niedziela, 30 maja 2010

Jest rekord Guinnessa w prasowaniu pod wodą

Same grube ryby pojawiają się na plaży miejskiej w Olsztynie, aby pod wodą prasować przez 10 minut. Mowa o 130 płetwonurkach, którzy z żelazkami biją rekord Guinnesa. Ten wynik potwierdza, że prasowanie na mokro zawsze najlepsze.


Byłam, widziałam i uprzejmie donoszę, że prasowanie pod wodą — mimo iż absurdalne — okazuje się realne. 130 szaleńców zanurza się pod wodą na głębokości ponad 2 metry, aby prasować koszule. Na wieczór? Pewnie tak, bo jest sobota i w Olsztynie gra akurat Fun Lovin' Criminals. Ale i tak ważniejsze jest bicie rekordu Guinnesa. Wystarczy żelazko, deska do prasowania i dziwne miejsce. Czy jest takie w Olsztynie? Okazuje się, że nie musi go być — wystarczy pomysł.


Extreme ironing (z ang. ekstremalne prasowanie) to sport zapoczątkowany ponad dziesięć lat temu przez Philipa Shawa, który po ciężkim dniu pracy musiał wyprasować kilka rzeczy. Postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i zabrał żelazko na wspinaczkę. Tak powstała prawdopodobnie najbardziej szalona dyscyplina sportowa na świecie.


W tej chwili rekord w prasowaniu pod wodą należy najprawdopodobniej do 84 Brytyjczyków, którzy w styczniu 2009 roku prasowali koszule pod wodą w zalanych kamieniołomach.


Olsztyn ma rekord, ale... na oko. O tym, czy udało się ustanowić nowy, dowiemy się za jakiś czas, gdy specjalna komisja obejrzy nagranie z próby i wyda orzeczenie.


Bicie rekordu Guinnessa w prasowaniu pod wodą było jedną z atrakcji inauguracji sezonu turystycznego w Olsztynie.

wtorek, 25 maja 2010

Świat według Nohavicy

— Próby mojego śpiewania po polsku to nie tylko ukłon w stronę polskiej publiczności, ale szukanie tego, co nas, Czechów i Polaków, łączy — przyznaje Jaromir Nohavica, czeski pieśniarz.


Myślałam, że Jaromir Nohavica jest niższy. Siedliśmy w fotelach vis a vis siebie i... jak zaczęłam rozmowę?
— O Jezu, jaki pan wielki!
— Ja? Ale pani jest za to mniejsza, a małe jest piękne...

Jaromir to zdecydowanie bardzo miły człowiek.

Polak i Czech — dwa bratanki. Zgadza się pan z tym?
— Jak najbardziej! Czesi tak samo podchodzą do Polaków, jak Polacy do nas, Czechów. Jesteśmy do siebie bardzo podobni, co czasem już nas męczy. Tak dobrze się znamy, że już nic nas nie zaskakuje. Polak pewnie powiedziałby, że znamy się jak łyse konie. I wiele jest w tym prawdy. To tak jak w rodzinie — czyż brata nie zna się na wylot? Ale grać i śpiewać dla Polaków to wielka przyjemność. Do Polski jeżdżę już parę długich lat. Co i raz gram w większych salach, ale to normalne — z wiekiem i sale się zwiększają. Również w Czechach gram dla większej publiczności. I Polacy, i Czesi reagują prawie podobnie.

Prawie?
— Nasza historia, kultura i doświadczenia są podobne, ale jednak inne. Czesi są — tak to odbieram — bardziej ironiczni i więcej jest w nas małego miasta. Polska jest zaś fantastyczna w przestrzeni, w rozmachu duszy. Polacy odnajdują — odnoszę takie wrażenie — więcej romantyzmu w moich pieśniach. Ale — jak się tam wam przyglądam — jednak potrzebujecie tej czeskiej ironii. Cieszę się więc, że jak wam ją przywiozę, jesteście szczęśliwsi.

Bo lubimy to, co czeskie. Mamy Nohavicę, serial „Szpital na peryferiach” i krecika.
— Oj, krecika ja bardzo lubię! Krecik to kultowa postać z bajki i nawet napisałem o nim piosenkę. Krecik u nas ma taką samą pozycję jak Bolek i Lolek u was. Albo Reksio. My tak samo zachwycamy się waszymi bajkowymi bohaterami jak wy naszym krecikiem. Czerpiemy ze swoich bajek.

Ach jo!
— Ach jo! I znamy bardzo dobrze też waszych „Czterech pancernych i psa”. Ale to jest fajne, że — jeżeli chcemy, możemy dogadywać się między krajami i rozumieć się doskonale. Na każdym poziomie. Dlatego śpiewam nie tylko po czesku, ale i po polsku. Kiedy przyjeżdżam do was, chcę aby ze sceny zabrzmiał polski akcent. Dlaczego? Kiedy koledzy z Polski nagrali płytę z moimi pieśniami po polsku, zobaczyłem, że moje utwory brzmią trochę inaczej. I to jest fajne! Brzmią po nowemu. Jestem autorem tych pieśni i wiem, co jest zawarte w tej mojej muzycznej przestrzeni. Dlatego niezwykle ciekawe są polskie interpretacje. Proszę sobie wyobrazić, że pieśń „Gwiazda” w polskim wykonaniu świetnie się słucha również przez Czechów. Bo jest to niby ta sama piosenka, ale jakże inna. Dlatego próby mojego śpiewania po polsku to nie tylko ukłon w stronę polskiej publiczności, ale szukanie tego, co nas łączy. Ale robię to bardzo ostrożnie, bo wiem, że śpiewanie w obcym języku jest niebezpieczne. Jestem Czechem i zawsze nim będę. To, że trochę mówię po polsku, nie ma tu znaczenia.

Ale fantastycznie pan mówi po polsku!
— E tam, ja wiem najlepiej jak mówię i z czym mam problemy. Wiem też, że polski język jest przepiękny. Nie chcę więc, aby moje pieśni brzmiały poważnie, gdy po czesku brzmią ironicznie. Dlatego głównie śpiewam po czesku, ale ze dwie, może trzy pieśni wykonuję po polsku. Wszystko zależy od tego, w jakiej jestem formie językowej.

A propos „Kiedy kitę odwalę” — jak górnik z tej piosenki... Pójdzie pan do nieba z Żywcem czy z Red Bullem?
— (śmiech) Nie wiem, pewnie z niczym nie pójdę, bo czy ja w ogóle trafię do nieba?

A może jest tak, jak w polskiej piosence: do nieba nie chodzę, bo jest mi nie po drodze?
— I tak mnie pani ocenia? Dziękuję bardzo! (śmiech) Ale na razie nie wybieram się nigdzie.

A woli pan piwo polskie czy czeskie?
— O piwie więcej opowiedziałby mój przyjaciel muzyk, z którym od kilku miesięcy koncertuję. Robert Kuśmierski smakował piwa w Czechach, na Słowacji, w Rosji, Anglii i prawie wszędzie tam, gdzie bywał. Można powiedzieć, że to znawca piwa europejskiego. A co ja mogę powiedzieć? Ja piwa nie miałem w ustach już 19 lat. Jestem alkoholikiem, ale niepijącym. Alkoholikiem jest się cały czas — niezależnie od tego, jak długo się nie pije. Oczywiście mam swoją opinię o piwie, ale zachowam ją dla siebie. Nie będę publicznie się wypowiadał. A co — będę piwo reklamował? Nigdy!

Nie pierwszy raz jest pan w Olsztynie.
— Nie pierwszy i mam nadzieję, że nie ostatni. Kiedyś tu byłem, a potem miałem być, ale rozłożyła mnie choroba i nie przyjechałem. Później zaprosili mnie koledzy — ci co nagrali płytę z moimi piosenkami. Śpiewali na zamku, był wielki koncert z tego powodu, ale miałem kłopoty rodzinne, więc zostałem w Czechach. Miałem też wystąpić w kwietniu, ale losy pokrzyżowały nam wszystkim plany. Teraz przyjechałem i jestem. I dobrze, że deszcz pada, bo przynajmniej ludzie przyjdą na koncert. Szkoda tylko, że ja mam tak mało czasu i nie pomaszeruję po występie w miasto. Trochę mi żal, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Następnym razem przyjadę na kilka dni — nie będę nigdzie śpiewał, a będę odpoczywał. Bo są tu warunki do lenistwa. Jest to kawał drogi do Czech, więc nie wyobrażam sobie, abym dłużej jechał niż tu był. Poopalam się wtedy, popływam w jeziorze, może nawet wezmę się za ryby. Kto wie?

piątek, 21 maja 2010

Wyjątkowo zimny maj

W maju jak w gaju? Na pewno nie. Ale to nie pierwszy tak kiepski maj. Kora już kiedyś na taki natrafiła. I niech to będzie komentarz do pogody za oknem. Bo na szczęście pogoda ducha jeszcze została.



Dzień za dniem pada deszcz
Słońce śpi, nie ma cię,
Jest mi bardzo, bardzo źle.
Zimny kraj, zimny maj,
Koty śpią, miasto śpi,
Czarodziejskie śnią się sny.

piątek, 14 maja 2010

Muniek: Z aparatem przy boku

— To nic, że nie miałem co do garnka włożyć. To nic, że wbijałem zęby w ścianę. Chciałem grać i byłem uparty — wspomina Muniek Staszczyk, wokalista T.Love.


Muniek to swój chłop. Widać to poniżej, więc nie będę więcej pisała.

Polonista gwiazdą rocka... A jednak warto uczyć się na nauczyciela!
— Aj, uniwerek był tak dawno temu... Zacząłem studiować w stanie wojennym, czyli w 1982 roku. Studiowałem bardzo długo, bo w PRL-u nie spieszyło mi się do innych zajęć. Studia były przedłużeniem młodości, przechowalnią niezdecydowanych. Jak więc mieć pomysł na życie, skoro nie ma perspektyw na przyszłość? Na polonistyce czułem się wyśmienicie. Ba, nawet kilka razy byłem bliski wyrzuceniu! Miałem kłopoty z kilkoma przedmiotami, a właściwie z profesorami. Miałem pecha z gramatyką.

Robiłeś błędy?
— Aż tak źle ze mną nie było. Miałem strasznie upierdliwą babkę od gramatyki opisowej. Miałem też koszmarnego faceta od języka staro-cerkiewno-słowiańskiego. Bardzo to były natrętne przedmioty i jakoś nie chciały mi się zaliczyć. Z literackimi przedmiotami nie było tak źle — zdawałem je w miarę. W końcu skończyłem studia, a był to rok 1990. Osiem lat mi zajęło zdobycie dyplomu.

Zdałeś prawie śpiewająco.
— Moje życie przebiegało wtedy dwutorowo. Z jednej strony nauka, a z drugiej zespół. Muzyka była jednak ważniejsza, co widać i słychać do dzisiaj. Ale wiesz, zajebiście wspominam tamte czasy. Studiowałem ze wspaniałymi ludźmi. Na uniwerku w Warszawie panowała fantastyczna atmosfera. Ludzie robili różne rzeczy i dzisiaj też mają ciekawe pomysły. Skończyli polonistykę, a większość z nich nie pracuje w zawodzie. To chyba dobre studia, bo kreatywne. Ale — żeby nie było — szacunek do zawodu nauczyciela mam. Przyznam jednak, że to nie dla mnie posadka. Nigdy nie stanąłbym przed tablicą i przed tabunem dzieciaków. Wyobrażasz sobie mnie z dziennikiem?

Byłbyś całkiem sexy...
— Ja? Nie miałem wyjścia w tamtych czasach i poniekąd na ten dziennik byłem skazany. W moich czasach była tylko jedna specjalizacja, więc nie miałem wyboru. Według papieru jestem więc belfrem, ale się nim nie czuję. Nie czułem się nawet, gdy miałem praktyki w szkole. Ciężko mi szło — żeby nie powiedzieć, że opornie. Wiem, że to trudny zawód i kiepsko opłacany. Chylę więc czoła przed wszystkimi ludźmi, którzy szerzą wiedzę. Nie podlizuję się tu żadnemu ciału pedagogicznemu. Mówię to przez swój pryzmat — ja takim ciałem nie mógłbym być.

Fakt, muzyka to lepsza kasa.
— Długo z muzyki pieniędzy nie było. Kasa pojawiła się dopiero po ośmiu latach grania. Zaczęła się wolna Polska i zaczął się rozwijać normalny rynek muzyczny. Wcześniej zarabialiśmy grosze i starczało nam tylko na obiad. Myślałem — grać, czy robić coś innego? Wybór mój był na tamte czasy samobójczy, ale pełen pasji. To nic, że nie miałem co do garnka włożyć. To nic, że wbijałem zęby w ścianę. Chciałem grać i byłem uparty. Dzisiaj jest większe parcie na szkło i można zrobić karierę na głupich programach. Pokażesz się w reality show i już zgarniasz kasę. Już jesteś gwiazdą.

Ale ile wartą?
— No właśnie. Nie musisz malować świetnych obrazów, nie musisz robić genialnych zdjęć, bo to i tak nie jest ważne. Czy ludzie będą patrzeć ci na pędzel? Wystarczy, że pogadasz do telewizora i już kariera się kręci. Bohaterem przez pięć minut potrafi być każdy. Ale tak jest na całym świecie — mamy wolność i każdy ma prawo się pokazywać. A media są głupie i żerują na ludzkiej głupocie. Ale z drugiej strony ludzie ciężko pracują i chcą w domu oderwać się od ciężkiej roboty. Gadający telewizor świetnie im robi. Nie każdy przecież lubi Ingmara Bergmana jak ja. Rozumiem to, że trzeba się wyłączyć z życia. Ja nie biorę jednak udziału w takiej grze. Mam to szczęście, że zaczynałem wcześniej i tamtejsze czasy nauczyły mnie dystansu do bycia gwiazdą. Bo jak być gwiazdą, gdy w garnku tylko wiatr wieje? Jak być gwiazdą w czasach, gdy ludzie giną w demonstracjach, bo ZOMO ich pałuje? Jak być gwiazdą, jeśli mieszkasz w bloku albo w akademiku? Dzisiaj jestem zamożnym człowiekiem, ale to stało się samo. Nie musiałem się napinać.

I zostałeś idolem, a właściwie antyidolem. Masz wadę wymowy...
— To akurat niedopatrzenie moich rodziców, którzy jeszcze żyją i są — odpukać — w dobrej formie. W latach siedemdziesiątych nie było aparatów stałych, które teraz wszyscy tak dumnie noszą. Były prymitywne, które wciskało się w buzię, a one i tak wypadały. Może gdybym się starał, trzymałyby się na szczęce, ale ja je wypluwałem w nocy. A że mama jest osobą łagodną, więc nie pilnowała mnie za bardzo. A nawet jeśli przyuważyła, że śpię z aparatem przy boku, przymykała oko. I mówię dziś tak, jak mówię. Wszyscy jednak twierdzą, że to jest mój znak firmowy. Że jestem rozpoznawalny.

I mają rację, jesteś taki muńkowaty...

— Muńkowaty? (śmiech) No tak, jestem taki muńkowaty. Nie da się ukryć.

I nie da się ukryć, że po latach wystąpisz w Olsztynie.
— Oj, rzeczywiście po latach. Kiedyś bardzo często tu bywałem, bo miałem wielu kumpli. Znam więc świetnie okoliczne jeziora — Dadaj, Krzywe, Długie...

Pływałeś?
— Nie jestem rybakiem, wędkarzem, kajakarzem. Uprawiałem zwykłe kąpiele, czyli wchodzenie do wody i zanurzanie się. Częściej chyba jednak spożywałem alkohol na plaży albo na pobliskiej działce. Robiliśmy dzikie imprezy, paliliśmy ogniska i śmialiśmy się do łez. Ktoś nawet łowił fajne świeże rybki, więc piekliśmy sobie okonki i karaski na ogniu. Sympatycznie było. Olsztyn jest w ogóle cichym i spokojnym miejscem. Niby żyje miastowym rytmem, ale równocześnie jest blisko natury. Dlatego cieszę się, że zagram w Olsztynie. Ostatnio omijaliśmy stolicę Warmii i Mazur, bo brakuje tu klubów do grania. Kiedyś był Come In, a teraz jest pustynia. Na szczęście jest jeszcze Kortowiada...

środa, 12 maja 2010

Kup pani kartę kredytową

Upierdliwość ludzka nie zna granic. Nie potrzebuję karty kredytowej ani kredytu. Ale na nic moje zdanie — bankowcy wiedzą lepiej, co jest, a właściwie co będzie mi potrzebne.


Dryń dryń. Dzwoni do mnie pewna pani z pewnego banku. Jest miła, uśmiecha się na siłę, a przede wszystkim jest wszechwiedząca. Trochę mi jej szkoda, bo praca w sprzedaży na słuchawkach w banku nie dla niej — jej talenty nie powinny się marnować. Żeby to udowodnić — przytaczam naszą rozmowę.

— Dzień dobry, dzwonię z banku takiego a takiego. Mam dla pani rewelacyjną ofertę. Chcę panią zachęcić do skorzystania z naszej karty kredytowej.
— Nie jestem zainteresowana, dziękuję.
— Na pewno nie jest pani zainteresowana?
— Nie potrzebuję karty kredytowej. Radzę sobie finansowo.
— Ale mamy niesamowitą ofertę, więc warto się zastanowić.
— Bardzo pani dziękuję.
— Ale za trzy miesiące może się okazać, że będzie pani potrzebowała pieniędzy. Wtedy nasza tak atrakcyjna oferta nie będzie już aktualna.
— To będzie już mój problem.
— To nie jest pani zainteresowana?
— Nie jestem.
— W takim razie na pewno zainteresuje panią nasza kolejna propozycja — atrakcyjny kredyt.
— Ale przecież przez sekundę nic się nie zmieniło. Nie potrzebuję pieniędzy!
— Ale kredyt jest naprawdę atrakcyjny. A co w chwili, gdy będzie pani potrzebowała pieniędzy?
— To je sobie wtedy załatwię.
— Ja mogę pani w tym pomóc.
— Dobrze, odezwę się do pani w chwili, gdy pieniądze będą mi potrzebne.
— A może się pani zastanowić, żebym do pani zadzwoniła?
— Mam się zastanowić nad telefonem do mnie? Jeśli pani bardzo chce, mogę się nad tym zastanowić.
— To ja zadzwonię do pani za kilka dni.
— Ale ja się jeszcze nie zastanowiłam!
— Pozwolę sobie jednak do pani zatelefonować. W sprawie kredytu.
— To ja za kilka dni będę potrzebowała pieniędzy?
— Może się tak zdarzyć. Będę więc w pogotowiu.
— Nie potrzebuję ani karty kredytowej, ani kredytu.
— Dzisiaj pani nie potrzebuje, ale czasy się zmieniają.
— Moja decyzja się nie zmieni.
— Zadzwonię jednak, aby się upewnić.

Aż krew człowieka zalewa — mówi się nie, a bank swoje. A może to według zasady: gdy kobieta mówi "nie", mówi "tak"... Tak?

Przeczytaj też:
Agent PZU na budę

wtorek, 11 maja 2010

Wodecki: Nawet facet goli nogi

— Raz zmieniłem sobie fryz, a potem kaptur na łeb wkładałem, bo nie mogłem na siebie patrzeć — przyznaje Zbigniew Wodecki, muzyk.
 

Co tu dużo mówić — Zbigniew Wodecki ma poczucie humoru. I tyle wystarczy.

Zbyszek Wodecki to wciąż ten sam Zbyszek Wodecki. Za sprawą włosów — jak pan dba o fryzurę, że włos panu z głowy nie spada?
— W ogóle nie dbam. Ale jeżeli chodzi o szczegóły, myję włosy w szamponie. Takie włosy ma się w genach. Stracić taką fryzurę można tylko przez chorobę. Wszystkie wypadną i koniec...

Jak w scenie z filmu „Miś”!
— Ha, ha! To też. Ale z moimi włosami można robić przeróżne rzeczy — można je obcinać, podpalać, oblewać terpentyną, wyrywać — one i tak odrosną. A ja myję je tylko w szamponie. I bujne włosy mam! Ale raz zmieniłem sobie fryz. Koleżanka namówiła mnie, bym ściął się na krótko. Mieszkałem wtedy dwa tygodnie w hotelu w Warszawie i na szczęście ceny za nocleg jeszcze wtedy były przystępne dla Polaków. Kaptur na łeb wkładałem, bo nie mogłem na siebie patrzeć. A gwoździem do trumny był fakt, że po dwóch tygodniach mieszkania w tym hotelu koledzy z recepcji kazali mi dowód pokazać, gdy poprosiłem o klucz. Wtedy sobie powiedziałem: koniec. Włosy mi się udały, nie będę się strzyc.

Wieczne włosy jak wieczna Pszczółka Maja, która nie spada z „sentymentalnych list przebojów”... Pszczółka to dla pana matka, żona, czy kochanka?
— Pszczółka Maja ma tak duże zasługi, że nie mogę się od niej oddzielić. Mamy złote gody, więc mogę powiedzieć, że jest i żoną, matką, i kochanką. Ale na szczęście jest małomówna, ale za to inteligentna i bardzo pracowita. Nie spodziewałem się, że przysporzy mi taką popularność i będę ją nieprzerwanie śpiewał. Zresztą „Pszczółka Maja” to był pierwszy film animowany dla dzieci z tak bogatą szatą dźwiękową. Bo tyle odgłosów robaków pojawia się w tle. Mało ludzi jednak zwraca na to uwagę. A szkoda.

Skoro Maja jest matką, żoną i kochanką — Gucio nie jest dla pana zagrożeniem?
— Ja jestem bardzo liberalny! Myślę, że ona chce poprzez zazdrość zwrócić moją uwagę na nią. Przecież jest inteligentna!

Śpiewa pan, aby zacząć od Bacha... Jest taki kawał nawet – szedł Beethoven i bach. A ja zapytam – często upadał pan w swojej karierze?
— Zdarzają się upadki, wszyscy je mają. Taki zawód — są lepsze i gorsze dni. Nie zawsze się jednak o tym mówi i nie zawsze to widać z drugiej strony. To zawód, w którym jest się często chimerycznym i kabotynem.

I pan jest kabotynem?
— Nie mam odwagi, aby powiedzieć, że jestem. Jednak mam dystans do tego. Zresztą — mówiąc o Bachu — to, że śpiewam tę piosenkę, nie jest kwestią przypadku. Uczyłem się na kogoś innego, a nie na piosenkarza. Miałem być muzykiem. I rzeczywiście — zaczynałem od Bacha. Ale jak już dobre nazwisko do człowieka przylgnie, tak przy nim zostaje. Zacząłem występować na estradzie, zacząłem śpiewać, a Bach cały czas przy mnie jest.

Biorąc pod uwagę dobre serce Wodeckiego i „Taniec z gwiazdami” — można o panu powiedzieć „Bahama Mama luz”...
— Moją rolą w programie jest pocieszanie ludzi, którzy zostali skrytykowani. Moim zadaniem jest ratowanie ich dobrego samopoczucia. I powiem, że trzeba się nieźle namęczyć, aby w powodzi krytycznych uwag znaleźć jakiś dobry kolor.

„Bahama Mama luz” to tekst z „Chałupy welcome to”. Był pan kiedyś na plaży nudystów?
— Raz w Bułgarii. Wszedłem z kolegą do wody i zdjąłem majtki. Ale plaża nudystów nie ma nic wspólnego z seksem! Bardziej z naturą. Ot, jest tam wiele osób bez tekstyliów. A żeby było coś na rzeczy z seksem, potrzebne są do tego: przyciemnione światło, szampan i kawior.

A gdyby musiał pan na takiej plaży zaśpiewać nago — dałby pan radę?
— Nigdy bym się nie rozebrał! Od dziecka jestem bardzo wstydliwy.

A ma się pan czego wstydzić?
— No nie mam! Ale pewnie to kwestia wychowania. Na takie plaże nie chodzę, ale lubię podglądać. Byłem nawet z tym u lekarza, ale powiedział, że to normalne, więc nie mam się czego wstydzić. Jednak trzeba się hamować, bo przestalibyśmy się rozmnażać. Kiedyś jak kobieta odchyliła kolanko, faceci szaleli. A teraz? Nawet facet goli nogi.

A czym w przyszłości zaskoczy Zbigniew Wodecki?
— Moją tajną broń jest fryzjer.

Pana głowa będzie więc przypominać owo damskie kolanko? I wtedy mamy szaleć?
— A dlaczego nie? Gdy coś się skończy, mogę ściąć włosy i zszokować. Na pewno zwrócę na siebie uwagę.

wtorek, 4 maja 2010

Martwy Chopin w muzeum

Frycek siadłby i płakał, że w jego muzeum brakuje emocji. Bo pełne gadżetów warszawskie Muzeum Fryderyka Chopina zapomina, że muzyka wychodzi z człowieka... Jak żył Chopin? Dlaczego komponował? Nie wiem.


Dzwoni do mnie M. i mówi:
— Aż mi się włosy na głowie zjeżyły. Byłam znowu w Muzeum Powstania Warszawskiego. Pojawiła się tam nowa ekspozycja dotycząca Katynia. Wchodzę, idę po ściółce leśnej, pachnie mi lasem i słyszę strzały. Boże, to tak jakby do mnie strzelali! Właśnie tak się człowiek czuje, gdy słyszy to „pif paf”! Kolosalne przeżycie, mówię ci... Kolosalne!

I oto jest właśnie muzeum multimedialne. Byłam dwa razy w Muzeum Powstania Warszawskiego i zawsze wychodziłam mądrzejsza. Bo współczesne muzea po to powinny być — żeby ludziom opowiadać, pomóc rozumieć. Tego Muzeum Fryderyka Chopina mi nie zapewniło.

Fryderyka nazywałam kiedyś Fryckiem. Czytałam o nim w encyklopediach muzycznych, słuchałam płyt (to zostało mi do dzisiaj, ale zdarza mi się rzadziej). Co mnie do niego ciągnęło? Może to, że mamy ten sam zodiaku i obchodzimy imieniny tego samego dnia? Na pewno kocham fortepian i emocje w muzyce. Tego Fryderykowi nie brakuje.

Byłam w Żelazowej Woli — poza świadomością, że tu urodził się wielki kompozytor, nic mnie nie powaliło na kolana. Ot, dworek. Potem byłam w Dusznikach Zdrój, gdzie Frycek odpoczywał. W tamtejszym parku zdrojowym koncertował, oddychał. Tam też stoi piękny smukły jego pomnik. Ale żadne zachwyty, żadne euforie — ot, parkowa nuda.

Z niecierpliwością czekałam więc na otwarcie Muzeum Fryderyka Chopina w Warszawie. Trąbili, wiwatowali, że to jedyne i niepowtarzalne miejsce poświęcone kompozytorowi.

— To najnowocześniejsze muzeum biograficzne w Europie czy też na świecie — powiedział minister kultury Bogdan Zdrojewski podczas otwarcia muzeum z okazji 200. rocznicy urodzin Chopina.

Siedzibą Muzeum Fryderyka Chopina jest Pałac Ostrogskich przy ul. Okólnik. Dzięki specjalnym kartom chipowym, które zwiedzający otrzymują zamiast tradycyjnych biletów, widzowie mają możliwość wyboru długości oraz intensywności danej ścieżki zwiedzania. Zgodnie z ideą muzeum otwartego, można poznawać Fryderyka Chopina m.in. z perspektywy jego twórczości, życia osobistego lub poprzez historię kobiet jego życia, bez narzuconej trasy zwiedzania.
(Muzeum Fryderyka Chopina otwarte dla publiczności)

Brzmi niesamowicie! Ale niestety gorzej wygląda. Od multimedialnego i interaktywnego muzeum wymagam więcej niż tylko oglądanie eksponatów okraszonych nowoczesnymi gadżetami. Bo zwiedzanie wygląda tak — można zacząć od sali poświęconej narodzinom kompozytora. Ogląda się wtedy zdjęcia przodków Frycka i czyta podpisy. Mało? Można kliknąć palcem w monitor i posłuchać czytającego pana, który poszerza nieco owe podpisy. Innymi słowy — tekst z Wikipedii opatrzony pokazem slajdów. Ale nie każdy monitor działa... Zdarzają się nieczynne. Ale czynni są za to turyści, którzy fotografują się przy każdym eksponacie: „ostatni fortepian Chopina, pukiel włosów George Sand...”. To oni są największą atrakcją, bo są z krwi i kości. To oni przyciągają uwagę.


Całe muzeum to gabloty, zdjęcia, nieliczne eksponaty i ekrany dotykowe. Panuje tu chaos, nie wiadomo w co ręce włożyć. Szczerze? Nie chciało mi się przebijać przez tłum ludzi, czekać w kolejce, żeby gadający ekran poopowiadał mi np. o kobietach w życiu Chopina. Takie informacje znajdę w internecie, w licznych biografiach.

Chciałam poznać Chopina jako człowieka, a nie wejść w gąszcz fotografii. Chciałam posłuchać jego muzyki, może zagrać coś jednym palcem... Myślałam, że muzeum mi to umożliwi — tak jak Muzeum Powstania Warszawskiego chuchnęło mi w twarz historią.

Chopin w dalszym ciągu jest dla mnie muzyką z płyty, pomnikiem z Łazienek, dumą narodową — ale taką wydumaną, a nie płynącą z serca. Szkoda...

Bilety są dość drogie — ulgowy kosztuje 13 zł, normalny 22 zł.

PS. Pośmiertna maska Chopina.