sobota, 4 kwietnia 2009

Nowicki: Raz grzeszę, raz się modlę

— Czy zawsze jestem prawdziwy? Każdy z nas staje się aktorem w chwili, gdy się budzi Chcemy wypaść jak najlepiej, chcemy być uznawani za mądrzejszych i piękniejszych niż jesteśmy. — stwierdza Jan Nowicki — aktor, który w dzieciństwie sprzedawał gazety w Olsztynie.


Jan Nowicki to dziwny człowiek. Miałam z nim przyjemność rozmawiać rok temu – przy okazji spektaklu „Droga krzyżowa – muzyczne obrazy i impresje”, ale rozmowa ta była bardzo krótka. Aktor miał zły humor i skończył ją tak szybko, jak zaczął. W połowie mojego pytania... W tym roku miałam więcej szczęścia. Powód wywiadu ten sam, ale inne okoliczności i tym razem pan Jan okazał mi więcej życzliwości. Ba – przyznam nawet, że to jeden z trudniejszych rozmówców, z jakimi los dał mi rozmawiać. Piekielnie inteligentny, znający swoją wartość, ale przy tym krnąbrny i… leniwy.

W spektaklu „Droga krzyżowa” głosi pan słowo boże... słowami księdza Jana Twardowskiego.
— U księdza Jana Bóg jest uśmiechnięty i dobrotliwy. Jest czuły, ma poczucie humoru — i to w kościele, w kontakcie z księdzem. Ksiądz Twardowski pokazuje wdzięk i jasność wiary, a nie tylko jej ponury aspekt przemijania i ewentualnie wiecznego potępienia.

Nie sądzi pan, że dziś tego brakuje w kościele?
— Zawsze tego brakowało, dzisiaj też brakuje. Wydaje mi się, że największą próbą dla człowieka jest nie moment jego urodzenia, ale moment odejścia. Z tym człowiek musi sobie dać radę. W poezji księdza Jana znajdujemy propozycję, a nawet rozwiązanie, jak sobie poradzić z tą szczególną próbą pożegnania świata. Nie należy robić z tego dramatu. Ksiądz Jan mówi, że śmierć jest szczytem życia. Męka Pańska, Golgota, Droga Krzyżowa są pokazane w bardzo ludzki i optymistyczny sposób. Grób musi być ponury i smutny — po to, by piękne było zmartwychwstanie. Takie myślenie o świecie to nadzieja i miłość.

Takie stwierdzenie w ustach artystycznej duszy i duszy... rogatej brzmi intrygująco.

— Jestem aktorem zawodowym i nie tylko na scenie grzeszę, ale potrafię też się modlić. Różne się role grywa, od tego jest się zawodowcem.

Widzowie kochają pana za rolę Wielkiego Szu. Jest pan w życiu hazardzistą?

— Byłem, ale już nie jestem. Przestałem grać w karty... Ale jeżeli chodzi o inne przejawy hazardu — moment ryzyka — chyba nadal nim jestem. Lubię ryzyko, bardzo często je ponoszę i z różnym skutkiem.

Czyli?
— Hmm... W zawodowym życiu często ryzykuję — gram role, których być może grać nie powinienem. Ale podejmuję się ich na przekór swoim predyspozycjom i wcześniejszym dokonaniom. Jestem też w takim wieku, że dla mnie każdy dzień jest ryzykiem.

Idąc tropem księdza Twardowskiego — ryzyko to powinno mieć wymiar pozytywny.
— I bardzo dobrze! Ryzyko jest solą naszego życia. To też oczekiwanie, co nam przyniesie następny dzień — czy przegraną, czy wygraną. Ale na dobrą sprawę przegrana jest również wygraną. Powiem więcej — nie ma wygranej bez przegranej.

Wyznał pan kiedyś, że jedyną kobietą, która pana kocha jest siostra. Czyżby nie ufał pan kobietom? Kobieta to ryzyko?
— Nie chciałbym się pani zwierzać aż z tak głębokich emocji. Na dobrą sprawę nie ufam nikomu. Wystarczy popatrzeć i zobaczyć, co dzieje się dookoła. Wystarczy też poczytać i wykazać się elementarnym myśleniem. Oczywiście każdy sobie kombinuje na miarę swoich możliwości i ufa po swojemu. Mniej, więcej... Kwestia zaufania nie jest wcale zależna od wieku. To nie prawda, że osoby młodsze mają więcej zaufania do świata. Z młodością różnie bywa. Widziałem kiedyś osiemdziesięcioletniego Czesława Miłosza jak obejmował swoją ukochaną Carol i był wtedy chłopcem. Ale widziałem też kilkunastoletnich młodzieńców, którzy wyglądali na starców.

A od czego to zależy?
— Od tego, co dzieje się w człowieku. Nie jest istotna metryka.

Pan też chyba jest wiecznie młody...
— Powiedziała pani chyba i to jest bardzo dobre określenie.

Nie znam pana prywatnie, ale oceniam to, co widzę w mediach.
— I przy tym zostańmy. Aktor to zawód bardzo ciekawy i czasami bardzo pomagający w życiu. Przyznała pani, że widzi mnie takim, jakim się pokazuję. Czy zawsze jestem prawdziwy? Każdy z nas staje się aktorem w chwili, gdy się budzi. Chcemy wypaść jak najlepiej, chcemy być uznawani za mądrzejszych i piękniejszych niż jesteśmy. W tym sensie zaskakujemy ludzi.

Zaskakuje pan też podejściem do kobiet, a miał ich pan wiele. Co mówi pan swoim wybrankom po przebudzeniu?

— Mówię, by była zdrowa, szczęśliwa, by się uśmiechała.

I by była przy panu szczęśliwa?
— O tak! Spotykam się z takimi kobietami, że jak nie są przy mnie szczęśliwe, to ode mnie odchodzą albo ja od nich odchodzę.

Teraz związany jest pan z Małgorzatą Potocką.
— Planujemy ślub nawet.

A kiedy powie pan „tak”?
— Wtedy, kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora.

I nie boi się pan ryzyka?
— (śmiech) Nie bywam z kobietami, które nie chcą ze mną być.

Co pana zaskakuje?
— Zawsze jestem zaskoczony porami roku. One cały czas się powtarzają, cały czas się odradzają. Rośliny dążą do słońca, a potem przykrywa je lód. Tego naturalnego porządku rzeczy‚ który powinien także dotyczyć człowieka — on sam jakoś nie może zrozumieć. Człowiek jest od tego, by być wiosną i zimą. Tak musi być w życiu. Inaczej byśmy powariowali i byłoby nas — wariatów — za dużo.

A co w chwili, gdy wiosną pada śnieg?

— Ktoś się kłóci na niebie, ktoś grymasi w chmurach. Ale za chwilę i tak pojawia się słońce.

A propos zaskoczenia... Zaskoczył mnie prezent, jaki dostał pan od Zbigniewa Preisnera. Podarował panu konia...
— Mam go do tej pory. Ale dlaczego on panią zaskoczył? Konia dostałem po prostu na imieniny. Czasami wsiadam na niego, czasami on mi ciągnie bryczkę. Głównie jednak chodzi dookoła domu, nic nie robi i skubie trawę.

Temu to dobrze!
— Nooo, temu to dobrze. Dokupiłem mu małego konika Marysię, by mu się nie nudziło. Sąsiad dał mi kozę, mam jeszcze psa, więc mam czwórkę zwierząt w domu na wsi.

A jak koń ma na imię? Bo skoro towarzyszy mu Marysia, więc nie może być bezimienny.

— Koń ma obrzydliwie na imię, bo Sukces. Dziewczyny nazywają go Sushi i słusznie, bo koń nie może się nazywać Sukces. Tak samo jak nasza rozmowa nie może być do końca poważna.

To skoro tak — i pan ma gest, bo synowi Łukaszowi na 18-te urodziny podarował order Virtuti Militari i halabardę. Skąd taki pomysł?

— Chodzi o to w życiu, by było zabawnie. I widać, że prezent mi się udał, bo Łukasz do tej pory o nim pamięta. A ja pamiętam, że gdy się obudził, pod oknem grała mu wtedy orkiestra cygańska. O, i lancę też dostał!

Ten prezent to jakaś metafora? Wyraz męstwa?
— Tak, prezent miał mu powiedzieć, że będzie w życiu walczył. I walczy bardzo mężnie cały czas. Trzeba walczyć, bo życie jest walką.

A co jest walką dla pana?
— Walczę ze swoimi słabościami, dolegliwościami, których siłą rzeczy jest coraz więcej. Ale walczę też z brakiem nadziei, którą trzeba przekuwać na kolejną nadzieję. Cały czas trzeba być młodym nie w sensie wieku, bo czasu się nie zatrzyma, ale trzeba oswoić czas i pogodzić się z nim. Trzeba też być przygotowanym na coś tak cudownego jak finał. I właśnie tego dotyczy „Droga Krzyżowa — muzyczne obrazy i impresje”.

Słuchając pana mam wrażenie, że bardzo pan wszedł w myślenie księdza Twardowskiego.
— Jeżeli rozmawia pani z aktorem w kontekście drogi krzyżowej, to tak się aktor zachowuje. Gdybym grał jakąś lekką rolę, mówiłbym zupełnie o czym innym i inaczej. To jest jasne — w ten sposób ma pani dowód na to, że aktor grając taką a nie inną rolę potrafi zmienić swój sposób myślenia.

Czyli pracuje pan cały czas.
— Tak jak pani.

I pomaga to panu w samopoczuciu. Nie bywa pan za to wściekły na siebie?
— Tak, jestem wściekły, ale tylko po to, by potem takim nie być. To tak samo jak z pogodą, o której rozmawialiśmy.

Ale czy był pan wtedy szczery — skoro cały czas pan jest aktorem?
— Ja zawsze jestem szczery. Nawet jak rozmawiam o pogodzie.

O pogodzie można też rozmawiać w kontekście mazurskich jezior. Często pan do nas przyjeżdża?
— Kiedyś odwiedzałem swoich przyjaciół, a jeszcze wcześniej biegałem po Olsztynie. Sprzedawałem gazety i pamiętam nawet, co krzyczałem na ulicy Wojska Polskiego. Jest jeszcze ta ulica?

Pewnie, że jest.
— Od niej odchodziła ulica Bolesława Prusa, na której mieszkałem. I tam krzyczałem: „Gazeta Olsztyńska”, „Żołnierz Polski”, „Szpilki”, „Mucha!” Miałem chyba wtedy sześć lat, całe miasto było w powojennych ruinach. Mój ojczym do Olsztyna przyjechał pracować, a ja do niego dojechałem. Mieszkaliśmy w mieszkaniu jakiejś Niemki... w suterenie mieszkaliśmy. Jak przyjadę do Olsztyna, przejdę się tą ulicą, ale nic nie znajdę. Tyle lat minęło. Ale pójdę i zobaczę, czy gdzieś są ślady moich stóp. Pochodzę sobie w mojej głowie po starych zgliszczach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz