zwłaszcza zimą. Dlatego zamontowaliśmy kamerę i dzięki niej cały świat ogląda nasze zwierzęta w miejscu, gdzie zostawiamy jedzenie. Cała Polska się zachwyca, a nawet świat — Australia, Kanada, Japonia, Finlandia, Meksyk, a nawet Paragwaj. Mamy więc bardzo sławną zwierzynę!

Najczęściej z leśnej stołówki korzystają dziki, ale pojawiają się też jelenie, lisy i przeróżne ptaki. Zwierzęta najchętniej przychodzą wieczorem, między godz. 18 a 22.

— Wtedy można zasiąść przed komputerem i obserwować — tłumaczy nadleśniczy. — W przyszłym roku kupimy profesjonalną kamerę, bo chcemy, aby ludzie oglądali film na żywo z tego, co się dzieje w lesie. A naprawdę jest co oglądać. Bo zwierzęta nie tylko jedzą. Niedawno można było podziwiać zabawę dzików w okresie rui. Odyńce odganiały konkurentów, a lochy czekały na zaloty. Oczywiście zwierzęta na takie zabawy muszą mieć siłę, a nie ma siły bez jedzenia.

A ile zjadają zwierzęta? Rocznie leśnicy wyrzucają około 50 ton ziarna kukurydzy, 100 ton kiszonki z kukurydzy i 100 ton sianokiszonki. Kosztuje to ok. 100 tys. zł.

sobota, 11 grudnia 2010

Niesmak po grze wstępnej… w McDonald’s

McDonald’s zaprasza na gorące francuskie croissanty! Do kawy jak znalazł, czyli amerykańska sieciówka trafiła z pomysłem w dziesiątkę. Ale strzeliła też sobie w kolano...


Wpadłam do McDonalda na croissanta, bo uwielbiam kruche i puszyste rogaliki. Już jestem w ogrodzie, już witam się z gąską — bonjour! — a tu zonk. Francuski rogalik okazuje się atrapą.

Croissanty weszły do menu McDonalda w kwietniu. Fakt, w wakacje kilka razy schrupałam to ciepłe pieczywko i chwaliłam, oj chwaliłam — a ja przecież fast foodów nie chwalę. Ale tu zrobiłam wyjątek i zrobiłam błąd. Dziś mamy grudzień, a kruche francuskie rogaliki zamieniły się w zwykłe drożdżowe rogaliki. Do croissantów im daleko – miliony kilometrów! Ale nazwa została, żeby nie było.

Jakie wnioski? Nic nie jest wieczne, nawet rogaliki. I niczemu nie można ufać — przede wszystkim amerykańskim sieciówkom. Francuską tradycję zastąpiły tanim pieczywem, ale za tę samą fast foodową cenę.

Pytam pracownicy McDonalda, co stało się z rogalikami, jakimi „restauracja” nęci w reklamach. Wzruszyła ramionami i stwierdziła w iście polskim stylu: ja tu tylko pracuję.

Jasne, ryba psuje się od głowy i to mnie smuci, bo przez takie podejście oszukuje się klientów. Zaczyna się z grubej rury, rozkochuje na zasadzie „przez żołądek do serca”, a potem? Masz, babo, placek.

Ale co ja się będę wywodziła-rozwodziła… Przecież z igły nie wyjdą igły! Amerykańska papka też nigdy nie przypomni francuskiej rozkoszy. Bo najważniejsza jest gra wstępna… A prawdziwego McDonalda ocenisz nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy.

środa, 8 grudnia 2010

Kot na walizce i w kubeczku

Kot chodzi swoimi drogami, sypia na swoich kanapach, wkłada łepek pod swój kran i w swój plastikowy kubeczek. A potem pomaga mu ręka człowieka. Też jego. Bo kot ma swój świat i swoje prawa. I są na to dowody. Zobacz!

Nic mądrzejszego i bardziej trafnego nie napiszę. Michał Bułhakow z ust mi to wyjął:
— ...zwierzę o wyglądzie rzezimieszka (cóż na to poradzić, że koty zawsze tak wyglądają? Nie bierze się to bynajmniej stąd, że są fałszywe, lecz stąd, że obawiają się, aby ktoś potężniejszy od nich — pies albo człowiek — nie uczynił im krzywdy. Skrzywdzić kota jest bardzo łatwo, ale wierzcie mi, żaden to honor, żaden!)..."

Ale kot często krzydzi się sam. Biedak... Na tym filmiku widać to dokładnie. A najdokładniej w chwili, gdy suwak najeżdża na czas: 2:28 i 4:21.


O kotach rozmawiałam też z Grzegorzem Turanuem. — Gdybym musiał kiedyś przeżyć reinkarnację, chciałbym być własnym kotem. Nie wahałbym się ani minuty — przyznał mi artysta. Ale przeczytajcie sami:

Jest pan kociarzem?
— Ogromnym! W tej chwili po domu biegają mi trzy koty. Moje są dwa — Tofi i Kofi — a trzeci należy do córki, która czasem podrzuca nam Felka. Dom jest opanowany więc przez trzech mężczyzn, którzy rządzą się swoimi prawami.

Czyli?
— Koty nie posiadają za grosz poczucia humoru w przeciwieństwie do psów. Są szalenie zasadnicze, podchodzą do wszystkiego serio i — co istotne — nie są dla siebie przyjaciółmi. Pies z psem potrafi się kumplować, ale koty mają inny charakter. Jednak — mimo iż każdy myśli, że jest najważniejszy, mają u mnie jak pączki w maśle. Mieszkają w przyjemnym miejscu, mają duży ogród i wychodzą na świeże powietrze, kiedy mają ochotę. Krzywda im się nie dzieje. Jedyne, co zwichnęło ich życie to fakt, że są kastratami. Ale dzięki temu mają piękne głosy i niesamowicie śpiewają...

Prawie jak pan — zodiakalny lew...
— Oj, ale z drobną różnicą! Śpiewam inaczej i znacznie lepiej. Kocia substancja charakteru jest tak złożona, że mój znak zodiaku nie gra w tej kwestii żadnej roli. Są ludzie, którzy lubią psy i są tacy, których pociąga ten koci sposób bycia. Pies macha ogonem i jest przewidywalny, a kot jest kompletnie zaskakujący. I właśnie to urzeka mnie w kotach. Mam też takie poczucie, że to istoty prawie doskonałe. Pani Szymborska stwierdziła kiedyś, że koty udały się Panu Bogu najbardziej... Coś w tym jest.

Czego zazdrości pan swoim kotom?
— Tego, że bezkarnie śpią całymi dniami. A ja właściwie pracuję na walizkach... Koty nie lubią kiedy się wyjeżdża. Wchodzą do toreb, bo cenią sobie stabilność i codzienny rytuał. Muszą sobie jakoś z tym psychicznie radzić, ale mają nieźle.

Chciałby pan być swoim kotem?
— Gdybym musiał kiedyś przeżyć reinkarnację, chciałbym być własnym kotem. Nie wahałbym się ani minuty. Człowiek przecież czasami nie spada na cztery łapy... I to świadczy o doskonałość naszych braci mniejszych.

czwartek, 2 grudnia 2010

Jak Praktiker przeprasza klienta

Wielka sieć kontra mały klient? Z tej mąki raczej chleba nie będzie, ale wyjątki zaskakują. Praktiker podchodzi praktycznie do kupującego — aby wrócił z portfelem, a nie siał nienawiść wśród znajomych. A wszystkiemu winien… akumulator.


Zimę odczuwają przede wszystkim samochody — zwłaszcza te ze słabymi akumulatorami. Co więc najlepiej zrobić, aby polepszyć sobie sytuację? Kupić nowy akumulator! Tym sposobem wybieram się z koleżanką na zakupy do olsztyńskiego Praktikera. Obsługuje nas bardzo niemiły blondyn. Wskazuje akumulator, który mamy kupić i tyle mamy radochy z jego pomocy. Czyżby wyznawał zasadę, że baba za kółkiem powinna radzić sobie sama? Nawet w sklepie?

— Pomoże nam pan zanieść akumulator do kasy?
— To sklep samoobsługowy. Trzeba było wziąć wózek.
— Ale wózka nie ma. Pomoże pan?
— Nie.

Przy kasie z akumulatora zaczyna sączyć się ciecz. Kapie na kurtkę koleżanki — na rękaw. Wypala się biała plama przypominająca wielki smark. Fu! Koleżanka myśli: woda to czy kwas? Smakuje: kwas! Nie ma innej możliwości: język staje jej kołkiem, rękaw nie zachęca, a klient stojący obok przestrzega, że już po kurtce... Że zaraz wypali się dziura.

Na szczęście pani przy kasie jest miła, podaje szmatkę do wytarcia i radzi, żeby wezwać menedżera. Sprawę trzeba wyjaśnić, aby nie pozostał niesmak, aby nie narobić kwasu. Zgadzamy się. Pani dzwoni:
— Klientka skarży się, że sprzedajemy wadliwy towar. Kwas z akumulatora wylał się jej na kurtkę. Skąd wie, że to kwas? Posmakowała!

Pojawia się menedżer. Patrzy na nas trochę spode łba…
— Ta kurtka kosztowała 300 zł, a teraz nie nadaje się do noszenia — podkreśla koleżanka. — I akumulator, który u was kupuję, też się do niczego nie nadaje.

Wraz z menedżerem pojawia się niemiły blondyn. Biedny, musi teraz nosić akumulator… Trochę mu to nie w smak, bo nie planował dźwigać, a teraz musi. Nie śmiej się dziadku!

Menedżer okazuje się milszy od swojego pracownika:
— Praktiker w ramach przeprosin odejmie wartość kurtki od ceny wartościowego akumulatora. Pasuje?

Pasuje.

Rachunek: 49 zł, czyli nowy akumulator i stara kurtka obsmarkana przez kwas.

Wniosek: jak to dobrze, że czasy PRL-u odeszły w zapomnienie. Że na powiedzenie „nasz klient, nasz pan” mam niezbite dowody. Jestem mile zaskoczona. Koleżanka też. Poszkodowany czuje się niestety tylko rękaw. Ale na szczęście Praktiker ma asa w rękawie — dba o swoje dobre imię.

PS. Jak to było w reklamie? "Praktiker. Da radę!"

środa, 1 grudnia 2010

Przedszkolaki: Guz jak wieżowiec

— Krosty się porobią, zachorują oskrzela, kaszel i katar. Wszystko może w człowieku zachorować — dzieciaki wiedzą najlepiej. Z maluchami z Przedszkola Miejskiego nr 20 w Olsztynie rozmawiam o zabawie... i jej skutkach.


Gdzie można się zabawić?
— Można się wyszaleć w parku. Jak są liście opadnięte z drzew albo jak śnieg spada z nieba.
— Można biegać i spotkać kolegę.
— Albo można się ślizgać, gdy się zrobi ze śniegu ślizgawka. I tak się jedzie na butach — wziuuu!
— A nie lepiej iść na basen? Tam można pływać.
— Albo można iść do takiego miejsca zabawy, gdzie jest basen z kulkami.
— Taki z kolorowymi piłkami. Można w nich skakać.
— I prawie pływać!
— Ale lepiej tam nie nurkować, bo ktoś nas może nadepnąć.
— Może z przodu nadejść i nadepnąć.
— I będzie guz.
— Taki guz może wyrosnąć jak wieżowiec.
— A ja bym poszła na plażę.
— Za zimno na plażę!
— Ja bym poszła. Nawet jak bym zmarzła. Nie boję się zmarznięcia.

A co zrobić, aby nie było zimno?
— Ubrać się ciepło. W taką specjalną kurtkę, czapkę i szalik.
— I takie spodnie śmieszne. Czasem one mają szelki, a czasem nie mają.
— I trzeba włożyć takie rajstopy na nogi!
— I ocieplane buty.
— Takie buty mają takie specjalne ciepło w środku, żeby noga się nie zaziębiła.
— Takie sweterki są w środku.
— Albo misie.
— A ja mam na szafie misie!
— A ja mam kapcie, które na palcach mają świnki.
— A moje kapcie na palcach mają misie.

W co można bawić się zimą?
— Można robić kulki. I rzucać nimi.
— A jak się zrobi wielką kulkę, potem mniejszą i najmniejszą, wyjdzie z tego bałwan. Ale te kulki trzeba ze sobą połączyć, na czubek głowy położyć garnek, w nos wetknąć marchewkę, a na oczy wziąć węgielki.
— I na guziki!
— Można też iść na stok i jeździć na łyżwach.
— Albo uprawiać skoki narciarskie.
— Sanki też wchodzą w grę...

A w co najlepiej bawicie się z rodzicami?
— Na wsi się bawimy. Można jeździć na sianie.
— Albo można budować domek!
— A ja bawię się w głuchy telefon. Mówi się jeden wyraz do ucha, a wychodzi z innego ucha inny wyraz. Przekręcony.
— Można bawić się w rysowanie i w ubieranie lalek.
— Albo można bawić się w pajączka. To taka gra, że trzeba się zatrzymać w nieruchomej figurze. Nie można się ruszać, ale można oddychać.
— Albo można iść do planetarium.
— Tam jest takie okrągłe coś i się wyświetla z takiej maszyny.
— Z takiego karabinu maszynowego.
— Wyświetlają się filmy o kosmosie.
— O, ja bym chciała polecieć na kosmos!
— Tam są prawdziwe planety i trzeba wziąć dużo szczepionek. Bo jak się ogląda prawdziwe planety można zachorować. Krosty się porobią, zachorują oskrzela, kaszel i katar. Wszystko może w człowieku zachorować.
— Jak się weźmie szczepionki, będzie można przez rakietę patrzeć na planety i gwiazdy.
— A jak się jest w planetarium, na tym okrągłym pojawia się mały miś.
— Wcale nie, bo ten miś jest wielki!
— Ale nie za wielki, bo musi zmieścić się w planetarium.
— Miś musi być w sam raz.
— W sam raz do zabawy.