wtorek, 27 kwietnia 2010

Lwów czarujący i przeklęty

Trzęsie, telepie — jeździmy po Lwowie. To nie tyle dziury, ile zabytkowa kostka. Pamięta pewnie niejeden wypadek. Pamięta też niejednego turystę, który klnie z nerwów i z zachwytu, bo Lwów jest piękny.


Nieprawdopodobne, aby jednym mieście było aż tyle zabytków. Wszystkie piękne, że aż żal wyjeżdżać ze Lwowa. Tutejszymi uliczkami można chodzić tygodniami i zawsze zobaczy się coś ciekawego. Ale zwiedzanie zostawmy przewodnikom i setkom stron, które lwowskie budowle opisują szczegółowo. Warto też mieć ze sobą mapę, bo we Lwowie brakuje drogowskazów na stare miasto. Rada: kierować się na maszt.


Opiszę trochę lwowskiego szaleństwa, bo byłam tam w samochodem i miasto zadziwiło mnie doszczętnie. Na ulicach panuje bałagan, że głowa mała! Nie mówię o jakość dróg, bo to woła o pomstę do nieba. Chodzi mi o ludzi, którzy nie zważają na znaki. Tu walka o pierwszeństwo może zakończyć się utratą życia. Piesi wyskakują pod koła, bo akurat mają ochotę przejść. Nieważne, że jedzie tłum samochodów! Nieważne, że ktoś może mieć niesprawne hamulce (po Lwowie jeżdżą prawie same graty). Idzie się i tyle — za przykład może posłużyć ta babcia:


A samochody we Lwowie wyglądają tak:


Kierowcy wyprzedzają jak chcą. Nie patrzą na znaki i zakazy. Wciskają pedał gazu, gdy im się podoba i hamują gwałtowanie. Wpychają się na bezczelnego bez kierunkowskazu i parkują samochód na środku jezdni. Tak! Nie dziwią więc wiszące nad środkami ulic znaki zakazu postoju. Tam, gdzie ich nie ma, stoją samochody. Ktoś akurat musiał skoczyć do sklepu albo urzędu, więc sobie zaparkował. Ot, nie chciało mu się szukać wolnego parkingu.

Jeżdżąc po Lwowie trzeba mieć mocne nerwy i mocny samochód. Wszechobecne koleiny i szaleni kierowcy nie pozwolą cieszyć się urokami miasta. Owszem, patrzy się na boki, ale żeby wszystko obejrzeć, radzę jak najwięcej spacerować. Bo zabytki pięknieją w spokoju.


Pieszo można dojść wszędzie i wejść w każdy zakamarek. Na przykład między książki.


Albo znaczki i przypinki.


Co jeszcze można kupić we Lwowie? Na przykład świnkę.


A co sprzedaje ta pani?


A teraz dowcip: zakupy w hipermarkecie bolą. Ała!


Przeczytaj też:
Ukraina — dzika kraina i dziurawe drogi

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Ukraina — dzika kraina i dziurawe drogi

Ukrainę czeka długa droga, aby dojść do Europy. Trzeba nie tyle załatać dziury w jezdniach, ile w ogóle zmienić asfalt. A rzucająca się w oczy bieda?


— Ukraina to dziki kraj — słyszę we Lwowie od jednego Polaka z Zamościa. — Bez mapy się nie ruszaj.

Trochę ma facet racji, bo Ukraina szokuje pod wieloma względami. Wystarczy minąć granicę, aby złapać się za głowę — wjeżdża się w zupełnie inny świat. I nie mówię o kulturze, ale o cywilizacji. Oczom nie wierzę, gdy wszystkie mijane wsie przypominają skansen. Drewniane chatki i wszechogarniające pola — takim krajobrazem wita nas wschodni sąsiad.

Jest wiosna, ludzie pracują na roli — zakasane rękawy, pot spływający z czoła. Bo świeci słonce — nie tylko w oczy. Grzeje mocno. Tak pewnie swoich „Chłopów” widział Reymont. Tak Ukraińców widzę ja — koń, brona, spracowane ręce. I sen mocny wieczorem. W tej drewnianej chacie…


W Polsce świat wygląda inaczej. W Polsce konie się pasą, rzadziej orzą pole. Tak, to zupełnie dwa światy. Gdyby ktoś mi powiedział, że w XXI wieku ludzie nie mają traktorów — nie pojedyncze osoby, ale całe wioski — pewnie bym nie uwierzyła. Ale ciągniki są drogie, życie kosztuje…


Jedziemy na Lwów, a to wcale nie takie łatwe. Mamy dwa problemy. Pierwszy to dziury na drogach, których nie sposób ominąć. Dziura dziurą pogania! Nie dziwię się, że mijają nas same „niezniszczalne” wozy: wołgi, łady, moskwicze. Autobusy to też skansen... To, że ludzie nie mają pieniędzy na nowe wozy to jedno. Ale tamtejsze ulice nie nadają się na inne samochody!


Czuję się więc jak w latach siedemdziesiątych, które znam jedynie z telewizji i opowieści. Teraz widzę je na własne oczy. Mijamy baby w chustkach na głowach, furmanki. Stacje benzynowe to rzadkość — nawet jeśli stoją na uboczu, są zamknięte. Te, które są czynne, spełniają dwie funkcje: sprzedają benzynę i alkohol. Benzyna na zewnątrz, monopol na półkach w środku. Akcesoriów samochodowych nie dojrzałam. Nikt pewnie nie wypije płynu do spryskiwacza…

Problem drugi to kiepskie oznakowanie. Nie potrafię czytać cyrylicą, a tam wszystkie oznakowania napisane są tylko takimi literami. Bliżej Lwowa pojawiają się już zapisy „dwugraficzne”, więc jest łatwiej. Ale od granicy trzeba się gimnastykować. Bo — co gorsza — drogowskazów jest tyle, co kot napłakał! Wielkie tablice to rzadkość.


Miał więc Polak z Zamościa rację — bez mapy się nie ruszaj.

Jakim cudem Ukraina będzie organizatorem EURO 2012? Zastanawiałam się prawie na każdym kilometrze, na każdej dziurze, na każdym skrzyżowaniu.


Jadąc do Lwowa z Dorohuska można się załamać. Wracamy inną drogą — granicę przekraczamy w Hrebennem. Warunki jazdy nie są wcale lepsze — dziury straszą. Polskie drogi przy ukraińskich to masło. To niebo i ziemia.


Daj, Boże, Ukrainie Unię Europejską jak najszybciej. Z EURO 2012 jeszcze się wstrzymaj.

Przeczytaj też:
Lwów czarujący i przeklęty

niedziela, 18 kwietnia 2010

Chłopiec z bagażem doświadczeń

"Możesz lubić lub nie lubić Kaczyńskiego, ale on był osobą wyjątkową. Nie było w nim nic fałszywego. Możesz spotkać dobrego polityka, możesz spotkać mądrego polityka, możesz spotkać świetnego organizatora, ale bardzo rzadko spotykasz w polityce dobrego człowieka" — Micheil Saakaszwili.


Na pewno pamiętacie film „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Nikt wtedy nie pomyślał, że niecałe pięćdziesiąt lat później jeden z chłopców zginie tragicznie w katastrofie lotniczej. Nikomu przez myśl nie przeszło, że filmowy Jacek zostanie prezydentem. I został głową państwa — panem w krawacie i ochroniarzami przy boku. A przecież — pomimo tych konwenansów — pozostał przede wszystkim człowiekiem, o czym często zapominamy. Bo polityk na stanowisku traci twarz, a zyskuje profil. Lech Kaczyński na pewno w głębi duszy pozostał tym małym chłopcem — tyle, że z nieco większym bagażem doświadczeń...

piątek, 16 kwietnia 2010

Przecież samolot z prezydentem się nie rozbija!

— Uświadomiliśmy sobie nagle, że prezydent umiera tak samo jak nasz dziadek czy sąsiad. Że jest, a raczej był przede wszystkim człowiekiem — twierdzi dr Beata Krzywosz-Rynkiewicz, psycholog z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.


Zadziwiają panią dzisiaj Polacy?
— Zachowanie Polaków ani mnie nie dziwi, ani nie zaskakuje. Wielokrotnie w przeszłości pokazywaliśmy, że w obliczu nieszczęść związanych z narodowymi symbolami i wartościami, potrafimy się jednoczyć.

Ale kiedyś nie chyliliśmy czoła przed prezydentem. Dlaczego wiec aż tak przeżywamy jego śmierć?
— Obecnie obserwuje się kryzys polityki, który nazywany jest czasem deficytem demokracji. Przejawia się on w ograniczonym zaufaniu do polityków, ale też instytucji państwa i skupieniu się na indywidualnym rozwoju i dążeniu do sukcesu. Reakcji na śmierć prezydenta nie mieszałabym jednak z polityką. Nasze zachowanie wiąże się bardziej z etosem i poczuciem wspólnoty narodowej. Proszę zobaczyć, co dzieje się w ostatnich dniach, gdy naszemu poczuciu jedności nadaje się wymiar polityczny. Pochówek prezydenta na Wawelu jest niczym innym jak przyłożeniem politycznego wymiaru do tragedii. Od tego właśnie momentu skupieni wokół tragedii Polacy zaczęli się dzielić.

Przestaliśmy płakać...
— Tam, gdzie pojawia się polityka, natychmiast wyrażamy swoją opinię — odnosimy się do konkretnych przekonań na temat kształtu rzeczywistości, a nie ogólnoludzkich wartości. Wyłączamy częściowo emocje, włączamy myślenie racjonalnie. A tragedia w Smoleńsku jednoczy nas poprzez odczuwanie tego, że jesteśmy Polakami, bo wszystkich wokół to nieszczęście dotyczy. Zresztą to nasza specyfika narodowa — lepiej potrafimy jednoczyć się w obliczu nieszczęścia niż sukcesu.

Ta tragedia jakoś nas zmieni?
— Emocje z natury rzeczy nie trwają wiecznie. Wkrótce miną i włączą się nasze utarte przekonania, nawyki, schematy i stereotypy. Wydaje mi się, że niewiele się w nas zmieni. Ludzi zmieniają przede wszystkim wstrząsy osobiste.

Niektórzy tak odczuli śmierć prezydenta.
— Większość z nas tę tragedię przeżywa jednak na poziomie emocji i chwilowego doświadczenia wspólnoty. To jest niezwykle cenne, ale najczęściej nie prowadzi do głębokich zmian.

A gdyby ta tragedia nie wydarzyła się w Katyniu, ale w innym miejscu — tak samo byśmy się zachowywali?
— Nasze poczucie tożsamości narodowej jest budowane w oparciu o historyczne mity i wydarzenia, którym nadawana jest irracjonalna otoczka. Swoją tożsamość budujemy w dużym stopniu wokół nieszczęść narodowych, które przez historię, literaturę i edukację są silnie wzmacniane. Powstania, zabory, „Dziady”, „Polska Chrystusem narodów” — wszystkie te archetypy są w nas silnie rozbudzane. Tragedia w Smoleńsku trafia więc na podatny grunt budowania, a może tylko wzmacniania kolejnego mitu, który da nam poczucie wspólnoty.

Dlatego ofiary katastrofy nazywamy bohaterami?
— Bohaterowie są nam potrzebni. Umiera człowiek, a o umarłych nie mówi się źle — to jest bardzo silnie wdrukowane przekonanie.

A może oddajemy hołd prezydentowi, żeby zatuszować swoje wyrzuty sumienia? Żartowaliśmy kiedyś z niego...
— Każdy człowiek, który staje się osobą publiczną, jest nastawiony na krytykę. Prezydent zachowywał się czasami w sposób nieporadny, co oczywiście było komentowane w różny sposób. Być może nasze dzisiejsze zachowanie jest refleksją nad tym. Nie jest jednak niczym nadzwyczajnym. Kiedy umiera człowiek, do którego mieliśmy jakikolwiek stosunek, dokonujemy rozrachunku tych relacji pomiędzy nim a sobą. I to dzieje się w tym przypadku. Jest jednak dodatkowo spotęgowane emocjami towarzyszącymi publicznemu i politycznemu wymiarowi tej sprawy.

Uświadomiliśmy też sobie, że osoba publiczna jest osobą prywatną.
— Prezydent, tak jak każdy wysoki urzędnik, jest dla nas przede wszystkim osobą publiczną i tak go traktujemy. W telewizji widzimy go w oficjalnych sytuacjach — kiedy spotyka się z wielkimi tego świata, ma ochronę, do dyspozycji wiele udogodnień. To tworzy złudzenie, że nie podlega prawom, które dotyczą nas, zwykłych ludzi. Myślimy: to zupełnie ktoś inny niż ja — może więcej, ma wpływ. Osoby publiczne postrzegamy więc jako takie, które są ponad „zwykłym” życiem.

Dlatego nie mogliśmy uwierzyć, że prezydencki samolot się rozbił?
— To jest dokładnie ta iluzja związana z posiadaniem władzy. Przecież samolot z prezydentem się nie rozbija! Osoby publiczne w naszym mniemaniu zawsze potrafią sobie coś załatwić, wywalczyć — mają przecież władzę. Dlatego nie mogliśmy sobie wytłumaczyć, że Lech Kaczyński zginął. Prezydent przecież zawsze przeżywa, a właściwie powinien przeżyć. I uświadomiliśmy sobie nagle, że jednak umiera tak samo jak nasz dziadek czy sąsiad. Że jest, a raczej był przede wszystkim człowiekiem.

Przeczytaj też:
Czy Lech Kaczyński chciałby spocząć na Wawelu?

środa, 14 kwietnia 2010

Czy Lech Kaczyński chciałby spocząć na Wawelu?

Lech Kaczyński był prezydentem, teraz może stać się eksponatem muzealnym na Wawelu. Czyżbyśmy chcieli zatuszować nasze wyrzuty sumienia? Wczoraj groteskowy prezydent, jutro wieszcz. A dzisiaj? Nasze dobre samopoczucie?


Nie lubię zwiedzać katedry wawelskiej ani tamtejszych krypt. Nie lubię, bo jest tam zimno i tłoczno. Denerwują mnie też flesze, gapie i małolaty, które ustawiają się przy grobach, wyciągają komórki i przesyłają znajomym: MMS-y: mamo, to ja i Piłsudski!

Zwiedzałam groby dwa razy i wystarczy. Za każdym razem kupiłam bilet wstępu — jak w każdym muzeum. Bo Wawel to muzeum. I pewnie dlatego od lat nie grzebie się tam Polaków. Od lat nawet nikt o tym nie pomyślał. Przecież wszyscy, którzy tam spoczywają, znani są nam tylko z opowieści historii. W większości nie widzieliśmy ich uśmiechów czy smutnych oczu. Nie mogliśmy do nich podejść, przywitać się, nawet popatrzeć z oddali. Większość z nich to płyty nagrobne i zapisy w grubych tomiskach albo w Wikipedii.

Wielcy wawelscy żyli w zupełnie innej Polsce, w zupełnie innych realiach — kiedy i Wawel miał zupełnie inną renomę. Dla wielu z nich był domem, więc oczywiste jest to, że spoczęli pod własnym dachem. Inni — jak Piłsudski — byli wodzami, których wydarzenia nazwały wielkimi. Nie tytuły, nie mundury, nie tragiczna śmierć...

Czy trzeba chować Lecha Kaczyńskiego w muzeum? Czy trzeba chować tam Marię Kaczyńską? Zwłaszcza ona daleka była od posągów, rekwizytów i sztucznej wzniosłości.

Pomyślmy o rodzinie zmarłych, która — jak twierdzą media — wyraziła zgodę na krakowski pochówek. Może górę wzięły emocje, może brakowało czasu, aby się nad tym zastanowić... A może Wawel to zatuszowanie naszych wyrzutów sumienia?

Chowając Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, uczynimy go bohaterem. Wytniemy ze świadomości groteskowe sytuacje, które nieraz bawiły nas do łez. Wystarczy obejrzeć filmiki na YouTube, które świetnie odzwierciedlają nasze podejście do prezydenta. Wystarczy przejrzeć fora internetowe, które aż kipiały od kpin. Tak, nie przebieraliśmy w słowach!

Dziś padamy na kolana. Dziś oddajemy hołd, płaczemy, kochamy...

Może Wawel to przeprosiny? Może to coś w stylu: sorry, my tylko żartowaliśmy. Był pan wielkim człowiekiem, wielkim Polakiem. Niech spoczywa pan wśród wielkich.

Ale czy sam Lech Kaczyński by tego chciał?

Pomyślmy o córce — żeby pobyć przy grobie rodziców, będzie musiała przejechać pół Polski. Kto wie, może będzie musiała kupić bilet wstępu na Wawel, a na pewno będzie musiała dostosować się do godzin otwarcia: w porze letniej od 9 do 17, w zimowej do 16. I co powie swojemu dziecku? „Kochanie, musimy już iść, bo pan zamyka drzwi. Ale jutro znowu przyjdziemy do dziadka...”

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Śmierć prezydenta Kaczyńskiego, czyli jedynki w polskiej prasie

Poniedziałek po katastrofie. Na pierwszych stronach gazet potężne nekrologi. 10 kwietnia w katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem zginęły najważniejsze osoby w państwie, w tym prezydent Lech Kaczyński ze swoją małżonką Marią.









 


Katyń stał się bolesną raną polskiej historii, ale także na długie dziesięciolecia zatruł relacje między Polakami i Rosjanami. Sprawmy, by katyńska rana mogła się wreszcie w pełni zagoić i zabliźnić.
(Przemówienie L. Kaczyńskiego na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej)

piątek, 9 kwietnia 2010

Maksymiuk: Gdy dyryguję, grają emocje

— Nie zmienię życia. Urodziny to czas, żeby się zastanowić nad sobą. Mam już swoje lata i wiele wydarzeń za mną. Nie młodnieję. Jeżeli człowiek jest przeładowany, w pewnym momencie nie wytrzymuje i pęka — przyznaje Jerzy Maksymiuk, dyrygent.


To był najdziwniejszy wywiad świata. Mój najdziwniejszy wywiad, bo najbardziej szalony i absurdalny. Jerzy Maksymiuk to maestro nie tylko przed orkiestrą, ale i w życiu. Nasza rozmowa zaczęła się od chwili, gdy podano mu kawę. Poprosił, żebym mu ją posłodziła. W trakcie rozmowy biegał, a nawet zdejmował koszulę. I nic więcej nie zdradzę…

Rozmawiałam z nim przed próbą. Przed występem w Olsztynie. Kropka.

9 kwietnia obchodzi pan 74. urodziny. Wzniesie pan dzisiaj toast?
— Toast? Ja? Wieczorem gram koncert, w sobotę również, więc nie mogę pić za swoje zdrowie.

A może się pan zaduma?
— Troszkę odczuwam swoje urodziny, bo czas mi się wydłuża. Niektórzy z okazji tej daty uważają, że czas im się skraca i są szczęśliwsi. Ja mam inne zdanie.

Czyli?
— Z okazji swoich urodzin postanowiłem, że muszę dobrze gospodarować czasem. W ciągu miesiąca grywam nawet dwanaście koncertów. A moja praca nie polega na tym, że wychodzę, kłaniam się i dyryguję. Koncert trzeba przygotować, czyli spędzić dużo czasu na próbach z zespołem.

Dużo... męczy to pana?
— Nie zmienię życia. U urodziny to czas, żeby się zastanowić nad sobą. Mam już swoje lata i wiele wydarzeń za mną. Nie młodnieję. Przyznam, że czasem odczuwam, że daję wiele koncertów. Jeżeli człowiek jest przeładowany, w pewnym momencie nie wytrzymuje i pęka. Kilku artystów przestało pracować właśnie z przyczyny częstotliwości koncertowania.

Można tak po prostu odejść?
— Bardzo wzruszyła mnie historia pewnej pianistki Evelyn Jones z Australii. Usłyszałem ją w radiu, kiedy pracowałem w Glasgow. Oszalałem na jej punkcie, bo grała na poziomie Rachmaninowa. Słuchałem jak otępiały, ale nie wiedziałem jeszcze jak ona się nazywa. Poruszyłem więc niebo i ziemię, poszedłem do radia, podałem datę i godzinę jej grania w eterze i poprosiłem o imię i nazwisko. Potem poznałem jej historię, która bardzo mnie zastanowiła. Pani Evelyn w pewnym momencie przestała grać. Zamknęła klapę fortepianu i już jej więcej nie otworzyła. Poczuła, że koncertuje za dużo. Jej organizm jednak nie mógł się przyzwyczaić do wypoczynku. Zawsze o godzinie siódmej — o tej porze koncertowała — pociły jej się ręce. Bo zawsze jak wychodziła na estradę, była podniecona. Organizm z emocji nie zrezygnował — mimo iż ona porzuciła fortepian. Ja znam ten trud pracy na scenie! Ja przeżywam podobne emocje, bo przecież muszę zapanować nad utworem i muzykami. Na urodziny mówię więc sobie: Jerzy Maksymiuk, dyryguj z większą pasją!

A jej brakuje?
— Odpowiem na to pytanie inaczej. Jeżdżę z żoną po świecie i zwracam uwagę na różne rzeczy. W Nowej Zelandii dojrzałem napis na drzwiach dyrygenta: nie przeszkadzać. Zachwyciłem się! W Polsce jest to nie do pomyślenia, a przecież dyrygent przed koncertem musi się skupić. On potrzebuje ciszy, więc pod żadnym pozorem nie można wejść do jego pokoju. Zdumiało mnie to niezwykle. A dlaczego to mówię? Bo skupić się nie mogę. Rozmawiam z panią, a myśli mi uciekają z głowy na korytarz. Bo wczoraj kolega postawił mi kawę z automatu, który stoi właśnie na korytarzu. Obiecałem, że dzisiaj mu ją odstawię, ale nie mogę się dobić do automatu, bo kolejka przy nim stoi. Może już nie stoi, ale że z panią rozmawiam, więc nie widzę. Jestem zdenerwowany z tego powodu i myśli mam wzburzone. Mogę więc pani powiedzieć, co jest w moim zawodzie najtrudniejsze. Chce pani to usłyszeć?

Oczywiście!

— Znalezienie proporcji jest moim największym trudem. Nie potrafię odłączyć się od orkiestry w czasie wolnym. Szwankuje to u mnie szalenie. Brakuje mi harmonii, która dzieli dobę na dzień i noc. U mnie wszystko się zlewa — muzyka z życiem. Ulegam chwili. Pożyczył mi muzyk 1,50 zł. Pożyczył, bo kupił mi tę kawę, więc wiszę mu te pieniądze. Skoro przy automacie jest kolejka, więc może lepiej oddać mu te 1,50 zł? Najgorsze jest jednak to, że ten muzyk gdzieś uciekł. Nie widziałem go, żeby stał w kolejce po kawę. Zaraz zaczynam próbę i on na pewno na nią przyjdzie. Ale przecież na próbie nie wypada mi oddawać pieniędzy ani kawy odstawiać. Próba to próba.

Zasady muszą być. Tak pana wychowali rodzice?
— Jak byłem mały, kopałem piłkę nożną. Tata miał jednak inne plany wobec mnie. Nie pozwalał mi ganiać za piłką i kazał grać na skrzypcach. I bardzo dobrze zrobił, bo piłkarzem bym nie został. Jak to chłopak, wolałem piłkę, ale skrzypce wybiły mi ją z głowy. Dzięki nim pokochałem muzykę i jestem wdzięczny ojcu za to. Potem grałem na fortepianie, a jeszcze później zacząłem komponować. A potem pojechałem do Warszawy, bo pochodzę z Białegostoku i tam są moje korzenie. Dziś Białystok pięknieje. Ale i Olsztyn cudnieje, a wiem, co mówię. Na Olsztyn popatrzyłem troszeczkę, gdy jechałem samochodem. Wspaniały jest tutaj las, który uspokaja. A ja dyryguję i orkiestra gra, żeby było piękniej w duszy.

I jest pan szczęśliwy.
— Pomimo dumania nad urodzinami, czuję się niezwykle szczęśliwy, bo przeżyłem tyle lat w spokoju. Cieszę się, że byłem na tylu różnych estradach. Że poznałem świat i patrzę na niego nie tylko przez pryzmat hoteli, ale też sal koncertowych. W Amsterdamie jest przepiękna, ale i wiedeńska zrobiła na mnie ogromne wrażenie. To właśnie tam odbywają się wszystkie koncerty noworoczne. Prawda, że dech zapiera? Byłem też w amerykańskiej Carnegie Hall. Jestem wzruszony, że dyrygowałem w każdym zakątku świata. Dziś trochę zastopowałem z koncertowaniem i komponuję.

Ale w Olsztynie da pan z siebie wszystko.

— Nie tylko ja! Orkiestra olsztyńskiej filharmonii bardzo się stara i mobilizuje. Bardzo dobrze mi się z nimi pracuje. Zapamiętam tych muzyków i na pewno będę ich cenił przez długi czas. Potrafią wygrać takie fragmenty, które nie wszystkim wychodzą. Nawet najlepsi muzycy mają kłopot, a w Olsztynie chyba mają dobry dzień, bo grają bez zarzutu. Dlatego muszę do nich wracać...

niedziela, 4 kwietnia 2010

Dymna: Otwieram drzwi i jestem w raju

— Film daje pieniądze, sławę... Ale jest jak chimeryczny kochanek — porzuca, gdy widzi atrakcyjniejsze i młodsze. A teatr to mąż. Czasem może i zdradzi, ale wraca i jest — przyznaje Anna Dymna, aktorka.


Kiedy wyszła na scenę podczas próby, światła jakby rozjaśniały. Z Anną Dymną spotkałam się dokładnie w Międzynarodowy Dzień Teatru, czyli 27 marca. Nie wyobrażam sobie wspanialszego prezentu — jako że teatr kocham, a Dymną uwielbiam.

Wjechała na wózku inwalidzkim — to jej atrybut w spektaklu „Król umiera, czyli ceremonie”. Panowie techniczni akurat montowali schody, ona do nich podjechała i zawołała:
— A co wy tu jeszcze robicie? Dziś jest Dzień Teatru, świętować trzeba, wódkę pić, a nie schody montować! Wieczorem nie będziecie mieć sił. I kto się ze mną napije?

Podniosłam palec i zgłosiłam swoją kandydaturę. Dymna podjechała do mnie, zmarszczyła brew:
— Boże, przez te reflektory nic nie widzę! Tu ludzie siedzą, a ja takie głupoty wygaduję!
— Ale to jest fantastyczne! — uśmiechnęłam się, a po kilku chwilach byłam już z nią sam na sam na scenie. Ona cały czas tkwiła na wózku, ja zapadłam się w fotelu, który był tronem króla — prywatnie Jerzego Treli. Strasznie miękki!
— Wie pani co? Schowajmy się gdzieś w zacisznym miejscu, będzie nam wygodniej — usłyszałam i musiałam wyskoczyć z tronu. Siadłyśmy gdzieś z boku sceny, na dwóch małych drewnianych krzesełkach. Czułam zapach jej perfum, patrzyłam w oczy i było mi dobrze. Bo od zawsze marzyłam, żeby porozmawiać z Dymną.
— Tu nie mają garderoby, więc musimy rozmawiać na scenie — mówiła pani Ania. — Mogą nam zgasić światła.
— To nic, spędzimy kilka chwil po ciemku...

Światła nie zgasły, rozmawiałyśmy. I w czasie tej rozmowy usłyszałam największy komplement świata.
— Pani już robi wywiad, czy my tak rozmawiamy sobie prywatnie?

Rozmawiamy... Ale robię wywiad.

Jaki kolor ma Wielkanoc Anny Dymnej?
— Ma wszystkie kolory, z przewagą zieleni i słońca. Kocham te święta! W te dni ogarnia mnie jakaś wewnętrzna radość. Dostaję niezwykłego napędu i siły — zupełnie jak roślinki w moim ogrodzie. Z ziemi jakby na wyścigi pchają się do słońca tulipany, krokusy, przebiśniegi. Z godziny na godzinę świat staje się coraz bardziej kolorowy. Wciąż od nowa mnie to zadziwia i zachwyca. Przyroda z ogromną siłą budzi się do życia, niezmiennie i nieuchronnie. A we mnie budzą się nowe nadzieje i energia. Moje koty też zaczynają szaleć, nawet czternastoletnia ruda Czacza co chwilę wykonuje radosny galop z podskokami, a Haszysz w pierwszy dzień wiosny podarował mi z błyskiem w oku ogromną mysz. Kilka dni temu, po zajęciach ze studentami, sadziłam w skrzynkach na płotach kolorowe bratki. Pomagały mi cztery koty, ptaki gwizdały, szczebiotały, ćwierkały, muchy i pszczoły brzęczały. Nawet jakiś zaspany motyl przeleciał. To znak, że już idą święta. Otwieram sobie drzwi do ogrodu i znów wydaje mi się, że jestem w raju. Lubię się w to bawić...

W takim świecie aż chce się świętować...
— W Wielki Czwartek maluję pisanki i lepię baranki z masy solnej. W Wielki Piątek jadę na Drogę Krzyżową do Radwanowic, do moich podopiecznych niepełnosprawnych intelektualnie. Z nikim nie przeżywam tych chwil tak głęboko. A potem idę na cmentarze, aby wszyscy moi oddaleni bliscy mieli też kolorowo. Później rzucam się w wir przyziemnych przygotowań. Mój syn jest wspaniałym pomocnikiem... Ma to po matce! Uwielbiam z nim robić sałatki, żurek, jajeczka z chrzanem i pieczenie. W sobotę święcimy koszyczki pod Kościołem Mariackim i rozdajemy zawsze święcone chlebki i jaja krakowianom. A w Wielkanoc robię śniadanie i zapraszam rodzinę. Otwieram drzwi do ogrodu, siedzimy sobie, gadamy, spożywamy i mamy czas, aby popatrzyć sobie w oczy. Potem idziemy na spacer. Pod Krakowem są tak piękne miejsca, dolinki, magiczne kościółki. Może nawet wyciągniemy rowery, napompujemy koła i pojedziemy przed siebie.

Wielkanoc przed nami, a Międzynarodowy Dzień Teatru za nami. Podobno z tej okazji nikt pani życzeń nie złożył.
— Bo w naszej rzeczywistości ludzie nie hołdują tradycjom. I pomyśleć, że kiedyś odbierałam mnóstwo telefonów. A teraz? Nie chodzi o to, że się starzeję i zapominają o mnie. Chodzi o to, że tradycja ginie.

A może nie potrzebujemy już teatru?
— Potrzebujemy! Zawsze i coraz bardziej! Im trudniejszy wokół świat, tym bardziej ludzie potrzebują teatru — aby coś oswoił, coś wyjaśnił, o czymś pozwolił zapomnieć, w czymś pomógł. Z kolegami przed spektaklem „Król umiera” w garderobie olsztyńskiego teatru złożyliśmy sobie życzenia, a już o świcie zadzwonił do mnie mąż, który jest dyrektorem Teatru im. Słowackiego w Krakowie — i symbolicznie uścisnęliśmy się z okazji naszego święta.

Kocha pani teatr...
— Kocham! Dla mnie teatr to moje niezwykłe miejsce na ziemi. I to nie jest tylko praca. Gdyby tak było, może mówiłabym o tym zawodzie zupełnie co innego. Dla mnie teatr to po pierwsze dom, a po drugie wieczna szkoła. Bo ja cały czas właśnie tu uczę się aktorstwa. Każda próba to dla mnie kolejna lekcja. Nigdy w życiu nie powiem: ja już wszystko potrafię. W tym zawodzie nie umie się wszystkiego, bo zmieniają się style, kody porozumiewania. Zawsze, gdy dostaję nową rolę, czuję się jak dziecko, które nic nie wie... i uczę się od nowa! Na scenie jestem naprawdę szczęśliwa. To przestrzeń, w którą weszłam w wieku 18 lat i jestem już w niej 41 lat. Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że bycie aktorką to tak wielkie szczęście. I zdaję sobie z tego sprawę tak naprawdę dopiero teraz.

Dopiero?
— Przez te wszystkie lata pracowałam w Teatrze Starym i zawsze miałam wrażenie, że uprawiam najważniejszy i najpiękniejszy zawód na świecie. Czułam się też aktorką potrzebną. Znałam swoje miejsce — cieszyłam się i z małych, i z dużych ról. Wszystko zawsze podporządkowywałam teatrowi. Rezygnowałam z wielu filmów, żeby grać właśnie na scenie i teraz wiem na pewno, że to był słuszny wybór. To prawda, że film daje pieniądze, sławę... Ale jest jak chimeryczny kochanek — porzuca, gdy widzi atrakcyjniejsze i młodsze. A teatr to mąż. Czasem może i zdradzi, ale wraca i jest. Dzięki niemu nadal czuję się potrzebna i ważna. Od kilku lat weszłam jeszcze w inną przestrzeń działania. Stykam się na co dzień z prawdziwym cierpieniem i ludzką bezradnością. Założyłam Fundację Mimo Wszystko i od sześciu lat walczę o godność i pomagam żyć ludziom niepełnosprawnym, przede wszystkim niepełnosprawnym intelektualnie. W teatrze odpoczywam od cierpień i tragedii naszej codzienności. Wracam do niego jak do azylu, miejsca bezpiecznego, w którym panuję nad emocjami i cierpieniem.

Katharsis?
— Tak. Teatr to dla mnie najlepsza terapia. Może dlatego nie wiem, co to depresja i doły psychiczne. Choć praca na scenie jest czasem katorżnicza, męcząca fizycznie i psychicznie. Przecież musimy wyrywać z siebie ogromne emocje, panować nad nimi, koncentrować się maksymalnie, krzesać z siebie ogromną energię, nerwy poddawać strasznym próbom — to jednak po spektaklu, chociaż mokra i prawie „na czworakach”, wracam do domu jakby oczyszczona z napięć, ze zła, które mnie dotyka w tej prawdziwej przestrzeni życia. Zresztą mam dużo takich miejsc, w których „łapię pion” i dzięki którym uciekam. Prowadzę Salony Poezji, mam swoich studentów w PWST, od siedmiu lat mam swój autorski program w telewizji. Wszystkie przestrzenie się dopełniają, ale jednak najszczęśliwsza jestem na scenie. Pomimo że teatr to bardzo niewdzięczny i okrutny zawód. Bo raz wymaga pełnego poświęcenia i absolutnej miłości, a innym razem wykopuje i mówi „do widzenia, jesteś już niepotrzebna”. A ja chciałabym być cały czas potrzebna — tak długo, dopóki mam siły chodzić i mówić. Ale to jest chyba marzenie każdego aktora.

I ja tego pani życzę...
— Teatr — bez względu na to, co się wydarzy — będzie zawsze potrzebny. Nic nie zastąpi żywego teatru. Bo to miejsce wyjątkowe, magiczne. To coś, co dzieje się naprawdę. Dlatego jestem o teatr spokojna.

Ale coraz częściej biegamy, nie mamy czasu na sztukę. Zwłaszcza młodzi...
— Młodzi ludzie są zawsze tacy sami — jedni są bardziej utalentowani, inni mniej. Jedni są pełni zapału, a inni kombinują, jak zarabiać dobry szmal. Zgadza się, dziś coraz więcej mówi się o pieniądzach. A kiedyś nie mówiło się o nich prawie wcale. One kiedyś niewiele znaczyły. Za komuny siedzieliśmy w teatrze, zarabiałam ok. 1700 zł, co ledwo starczało na chleb. Ale za to byliśmy kimś — nieomal kapłanami, którzy przemycają ogień prawdy przez ciemności komuny. Teraz wszystko się przewartościowało, zmieniło, stało się normalne. Teraz jak ktoś ma pieniądze, może zwiedzać świat, może kupić sobie wszystko, więc goni za tymi pieniędzmi. A kiedyś żyło się bardziej w głąb. Kiedyś to człowiek był ważny, a nie to, co wokół niego. Teatr był miejscem, dzięki któremu byliśmy wyróżnieni. A teraz jest tak dużo atrakcji, że naprawdę trudniej zdecydować, gdzie iść, trudniej odnaleźć swoje miejsce w życiu. Młodym ludziom dużo trudniej jest znaleźć szczęście. Świat jest tak migotliwy — tu błyszczy, tam błyszczy... A my w ciemności mieliśmy teatr i jedno światło. Wiedzieliśmy, że chcemy grać i to była nasza winda do nieba.

Jak wygląda ogród Anny Dymnej?

czwartek, 1 kwietnia 2010

Bukartyk: Strzelałem do ludzi z balkonów

— Ja zawsze byłem, i jestem nadal, wesoły chłopak, ale nikogo nie robiłem w konia. Sam za to wpadałem w sidła, bo byłem łatwowierny. Milion razy nabierali mnie w prima aprilis — twierdzi Piotr Bukartyk, piosenkarz.


Piotr Bukartyk jest jak kumpel. Ile razy już z nim rozmawiałam? Nie wiem. Ale zawsze jest zabawnie.

Robisz psikusy w prima aprilis?
— Z żoną zrobiłem sobie psikusa dwa lata temu. Teraz go przewijam, karmię, zabawiam i nie mam czasu na żarty. Dzisiaj jestem człowiek poważny, dzieciaty i nie w głowie mi wymyślanie psot. Nie skupiam się na życiu rozrywkowym tak, jak skupiałem się kiedyś. Ja zawsze byłem, i jestem nadal, wesoły chłopak, ale nikogo nie robiłem w konia. Sam za to wpadałem w sidła, bo byłem łatwowierny. Milion razy mnie nabierali.

Czyli?
— Pamiętam, że raz przejechałem pół Polski, żeby dać koncert. Jechałem z kumplem, jechałem... Aż na miejscu okazało się, że grania nie ma.

Kląłeś?
— Jak szewc! To było strasznie dawno temu, ale się nie gniewałem. Psikusa zrobił mi kolega, na którego nie można się gniewać, bo to złoty chłopak. Kłopot jednak pozostał, bo kawał czasu straciłem i kawał drogi przejechałem. Wiesz, jak się człowiek czuje, gdy przejedzie paręset kilometrów pociągiem... W tej chwili się śmieję, więc efekt tego dowcipu jest. Szkoda tylko, że po tylu latach. Tylko błagam wszystkich moich kumpli, nie powtarzajcie tego kawału!

Ale nie wierzę, że nigdy nikogo nie wkręciłeś...
— Jak byłem mały to może kilka razy mi się udało. Wtedy wszystkie dzieci się wkręcało i zazwyczaj dowcipy się udawały. Bo żartowało się z głupot — a to plama na tyłku, a to mucha na głowie. Przemyślane, zaplanowane akcje zazwyczaj nie wypalały. I ja się na plamę nabierałem. Ba — i nie tylko na plamę! Ja jestem delikatny człowiek i najgorszym nieszczęściem od lat jest wkręcenie mnie, że wlazłem w psią kupę. Strasznie reaguję i jestem gotów wyrzucić buty do kosza. Nie cierpię takich niespodzianek! A niestety prima aprilis przypada na taki czas, że śniegi odchodzą w zapomnienie i pojawia się brązowy pejzaż trawników. Jak się chce przejść, trzeba slalomem chodzić. Idę więc tak, jakbym był pijany, a nie jestem. Psie kupy działają na mnie przerażająco. Kocie kupy aż takiego wrażenia na mnie nie robią. Nie wiem dlaczego.

A 1 kwietnia robi na tobie wrażenie?
— Nie mam nic przeciwko takiej zabawie. Lubię, kiedy ludzie się weselą i każdy pretekst do imprezy jest dobry. Ale nie każda forma szaleństwa mi odpowiada. Śmigus dyngus jest dla mnie problematyczny. Uwielbiałem go, kiedy sam z kolegami polewałem, a teraz znoszę go źle, bo nie polewam, ale jestem ganiany. Dziś małolaty z wiadrami pozwalają sobie na zbyt wiele.

Przyznaj, na pewno nie byłeś lepszy.
— No nie... Ale wyrosłem i zapomniałem, że byłem jednym z małolatów! Tak, bawiłem się ostro. Pamiętam, jak w czasach mojego dzieciństwa budowano wieżowce. Było to dla mnie wielkie wydarzenie, więc musiałem te polskie komunistyczne drapacze chmur wykorzystać. Jak? Z najwyższego balkonu atakowałem ludzi. Było to dla mnie pierwsze zastosowanie prezerwatywy. Śmieszyły mnie takie spadające gumki z nieba. Dziś już z tego wyrosłem, więc wszystkie panie w lany poniedziałek mogą czuć się bezpiecznie.