— To jest jeden z tych zawodów, kiedy każdy może podejść do artysty i dotknąć go palcem, obrazić, czy przytulić — twierdzi Michał Bajor i zaprasza mnie do swojej garderoby. Nie odmawiam!
Spóźniam się kilka chwil. Na dodatek organizatorzy imprezy nie chcą mnie wpuścić do Michała Bajora. Artysta odpoczywa! Artyście się nie przeszkadza. A ja — jak to ja — przechodzę przez scenę. To nic, że gubię się w ciemnościach. To nic, że nie mogę znaleźć garderoby. W końcu udaje mi się i przy okazji wpadam na Stefana Brzozowskiego z Czerwonego Tulipana, który chce uścisnąć dłoń kumplowi po fachu.
Stefan: Witaj, bracie, pogadamy chwilę?
Michał: Ale ja czekam na panią Adę!
Wyłaniam się więc zza pleców Stefana, podnoszę palec na znak, że jestem obecna. Michał wyprasza Stefana, zaprasza mnie, zamyka drzwi i serdecznie się uśmiecha. A ja spoglądam na jego stopy — stoi w skarpetach, bez butów. No tak, nie tylko gardło odpoczywa, nie tylko głowa, ale nogi przede wszystkim!
Rozmawiałam już kilka razy z Bajorem — zawsze przez telefon. Wydawał mi się karykaturalnie megalomański, ale przy tym szalenie, piekielnie wręcz inteligentny. I właśnie za to go ceniłam — za podniesioną głowę trochę mniej.
Tym razem wita mnie i szeroki uśmiech, i oczy pełne pogody ducha. Myślę — zęby to pewnie sprawka dobrego dentysty, ale radosnych oczu wstawić już nie można. Gdzie tu bufonada? Jak ręką odjął.
Wychodzę, ale — o zgrozo — zapominam płóciennej torby. Ale Michał okazuje się spostrzegawczy i dzwoni do mnie. Traf jednak chce, że nagrywa mi się na pocztę: Pani Ado, zostawiła pani torbę płócienną! Radzę po nią przyjść po koncercie, bo torby płócienne są z gatunku takich toreb, które bardzo się lubi.
Odpisuję mu, że racja, torbę tę kocham ponad życie (tak jakoś z płócienkami mam) i na pewno zapukam po występie. Przy wysyłaniu wiadomości, dostaję: Pani Ado, torba została!
Michał Bajor na scenie widzi mi się młodszy, niż jest w rzeczywistości — za sprawą tanecznych ruchów, kołyszących się bioder, pstrykających palców i śpiewu jakby był oddechem, a nie zawodem. Doceniam go bardzo — już nie tylko za inteligencję. Za rewelacyjny warsztat i charyzmę. Dla mnie bomba!
Po koncercie pukam, Bajor otwiera i jest… bez spodni. Wystawia rękę z torbą i uśmiecha się słonecznie. Pyta o koncert, o „Inną bajkę”. I tu pyk, muszę mu powiedzieć, że tytuł ten nie jest dla mnie pierwszym lepszym. Kiedyś przecież — za studenckich czasów — robiłam spektakl "Inna bajka" (zobacz zdjęcia). Czerpałam jednak z Rafała Wojaczka, a Bajorowi tekst do piosenki napisał Roman Kołakowski.
Nie mogę się powstrzymać i mówię, że każdy napotkany plakat Bajora — czy to w Olsztynie, czy w Poznaniu, we Wrocławiu, Toruniu — zawsze przypomina mi mój TeatR Na Wynos. Ale więcej nie opowiadam. Myślę: niech facet zakłada już te spodnie…
Kim by pan był, gdyby nie talent wokalny?
— Nie myślałem o tym, bo śpiewanie towarzyszy mi od chwili, gdy zacząłem chodzić i mówić. Pochodzę z rodziny aktorsko-muzyczno-pedagogicznej, więc moje zainteresowania związane z zawodem ojca, babki innych członków rodziny wpłynęły na moją drogę życiową. Po prostu nie było innej możliwości. Wszyscy by się zdumieli, gdybym został matematykiem albo lekarzem. Pewnie byłoby to ciekawe, ale ja pamiętam dobrze swoje myśli — nigdy nie szły w inną stronę, niż w kierunku sceny. I nigdy też nie żałowałem, że tak się potoczyło moje życie.
Pana ojciec był aktorem w teatrze lalek.
— Mój ojciec w jest w dalszym ciągu lalkarzem. Pracuje, prowadzi zespoły muzyczne młodzieżowe. Jest na emeryturze, ale wciąż czynnie się udziela.
A bawił się pan lalkami?
— Nie, lalkami się nie bawiłem. Raczej zajmowały mnie klocki, które udawały piosenkarki i piosenkarzy na festiwalu w Sopocie. Ustawiałem pionki z gry chińczyk i każdy kolor reprezentował inną narodowość artysty. Dwa główne pionki udawały Irenę Dziedzic i Lucjana Kydryńskiego. Oni zapowiadali piosenki. Ustawiałem sobie scenę z różnych plansz do gier — tak wyglądało moje dzieciństwo. A teatr ojca był wówczas połączony z teatrem dramatycznym, więc jako chłopiec oglądałem i lalki, i podglądałem dramatycznych aktorów. Jako że mieszkałem w Opolu, chodziłem też często do tamtejszego amfiteatru na próby. Poznałem wtedy wszystkich polskich wielkich artystów.
A jaki artysta zapadł panu najbardziej w pamięć?
— I Ewa Demarczyk, i Danuta Rinn, i Anna Jantar. Niektórych z nich już nie ma wśród nas, ale widziałem też takich, co śpiewają do dzisiaj.
Miał pan wówczas swojego idola?
— Nie. Mam teraz skończone pięćdziesiąt lat i nie pamiętam, z kim się identyfikowałem. Oczywiście były takie osoby — francuscy artyści, też polscy. Wszystko się jakoś kręciło i zakończyło się tak, jak miało się zakończyć — moim bardzo mocnym wejściem na scenę i pozostaniem na niej do dzisiaj. Teraz niektórzy młodzi artyści chcą być takim, jak ja jestem.
A pan już długo pozostaje na scenie.
— I to w łomocie świata, jaki dzisiaj mamy. Pozostawanie tak długo ze swoją publicznością, nagrywanie płyt i realizacja marzeń artystycznych — jest szczęściem. To jest cud.
Ma pan niekwestionowaną pozycję w zawodzie, ale nie jest pan medialny. Jak reagują ludzie, gdy widzą pana na ulicy?
— Tak, nie jestem idolem mediów. Młodzież podbiega do swoich idoli młodzieżowych, a do mnie ludzie się uśmiechają, podchodzą, rozmawiają, zaczepiają. Ikoną mediów nigdy nie byłem i nie będę. W pewnym momencie zaistniałem w świadomości Polaków i tak zastało.
Jest pan znany, bo jest pan Michałem Bajorem, a nie jest znany, że jest znany...
— Mam nadzieję! To też jest ważne.
Jest pan sobą, a nie wykreowaną marką.
— Może dlatego, że przez tyle lat dałem się poznać widzom i słuchaczom od strony rzetelnej i konkretnej — mowa o repertuarze, artystycznych wyborach i realizacjach. Publiczność bardzo to doceniła i na koncerty przyprowadza drugie pokolenia. Ja nie muszę się bać, że za mną stoi trzech Bajorów, którzy czekają aż powinie mi się noga.
A w show biznesie nie jest łatwo...
— Powiem pani szczerze, że nie odczuwam trudów. Mam wytwórnię, z którą jestem związany od kilkunastu lat. Ona spełnia każde moje artystyczne marzenie i nie zamienię jej na żadną inną. Mam tam jak u Pana Boga za piecem. A jak chcę zareklamować swoją płytę — dzwonię do telewizji, radia, gazety. Nikt nigdy mi nie odmawia. Wszystko jest spokojne, nie jest masowe i medialne, ale nie jest też niszowe. Jeżeli śpiewam w salach operowych na 1200 osób, więc czy to można nazwać niszą? Ale rzeczywiście nie zrobiłem kariery na miarę celebrity, bo jestem dojrzałym artystą i nie potrzebuję tego.
Czuje się pan spełniony?
— Bardzo. Znalazłem swoje miejsce już dawno. A w dodatku, jeżeli mogę pracować i cieszyć się pracą, podróżować i realizować, jest fantastycznie. Tak, mam ogromną satysfakcję, genialną publiczność i niezależność. I chyba nie ma niczego lepszego, kiedy uprawia się taki zawód, który daje też niezależność ekonomiczną.
Kim jest artysta, według pana?
— Dzisiaj jest maszynką do wynajęcia. Z drugiej zaś strony — kiedy jest na szczycie nowej fali — jest to człowiek bardzo silny finansowo, ale mniej psychicznie. A musi być, jeśli znalazł się w obliczu bezwzględnej branży. Nie wiem, czy bym się zamienił, czy bym tak chciał. Bo co to za przyjemność, że przez cztery lata zarabia się miliony, a później schodzi się ze sceny, bo przychodzi następny idol? Ja jednak jestem constans. Ja wolę jeść mniejszą łyżeczką.
Czy dzisiaj artyści nie zatracają artyzmu?
— Na każdym świecie są artyści, którzy zarabiają ogromne pieniądze. To jest naturalne i tak powinno być. To jest jeden z tych zawodów, kiedy każdy może podejść do artysty i dotknąć go w każdym tego słowa znaczeniu. Może dotknąć palcem, może zrobić głupią minę, obrazić, zaatakować, ukochać, przytulić. Ta sfera z natury rzeczy powinna być dobrze opłacana, bo jest własnością artysty. A czy zatraca on swój artyzm? To zależy od indywidualności, od menedżera, który prowadzi taką osobę. Ale to zależy również od rodziny, w jakiej artysta się wychowywał. Nie mnie to oceniać, bo ktoś powie: o, zestarzał się i teraz osądza. Powiem dyplomatycznie — nie zamieniłbym się. To jest dość jednoznaczne.
Ale jednak — jak sam pan kiedyś określił — jest pazerny na życie. Na co najbardziej?
— Na podróże. Na dobrą sprawę mógłbym codziennie gdzieś lecieć — gdybym miał oczywiście czas. Ale czasu nie zawsze mam wiele, więc spełniam swoje pragnienia między czerwcem a wrześniem. Wtedy mam przymusowe długie wakacje. Fascynuje mnie Europa, kiedyś Ameryka, a teraz w szczególności Włochy. W tym roku będę tam dwukrotnie — w lipcu i we wrześniu. Ale w jadę też do Chorwacji. Nigdy nie byłem w tym kraju, więc jestem go bardzo ciekawy.
A Polska? Cudze chwalicie, a swego nie znacie?
— A co ja robię od września do maja?
Jeździ pan zawodowo, a nie prywatnie.
— W wielu miejscach zostaję dzień, dwa dni dłużej, by coś zobaczyć. Nie podziwiam Polski tylko z okna samochodu.
A Warmia i Mazury?
— O, bardzo lubię Warmię i Mazury. Bywam u was często, bo tu swoje domostwa ma wielu fantastycznych artystów. U was jednak męczą mnie komary. Smaruję się specjalnymi maściami jak wszyscy, jem witaminę B, palę ognisko, świeczki i modlę się, by mnie nie pokąsały. Jestem jednak też górski, kocham Bieszczady.
Czyli lubi pan zdobywać szczyty.
— Może aż tak to nie, ale lubię widzieć, że jest wysoko.
Michał Bajor koncertował w Olsztynie 26 kwietnia.
PANI ADO. Piękne pytanie o artyzm.Dla prawdziwego artysty to nie jest dylemat.
OdpowiedzUsuńCzy mieć skarby.
Czy być SKARBEM.
widz TeatRu Na Wynos
Ojej, uśmiechnęłam się na widok tego komentarza. Dziękuję bardzo:) BARDZO!
OdpowiedzUsuńPozwolę sobie w imieniu PUBLICZNOŚCI podziękować Panu Michałowi za naszą GENIALNOŚĆ.Realizując już od ponad 30lat swoje marzenia artystyczne zaspakaja nasze potrzeby estetyczne.
OdpowiedzUsuńDZIĘKUJEMY
To ważne,że są Artyści w Polsce"jeszcze",którzy potrafią śpiewać w ojczystym języku.Mam trzydzieści jeden lat ale coraz mniej podoba mi się polska scena muzyczna.Dziękuję Panie Michale za pański artyzm.Moja trzyletnia córeczka też Pana uwielbia.
OdpowiedzUsuńUrodziłam się krótko (miesiąc) po debiucie artystycznym Pana Michała... W wieku 16-tu lat zachwyciłam się jego artyzmem i "Walcem na tysiąc pas"... Na domiar, mam szczególną słabość do osób o płomiennych włosach (to przez moją babcię). To szczególne w swoim rodzaju zauroczenie trwa do dnia dzisiejszego. Dziękuję, Panie Michale za to, że jest Pan ciagle ten sam. Wytrawna Wielbicielka z Bydgoszczy
OdpowiedzUsuń