czwartek, 30 lipca 2009

15 lat bez Ryśka

30 lipca 1994 roku w Chorzowie zmarł muzyczny geniusz Ryszard Riedel. Fenomen w tym, że jego muzyka wciąż żyje — przekazywana z pokolenia na pokolenie, z ust do ust. Że cały czas wzbudza emocje.



I równie genialne wykonanie Darka Tabisia.



Już za życia był legendą. Dzięki jego sugestywnemu i żywiołowemu zachowaniu na scenie, koncerty zespołu zamieniały się w swoiste muzyczne spektakle. Gdy dodać do tego charyzmę, za sprawą której porywał tłumy, a także wyjątkowy charakterystyczny głos – otrzymujemy postać tragicznego artysty, który odszedł z powodu uzależnienia od narkotyków, niejako „na własne życzenie”, choć na pewno wbrew zapatrzonym w niego fanom.

Na pierwszą próbę Dżemu trafił zaproszony przez jednego z kolegów. Początkowo nie potraktowano go poważnie. Do chwili, kiedy zaśpiewał. Paweł Berger, zmarły tragicznie w 2005 roku klawiszowiec grupy, w rozmowie z Janem Skaradzińskim, autorem monografii „Rysiek”, tak wspominał ten dzień: – Buty nam spadły, jak dał głos, ale niczego po sobie poznać nie daliśmy, żeby małolatowi się w głowie nie poprzewracało.

Lata 80. biegły dla niego trzema równoległymi drogami: muzyczną, rodzinną i narkotykową. Tę pierwszą znaczyły kolejne przeboje: „Lunatycy”, „Sen o Wiktorii”, „Wehikuł czasu” czy „List do M.” W tej drugiej azylem było mieszkanie w bloku na jednym z tyskich osiedli. Trzecia była drogą ku zatraceniu. Do jej kresu dotarł 30 lipca 1994 roku. Miał wówczas niespełna 38 lat.
(Rysiek Riedel żył za szybko, umarł za młodo)

Rysiek był na detoksie w olsztyńskim szpitalu psychiatrycznym. Ale nie dał rady wyjść z nałogu.

> Riedel, gwiazda bez wysiłku

środa, 29 lipca 2009

Graffiti w Olsztynie w czarnych barwach widzę

Kolorowy Olsztyn? Fantastycznie! Grafiiti ma nie tylko promować miasto, ale i zakryć szare mury. Zgadzają się wszyscy — tylko kolej wypada z torów. Bo malowidło ma powstać na wiadukcie. Halo, czy ktoś zna lekarstwo na sprzeciw?


„Olsztyn wita” — takie graffiti miało pojawić się na jednym z wiaduktów. Miało wprawić turystów w dobry nastrój na dzień dobry. Niestety. Olsztyn wita, a kolej żegna.

Ratusz klasnął w ręce — taki napis to świetny pomysł. Właściciel muru, czyli MZDiM, też się ucieszył. Wszyscy są za, chłopaki już zawijają rękawy i biorą się do roboty. Aż tu raptem puka im w plecy Straż Ochrony Kolei: dokumenty proszę. Chłopcy pokazują wszystkie zezwolenia, ale... pozwolenia na malowanie nie dostają. Panowie mundurowi mówią: stop. I — jak się tłumaczą — do samego malowania nic nie mają. Chodzi jedynie o bezpieczeństwo grafficiarzy. A nuż wpadną pod pociąg.

Grafficiarze nie są lekkomyślni. Patrzą sobie nie tylko na ręce, nie tylko pod nogi, ale i na tory. Nie zamierzają się rzucać pod pociąg — chociaż korci, by skończyć raz na zawsze ze wszystkimi szlabanami, jakie podcinają skrzydła wszelakim inicjatywom.

O problemach grafficiarzy pisze „Gazeta Olsztyńska”.

Kolorowych ścian w Olsztynie jednak nie brakuje. Na Jarotach aż roi się od swastyk. Takiego graffiti nikt nie zabrania. Kiedy promuje się faszyzm, policja się nie pojawia. Farba spokojnie wysycha i czeka na ciąg dalszy. Bo swastyki i antyżydowskie napisy w Olsztynie to niekończący się serial (przeczytaj więcej).

Graffiti i murale to nie tylko bohomazy. To często genialne malowidła ścienne z przesłaniem. Jestem fanką rysunków z sensem. Bo najważniejsze jest tu minimum formy, a maksimum treści.

Zdarzają się więc tu i ówdzie prawdziwe "dziełka sztuki", które ożywiają szare miasta. Wystarczy dać chłopakom wolną rękę. Przykład? Mur przy olsztyńskim LO VI lub wiadukt na skrzyżowaniu ul. Sielskiej z Jagiellończyka.


Ale to i tak nie jest mistrzostwo. Inne miasta biją Olsztyn na łeb, na szyję. A może wziąć z nich dobry przykład?

Wrocław jest geniuszem w malowaniu ścian. Brakuje mi takich pomysłów w Olsztynie. Bo jak na razie remontujemy bloki, malujemy je jaskrawymi farbami i jesteśmy dumni, że żyjemy w świeżym mieście. Hmmm, tak świeżym, że aż owoców brak.


Murale są znane na całym świecie. Malowidła ścienne o wymowie społecznej narodziły się podczas meksykańskiej rewolucji ludowej na początku XX wieku. Dzisiaj Mekką murale politycznego jest Irlandia Północna. Wiele osób na pewno pamięta słynne PRL-owskie malunki służące propagandzie. Wtedy to właśnie wszystkie frontowe ściany polskich budynków były pomalowane przez artystów-plastyków i głosiły idee systemu komunistycznego.


Ozdabianie muralami Wrocławia jest długofalowe. Istnieją plany zagospodarowania kolejnych pustych ścian wrocławskich kamienic na wielkoformatowe współczesne "freski". Malowidła oprócz wesołości i oryginalności mają jeszcze jedną istotną cechę — są tak ogromne, że nie zostawiają wiele miejsca do popisu graficiarzom, pseudoartystom i specjalistom od wulgaryzmów.
(Muralia — Wrocław)


Wrocław — miejsce spotkań.


Łódź też proponuje ciekawe rozwiązania i namawia do rzucenia palenia.


Nikt mi nie powie, że to wandalizm.


Albo, że łódzcy grafficiarze nie mają poczucia humoru.


Kraków przedstawia w alegoryczny sposób bitwę o Monte Cassino.


Warszawa wciąż pamięta o Powstaniu Warszawskim.


Albo sadzi kwiaty na starej Pradze Północ.


Gdańsk też nie odpuszcza dużym formatom. Na bloku przy ul. Pilotów 17 piksluje Lecha Wałęsę. Z okazji 25-lecia otrzymania przez niego Nobla, w miejscu którym żył.


A Lublin organizuje Lubelski Festiwal Graffiti. Malował nawet sam prezydent! Ale pierwsza impreza tego typu odbyła się w Lidzbarku Warmińskim w 1994 roku, a w rok później w Bartoszycach.

wtorek, 28 lipca 2009

Maria Awaria

Nowa strona prezydenta promuje głowę państwa. Pierwsza Dama nie wychodzi z roli i gra drugie skrzypce. W internecie ma opowiadać o zwierzętach Kaczyńskich. Trafiona czy zatopiona?


O mały włos, a z krzesła bym spadła. Wchodzę na stronę prezydenta — z ciekawości i z myślą, że Lech zrzuci marynarkę i pokarze ludzką twarz. A tu zonk! Lech Kaczyński jawi się jako pan i władca. Skądinąd posada zobowiązuje — rozumiem, rozumiem. Ale i tak się pytam — nie ma pan ochoty chociaż raz stać się Leszkiem, a nie człowiekiem-urzędem? Nie dusi pana ten krawat zawiązany pod samą szyją? Barack Obama trochę go poluzował i wyluzował. Tłumy szaleją, a młodzi Polacy — nawet — stawiają go za wzór. Ale to nie w polskim stylu. Prezydent w Polsce musi trzymać fason i godnie prezentować swój garnitur-gorset. Rozumiem, rozumiem... Godnie też powinien reprezentować swoje małżeństwo. Ale tu zaczynają się schody, bo jak reprezentować, skoro Lech Kaczyński jest jeden jedyny? Stawia daleko w tyle swoją żonę. I na nic serdeczne napisy: Witamy na stronie Pary Prezydenckiej. Rozumiem, rozumiem — prezydent to prezydent, a żona to żona. Ale dlaczego o wszystkim tak sztywno?

W sekcji prezydenta znajdują się informacje dotyczące osoby Lecha Kaczyńskiego takie jak rys biograficzny, odznaczenia i doktoraty honoris causa, jakie głowa polskiego państwa otrzymała od przywódców innych państw i zagranicznych uniwersytetów, a także oświadczenie majątkowe, które Lech Kaczyński dobrowolnie upublicznił.

Tu także opisane są informacje o ustawowych kompetencjach Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej oraz dział Polityka Prezydenta, w którym wypunktowane zostały cele, jakie Lech Kaczyński postawił przed swoją prezydenturą.

W sekcji Pierwszej Damy znajdują się informacje dotyczące bieżącej aktywności małżonki prezydenta, jej biografia, tytuły honorowe i odznaczenie, jakie Maria Kaczyńska otrzymała oraz honorowe członkostwa.

W dziale Ulubieńcy Pierwsza Dama opowiada także o zwierzętach państwa Kaczyńskich.
(Strona prezydenta)

Panie prezydencie, nie wiem, jak się panu w małżeństwie układa, ale strona pokazuje, że sztywny z pana mąż... stanu.

> W pałacu prezydenckim straszą geje, Erika Steinbach i Jacek Kurski

PS. Żarty żartami. Dobrze, że prezydent wkracza na szerokie wody internetu, czyli wychodzi do ludzi. Kropka.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Uwaga, jedzie tramwaj!

Kto daje i zabiera, ten się w piekle poniewiera. A co w sytuacji, gdy jest na odwrót? Kto zabiera i oddaje, ten... pojedzie na Hawaje? Chętnie — o ile podróż odbędzie się tramwajem. Do Olsztyna po długich latach komunikacja szynowa ma wrócić.


Lubię tramwaje. Mają klimat. Chętnie wyłożyłabym tory... ale nie wyłożyłabym pieniędzy. Bo nie mam. Popieram jednak wszystkich wielbicieli miejskich wagoników. Tych sprzed lat i tych z przyszłości. Przede wszystkim popieram tych, którzy chcą tramwaje wskrzesić. Bo w Olsztynie to przecież nie nowość. Ostatni tramwaj zjechał do zajezdni w 1965 roku.

Ja w sprawie tramwajów. Z wykształcenia, ale i z zamiłowania jestem historykiem i do dziejów miewam stosunek emocjonalny. Oglądając stare zdjęcia Olsztyna, często odczuwam żal. Żal mi tych pięknych kamienic, których już nie ma, żal mi tych drzew i zieleni, zalanej dziś betonem, ale najbardziej mi żal.... właśnie tramwajów. Likwidując linie tramwajowe w połowie lat 60., ograbiono miasto z fantastycznego środka transportu miejskiego, ale też wyrwano część jego duszy.

(Ryszard Chudy, List o tramwaju)


Władze miasta też są sentymentalne i chcą, by tramwaje wróciły. Pomysł ten pojawił się już lata temu. Od tej chwili (2007 rok?) olsztyniacy debatują: tramwaj dobry czy zły? Szala przechyla się jednak w stronę wagoników. I Bóg zapłać, bo może to i drogi środek lokomocji, ale za to szybki i ekologiczny. Forum Rozwoju Olsztyna jest tego samego zdania. Ba — dorzuca nawet więcej:

Średnia prędkość jadących samochodem z Jarot do centrum w godzinach szczytu wynosi około 15km/h. Duże natężenie, niewiele alternatyw komunikacyjnych poprowadzonych po tych samych arteriach powoduje zatory. Tramwaj jako alternatywa poprowadzona innymi trasami od ruchu kołowego jest w stanie o wiele szybciej dotrzeć w ważne punkty miasta.
(Dlaczego tramwaj?)



Ile czasu potrzebuje tramwaj?
Pieczewo — Dworzec: 23-25 min
Jaroty (środek) — Kortowo I: 6 min
Jaroty — Stare Miasto: 13-14 min
Jaroty — Centrum (sąd): 16 min
Jaroty — Zatorze (pl. Bema): 18-19 min
Jaroty — Dworzec: 19,5-20 min
Dworzec — Centrum: 3 min
Dworzec — Stare Miasto: 4-4,5 min
Kortowo I — Stare Miasto: 6,5-7 min
Kortowo I — Dworzec: 13 min
Kortowo II — Os. Generałów: 2-3 min

Forum Rozwoju Olsztyna chce puścić tramwaje od dworca ulicami Partyzantów i Dąbrowszczaków, przez Stare Miasto i ul. Warszawską w stronę Kortowa. Stamtąd trasa odbijałaby na Jaroty.



Czas to pieniądz, więc inwestycja na pewno się zwróci. Tylko kiedy się pojawi? Ratusz błądzi w swoich trasowych pomysłach, więc czuję, że tramwaje są patykiem na wodzie pisane. Ale jeśli — strach pomyśleć, jak będzie przebiegała przebudowa miasta. Przez korki ludzie znienawidzą tramwaje. Póki co jednak koszmary tramwajowe nam niestraszne. Społecznicy tworzą trasy, kładą wirtualne tory, ale daleko społecznikom do urzędników, oj daleko. Jak i urzędnikom do społeczników daleko. Interpretacja dowolna.

Chłopcy-ratuszowcy chcą, by tramwaje mknęły od ul. Janowicza-Witosa na Jarotach, przez Sikorskiego (gdzie roi się od sygnalizacji), nową ul. Obiegową (ma być wybudowana od skrzyżowania ulic Sikorskiego i Pstrowskiego). Za budynkiem sanepidu tramwaj skręcałby w ul. Żołnierską, potem w Kościuszki i dalej ul. Kościuszki do Dworca Głównego. Od tej trasy mają biec odgałęzienia: ulicą Tuwima do Kortowa, a także al. Piłsudskiego aż pod Wysoką Bramę.

Czyja trasa lepsza? Plusa daję społecznikom, bo myślą na rękę mieszkańcom. Nie omijają tłumnych miejsc, a przecież tramwaj ma wozić tłumy, a nie je omijać. Racja? Dziwi mnie tylko, że olsztyńskie ulice jakby szersze się zrobiły, a "ruchome samochody" z nich wyparowały. Czary mary?

Rachunek za olsztyńskie tramwaje wyniesie 400 mln zł. Unia się dorzuci (85%), więc olsztyniacy nie odczują tej kwoty w podwyżce biletów MPK. Oby!

PS. A co z Hawajami? A nic, rym ułożyłam. Ale wszystkim ludziom wierzącym w przyjazny Olsztyn funduję wirtualną podróż — wystarczy KLIKNĄĆ.

I jeszcze jedno — UWAGA, JEDZIE TRAMWAJ!

niedziela, 26 lipca 2009

Jak parkują warszawiacy?

Po czym poznać warszawiaka? Po brawurze za kółkiem. Nie zawsze jednak szaleństwa wychodzą na zdrowie… samochodowi. W Olsztynie warszawiak zaparkował na schodach. Powód? Myślał, że to ulica!


Przyjechał do Olsztyna, zajechał na starówkę i nie patrzył na znaki. Jechał na czuja, aż zawiesił się na schodach. Chciał uciec przed policją z miejsca, gdzie samochodom wstęp wzbroniony, a wpadł w jej sidła.

Myślał, że obok kina Awangarda jest ulica. Przeliczył się. Zatrzymały go schody i stał się atrakcją turystyczną. Ludzie z jego feralnie zaparkowanym samochodem robili sobie zdjęcia. A i sam warszawiak miał poczucie humoru. Gdy przechodnie pytali, co robi tak dziwnie zaparkowane auto, odpowiadał: tu kręci się film „Mistrz kierownicy ucieka”.

Ale jak ucieka, skoro stoi?

W Olsztynie trwały Dni Jakubowe. Jednak to warszawiak był głównym punktem programu!

A może przed feralnymi schodami postawić barierkę? Historia lubi się powtarzać, a na zimne warto dmuchać.

piątek, 24 lipca 2009

Rząd: Nie śpij z hipopotamem w jednym łóżku

Zagranicą o zwierzęta się dba. A w Polsce rząd zamierza odłączyć zwierzaki od swoich właścicieli. Nie wolno już mieszkać pod jednym dachem z hipopotamami i nosorożcami. Zielone światło dostają żyrafy. Muszą mieć jednak specjalne papiery. Absurd?

Szalenie podoba mi się informacja, że niemiecka firma produkuje soczewki kontaktowe dla zwierząt — żyraf, lwów, tygrysów i niedźwiedzi. Bomba! Wiadomo już, że soczewki otrzyma niewidomy kangur z rezerwatu w Australii oraz lwica z rumuńskiego ZOO.

W Polsce do zwierząt podchodzi się inaczej. Wszystkie zwierzęta, które nie mieszkają, a powinny mieszkać w zoo — widzące czy niewidzące — muszą do zoo trafić. Każda osoba hodująca w domu nosorożce, krokodyle, gepardy, lwy, foki i hipopotamy musi w ciągu sześciu miesięcy oddać je do ogrodu zoologicznego. Jednak nie taki diabeł straszny. Łaskawiej polski rząd podchodzi do mrówkojadów, żyraf i rysiów — zwierzęta te będzie można hodować po uzyskaniu specjalnego zezwolenia od regionalnego dyrektora ochrony środowiska.

Wielbiciele śmiertelnie jadowitych pajęczaków też muszą pozbyć się swoich pupili. Pająk-morderca nie powinien mieszkać z człowiekiem — wynika z ustaleń resortu środowiska. Podobnie jest z rosomakami i pytonami.

Absurd? Za głowę się łapię, bo jaki Polak hoduje hipopotamy albo przynajmniej rosomaki?

— Doskonale rozumiemy, że osób hodujących przykładowo hipopotamy jest niewiele, o ile w ogóle takie są — mówi Magda Sikorska, rzeczniczka resortu środowiska. — Trzeba jednak uregulować takie przypadki.

— Równie dobrze można by zapisać, że nie można trzymać w domu dinozaura — komentuje pomysł rządu Marian Filar, profesor prawa i poseł z koła Stronnictwa Demokratycznego. — To klasyczny przykład nadprodukcji prawnej. Na pierwszym miejscu powinno być życie, a na drugim prawo. Tutaj jest na odwrót.
(Hipopotamy znikną z polskich domów)

Oj, Polak potrafi znaleźć igłę w stogu siana. Nie ma ważniejszych spraw — tylko polscy hodowcy hipopotamów, których zapewne brak?

Całe szczęście, że nie trzeba oddawać pum i pingwinów. Zapłakałabym się na śmierć, gdybym musiała rozstać się ze swoimi dzieciakami. Przyzwyczaiłam się do nich — dzielimy kuchnię, WC, a nawet łoże. Zaprawdę powiadam wam — człowiek to stworzenie stadne i w samotności żyć nie potrafi. Z pumą gram w karty, a pingwin tańczy mi pogo. Wieczorami czytamy blogi „Gazety Olsztyńskiej”, a rankiem parzymy kawę. Puma pija tylko zbożówkę.

Pingwin interesuje się polityką i zawsze komentuje bieżące sprawy. Nadziwić się nie może. Mówi: politycy nie mają lekkiego życia — jest tyle spraw wagi państwowej. Debatują, kłócą się, nanoszą poprawki. Jedno tylko pingwina wkurza — brak tolerancji. Kiedyś gryzła wszystkich orientacja partyjna, potem geje, a teraz zwierzęta…

I jak mam to pingwinowi wytłumaczyć?

czwartek, 23 lipca 2009

MPK ostrzega: Palisz? Nie jedziesz!

Nasz kierowca, nasz pan! Olsztyn bije wszelakie rekordy — panowie kierujący autobusami miejskimi dyktują warunki, a nawet segregują pasażerów. Dziś palacze nie mogą jechać. A co jutro? Rudym albo łysym wstęp wzbroniony?


Kierowca raz na jakiś czas ma prawo się przyczepić:

W pojazdach nie wolno przewozić: przedmiotów cuchnących, łatwopalnych, wybuchowych, żrących, radioaktywnych, trujących oraz innych materiałów niebezpiecznych. W przypadku nie stosowania się do ustaleń, kierujący pojazdem ma prawo odmówić przewozu pasażera.
(Regulamin MPK — § 7)

Regulamin wziął sobie do serca pewien kierowca, który wygonił z autobusu palacza. Znaczy, że ten przewoził cuchnący albo łatwopalny przedmiot? Opis idealnie pasuje do papierosa, ale szlug schowany był głęboko w kieszeni. Nie ulatniał się z niego nieprzyjemny zapach. Więc może problemem stało się przesiąknięte dymem ubranie? Historię dyskryminowanego palacza opisuje „Gazeta Olsztyńska”:

Marek Roman lubi sobie zapalić papierosa. Na paczkach znajduje ostrzeżenia o tym, że palenie zabija i wywołuje choroby. Ale nikt nie ostrzegał go przed złymi skutkami nałogu, jakie go mogą spotkać w autobusie. Gdy wracał do domu, usłyszał od kierowcy MPK, że śmierdzi papierosami i jeśli się nie przesiądzie, to dalej nie pojadą.

— Wszedłem do autobusu i zająłem miejsce niedaleko kierowcy. Na następnym przystanku kierowca otworzył przednie drzwi i powiedział: „Opalił się taki koziołków i potem śmierdzi” — relacjonuje Marek Roman. — Później wysiadł z autobusu, zaczął demonstracyjnie nabierać powietrze i rzucił w moją stronę: „Albo pan się przesiądzie, albo nie będę jechał dalej, dopóki panu gęba nie wywietrzeje” — dodaje urażony pasażer. — Strasznie głupio się poczułem. Autobus nie był zatłoczony, ale kilkanaście osób widziało tę scenę. Rozumiem osoby, które nie palą i na pewno przesiadłbym się bez problemu, gdyby ta prośba była wyrażona kulturalnie.
(Śmierdzisz papierosem? Autobus MPK przez ciebie nie ruszy)

Kamery umieszczone w autobusie zarejestrowały całe wydarzenie. Dlatego MPK przeprosi Marka Romana. A kierowca zostanie pouczony, że nie „nasz kierowca, nasz pan”, ale „nasz klient, nasz pan”!

Cała historia brzmi jak z filmu Barei. Ale za dowód w sprawie posłużył monitoring — kamery zarejestrowały całe zdarzenie. Gdyby nie to, złapałabym się za głowę. Marek Roman to przecież warszawski pieśniarz o lumpiarskim rodowodzie. Furorę zrobiła jego „Piosenka o kwiatach” rozsławiona w filmie „Rezerwat”. Pamiętacie?



Przeczytaj:
Jak prowadzą się kierowcy MPK
Chamstwo płynie z ust kierowców MPK wartkim strumieniem

środa, 22 lipca 2009

Kupa nie gryzie, kupa zabija!


Olsztyn wchodzi w XXI wiek i zamierza walczyć z bronią biologiczną. Ratusz rozważa zakup odkurzaczy wciągających psie kupy. Fantastycznie! Właściciele czworonogów sprzątać nie będą wcale. A co w chwili, gdy odkurzacz padnie?


Kupa na kupie kupą pogania. Kup ci na trawnikach dostatek. Taka moda olsztyńska, że rosną brązowe piramidy. Ratunkiem na to fekalne zło może być odkurzacz, czyli elektyczny wssysacz nieczystości. To cudo techniki działa już — z powodzeniem — w Ełku:

Tam za quada z odkurzaczem władze miasta zapłaciły 50 tys. zł. Odkurzacz wyposażony w silnik spalinowy może być też zamontowany na skuterze, dwukołowym wózku lub na ludzkich plecach. — Sam odkurzacz kosztuje ok. 6 tys. zł — mówi Joanna Borzyszkowska, przedstawicielka dystrybutora. — Od niedawna firma również wypożycza odkurzacze.
O możliwość zakupienia przez ratusz odkurzaczy na psie odchody zapytaliśmy Anetę Szpaderską, rzecznika Urzędu Miasta w Olsztynie: — To bardzo dobry pomysł, który na pewno rozważymy. Każda inicjatywa, która przyczyni się do rozwiązania problemu psich kup, jest cenna. Chociaż najważniejsza jest zmiana świadomości ludzi, którzy psy posiadają.
(Władza pomyśli o odkurzaczach na psie kupy)

Redakcyjny kolega M.B. zachwycił się ludzką wygodą (a może lenistwem?) i z podziwu wyjść nie może. Pyta: czy taki odkurzacz jest kresem ludzkiej cywilizacji? Twierdzi też, że lepiej byłoby wyhodować specjalne rasy psów, które pożerałyby odchody swoich kolegów. Bo taniej. Niezbyt to apetyczny pomysł. Panie M., chciałby pan mieszkać pod jednym dachem z tak tanim w utrzymaniu, ale drogim sercu przyjacielem? A co w chwili, gdy pupil zechce polizać pana po twarzy?

Ratusz zastanawia się nad zakupem odkurzaczy. Dobrze, że się zastanawia. To znak, że myśli, a jak myśli — coś może wymyśli. Aneta Szpaderska kładzie jednak nacisk na zmianę świadomości olsztyniaków. Pierwszy rzutem na taśmę były poustawiane tu i ówdzie śmietniki na psie odchody. Ale czy się zapełniają? Inaczej — czy spełniają swoją rolę? Owszem — chusteczek ci w środku dostatek. Ogryzków, patyków po lodach i butelek po napojach. Kup w środku z lupą szukać — ani widu, ani słuchu.

Lenistwo psiarzy nie zna granic. Pies wypnie się, wytoczy dzienną dawkę i czmychnie. Wraz za nim dumny pan, że spacer ma z głowy — bo cel spełniony!

Kosze stoją, ale przewodników edukacyjnych po owych koszach brak. A ludziom trzeba wyłożyć — niczym kawę na ławę — że kupa psia jest zagładą ludzkości.

W rankingu stopnia skażenia prym wiodą place zabaw, boiska, piaskownice, alejki i ścieżki. Lekarze pediatrzy przestrzegają, że zabawa w brudnym piasku lub na skażonym trawniku może być przyczyną wielu schorzeń.

Czym więc grozi kontakt z kupą?

Rozpiętość niebezpieczeństw jest szokująca: od biegunki do uszkodzenia nerek. Szczególnie niebezpieczne jest zarażenie toxacarą, która powoduje choroby oczu — do ślepoty włącznie. Larwy innego pasożyta — bąblowca, osiadłe w wątrobie, to też wielki dramat dla dotkniętego tym schorzeniem.
(Kupa nie gryzie)

Rany boskie, boję się teraz nawet podchodzić do psiej kupy! Boję się, że stracę wzrok i zostanę porażona prądem! Nie dziwię się, że właściciele psów nie chcą sprzątać ich odchodów. Przecież to zgrabnie uformowana broń biologiczna!

Może więc odkurzacz to najlepszy sposób na śmiercionośne kupy? Dlatego ratusz myśli...


SONDA
Czy ratusz kupi odkurzacz do psich kup?

tak
nie
nie wiem


> Wymówki psiarzy, czyli „nie sprzątam po psie, bo...”


wtorek, 21 lipca 2009

Segregacja? Dobre sobie!

Do trzech razy sztuka? Segregacja śmieci powinna wyglądać tak: oddzielne pojemniki do papieru, szkła i plastiku. W Olsztynie na Jarotach obowiązują jednak inne prawa. Szkło i plastik są dyskwalifikowane. Tu rządzi papier!


Mają być trzy pojemniki? Są. Nikt przyczepić się nie może. A jednak!

Aż się prosi o pojemnik na szkło. Jak widać — chętnych do segregacji nie brakuje. Apeluję też o kontener do plastiku. Przyda się na bank. Nadchodzi przecież nowa moda i browary sprzedają piwo w plastikowych butelkach.

Mądre głowy mówią, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Nie uczmy więc tylko maluchów segregacji. Uczmy też miejscową żulernię! Niech daje przykład młodszym.

Ale papier cierpliwy — wszystko przyjmie...

Przeczytaj:
Co wiemy o segregacji śmieci?

poniedziałek, 20 lipca 2009

Waglewski: Nie odkrywam torsu

Mistrz pozostanie mistrzem. Bez dwóch zdań. Waglewski, Fisz i Emade nie dali ciała na koncercie w Olsztynie. Dali czadu! — Na scenie jesteśmy kumplami, a nie rodziną. Nie mam dla synów taryfy ulgowej — kwituje Wojciech Waglewski.


Czapki z głów — zawsze będę zdejmować, gdy na mojej drodze stanie Wojtek Waglewski. Co tu kryć, mądry facet, dojrzały i niebanalny. Bo najgorsze, co dziś przytrafia się muzyce, to powielanie tandety. Szablon, szablon, szablon — by sprzedać singla i trafić na prasowe jedynki. Waglewski w tej kwestii schodzi w cień — mimo iż z mediów nie ucieka. Powadzi „Magiel Wagli” w Trójce. Ale Trójka inne rozgłośnie bije przecież na łeb, na szyję...

Synowie — Fisz i Emade — to jego siła. Dzięki nim znów wypływa. Tonący brzytwy się chwyta? Jasne, jest to sposób na chwilową nieśmiertelność. Ale tu broni się sama muzyka. Co więc Wojtek poradzi, że ma tak fantastycznych synów? Nie tylko z genów, nie tylko z talentu, ale i z twarzy. Ładni to chłopcy, oj ładni...

Po koncercie (18 lipca) gnam za kulisy. By podać rękę Wojtkowi. Z szacunku. Z uśmiechem. Z podziękowaniem. Jest cały mokry ze zmęczenia, aż czerwony. Ledwo widzi na oczy — też zaczerwienione. Dowód na to, że energia wylewała się ze sceny. Ot, magiel Wagli...

— Nie kupiłeś może jednej butelki wina? — Wojtek zagaduje do jednego z pomocników kulisowych. — Teraz bym się winka napił!

Toast za Olsztyn? A dlaczego nie? Z Olsztyna pochodzi klawiszowiec Waglewskich — Mariusz „Pasztet” Obijalski. Fantastyczny chłopak! Można wypić chociażby za niego.



Gra pan z synami, czyli niedaleko pada jabłko od jabłoni...
— Oj, niedaleko! Nawet dosłownie, bo mieszkamy bardzo blisko siebie. Ale to nie ma znaczenia, bo nie gramy z powodów rodzinnych. Mówiąc kolokwialnie — nie musimy się wozić na nazwiskach. Każdy z nas zapracował na swój życiorys. Po prostu chcieliśmy wzajemnie powymieniać się doświadczeniami i z taką ideą płyta „Męska muzyka” powstała.

Zazdrości pan czegoś swoim synom?
— Jako muzyk dojrzały zazdroszczę im tego, co z dojrzałością się traci. Zazdroszczę im więc spontaniczności. Ale to banał, co mówię. Człowiek wraz z dojrzałością osiąga pewną wiedzę i warsztat. Muzyka przez to jest szlachetniejsza, bardziej wyrafinowana, ale mniej spontaniczna, mniej poszukująca... Chociaż też nie do końca. Innymi środkami wyrażam dziś to, co mam do przekazania. W wieku pięćdziesięciu paru lat głupio jest śpiewać o problemach młodszych kolegów.

Kwestia interpretacji...
— Racja. Jestem w stanie wyobrazić sobie dziesięciolatka, który śpiewa o swojej pierwszej miłości. Ale w moim wykonaniu byłoby to śmieszne, prawda?

A synowie czego panu zazdroszczą?
— Urody oczywiście! (śmiech) Oni od małego niczego nikomu nie zazdrościli. Ani zabawek, ani samochodów, ani żadnej innej rzeczy. Od małego obracali się środowisku artystycznym innej branży, więc zazdrość była już z góry eliminowana. Oni są nawet lepsi ode mnie, bo ja w ich wieku nie osiągnąłem tak dobrej pozycji, jaką oni mają teraz. Powiem nawet ciekawostkę — Robert Leszczyński po wydaniu pierwszej płyty Fisza i Emade przychodzi do mnie i pyta, czy o nich słyszałem. Opowiada mi z wypiekami na twarzy, że ten album wymyka się etykiecie hip-hopowej. Ja mu na to: słyszałem chłopaków, bo to moi synowie. Zaskoczyła mnie więc niewiedza tego krytyka muzycznego, a nie odkrycie na rynku muzycznym Fisza i Emade.

To dobrze świadczy o synach...

— Trochę gorzej o Robercie. A synowie od samego początku pracowali na własny rachunek i własny życiorys. Nigdzie się mną nie podpierali.

Czyli czuje pan dumę z synów.
— Jako ojciec? Jakaś córeczka by mi się przydała! Ale już jest za późno. A pani pytanie brzmi tak, jakbym miał już umierać. Cały czas się spełniam — i jako ojciec, i jako muzyk. Ale jako ojciec cieszę się, że moi synowie dają sobie radę. Że są zdolnymi artystami z dobrą pozycją. Cieszy mnie też, że nie zboczyli z dobrej drogi.

Chciał pan, by zostali artystami?
— Oczywiście! Bycie dobrym artystą jest najlepszym zawodem na świecie. Nie ma nic bardziej fantastycznego niż podróżować, bawić się, spotykać z genialnymi ludźmi i jeszcze brać za to pieniądze. Fatalnie jest być średnim artystą. Lepiej już być złym, bo średni chce być ciągle wyżej, ale wciąż mu czegoś brakuje. Oczywiście do ich planów artystycznych podchodziłem z pewną dozą niepewności. Nie zmienia to faktu, że cieszę się z ich powodzenia.

Gracie „Męską muzykę”. Uważa pan, że muzyka ma płeć?
— Ten tytuł wynika ze słów poety.

Ale muzyka zawsze była kochanką. Tu męską kochanką?
— Mężczyzna bierze się za uprawianie zawodu artystycznego zawsze z powodu kobiety. A tytuł wziął się stąd, że jest to muzyka zagrana w męskim gronie. Oczywiście przewrotnie połączyłem te dwie płcie, bo chciałem, by traktowano płytę z przymrużeniem oka. Chciałem, by muzyka ociekała testosteronem. Ale na płycie nikt nie znajdzie „maczeizmu”.

A na koncercie?

— Że niby mamy odkryte torsy i powieszone złote łańcuchy na owłosionych piersiach? Też tego nie ma. Nie szalejemy, nie tupiemy. Ale zdarzają się występy, na których i ja, i synowie czujemy niesamowitą energię, którą po trosze można nazwać szaleństwem.

Może czas teraz wydać „Damską muzykę” w duecie z żoną?
— Wydałem już kiedyś płytę „Voo Voo z kobietami”, a teraz mało czuję się predysponowany do pisania damskiej muzyki. Co do żony — nie sądzę, by zechciała ze mną coś nagrać. Nigdy się z muzycznymi talentami nie ujawniała.

Ale nagrał pan żonie Grażynie płytę „Gra-żonie”.
— Pięknie wtedy zareagowała i kocha mnie do dziś. I pięknie mi podziękowała. Nie mogę jednak opowiadać tak osobistych rzeczy.

Ten prezent to przeprosiny, czy wyraz miłości?
— Płytę nagrałem w czasie, gdy pracowałem nad „Małym Wu Wu”. Była to długa i żmudna praca. Chciałem złapać trochę oddechu i wykorzystać studio. Siadłem i nagrałem teksty, które w Voo Voo nigdy by się nie pojawiły, bo były zbyt osobiste. Płyta powstała z miłości. To na pewno.

Czyli jest pan muzykiem sentymentalnym, a nie rockmanem z krwi i kości.
— Myśli pani o sex, drugs and rock'n'roll? To stereotyp! Pamiętam jak do Polski przyjechał zespół Iron Maiden. Muzycy przed wyjściem na scenę zamiast się szprycować, pić wódkę i zdobywać kobiety, zagrali w piłkę. Wszyscy byli zdziwieni. Mit ostrego muzyka prysnął. Ale wszystko ma dwie strony medalu. Znam artystów, którzy prowadzą samodesktrukcyjny styl życia, ale znam też żyjących spokojnie przy boku swoich żon — jak Kazik, Leszek Janerka, Muniek. Model muzyka-alkoholika tworzony jest na potrzebę mediów i ulepszania biografii.

Bo męska rzecz być daleko, a kobiecie wiernie czekać. Myśli pan, że koncertowa rozłąka jest siłą związku?
— Ja gram sto koncertów w roku, więc ponad dwieście dni spędzam w domu. W jakim zawodzie można tyle czasu poświęcać rodzinie? Kiedyś ktoś zapytał synów, czy mieli pełną swobodę w domu, bo ojciec ciągle wędruje po świecie z gitarą. Zaprzeczyli, bo byłem cały czas z nimi. Skarżyli się nawet, że niczego nie mogli zrobić, bo patrzyłem im na ręce.

Był pan łaskawym ojcem?
— Ich trzeba o to zapytać. Oczywiście zawsze popełnia się błędy, ale dzieciaki wyrosły mi na dobrych ludzi, więc chyba tak źle nie było. Przede wszystkim z Grażyną byliśmy — i jesteśmy — zgodnym małżeństwem. Ba — to nawet mało powiedziane! My byliśmy i jesteśmy szalenie zakochanym małżeństwem. Myślę, że to promieniuje.

A dowodem na to jest wspólne granie.
— Na scenie jesteśmy kumplami, a nie rodziną. W tym zawodzie nie można powoływać się na geny. Tu nie ma zmiłuj się. To byłoby nieuczciwe wobec ludzi, którzy chcą nas słuchać. Wymagamy od siebie bardzo wiele. Nie mam dla synów taryfy ulgowej.


Przeczytaj:
Kocham Grażynę W.
Hymn Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, czyli "Pozytywne myślenie" Waglewskiego

niedziela, 19 lipca 2009

Jagiełło znów dokopał Krzyżakom

Na Grunwald walą tłumy! A wszystko po to, by kibicować Jagielle w pogromie, jaki zaserwował 599 lat temu Krzyżakom. Historyczne pola zmieniają się wtenczas w Krupówki. Powód do dumy? Jasne!


Bitwę pod Grunwaldem rozpoczyna wystrzał z bombardy. Zaczyna się walka. Rycerze walczą na śmierć i życie. Wielu spada z koni, sypią się trupy. W końcu wygrywa Jagiełło. Niemcy odchodzą z kwitkiem. I tak jest od 1410 roku — kiedy bitwa rozegrała się po raz pierwszy. Kurz jednak po tej walce opadał dość długo, by znów się wznieść w 1998 roku. I od tego czasu corocznie miecze idą w ruch. Tylko obecność karetek pogotowia przekonuje, że nie mamy do czynienia z prawdziwą bitwą pod Grunwaldem. Rekonstrukcja walk dla wielu rodaków to pretekst do zamanifestowania narodowej dumy. Podtrzymuje mit, że w średniowieczu byliśmy prawdziwą potęgą.

Rekonstrukcja trwa godzinę i jest wielkim historycznym spektaklem. Skoro tak — ludzie na Pola Grunwaldzkie ściągają niczym do teatru. Czyli jednak naród ma potrzebę obcowania ze sztuką. Cóż, że ze sztuką walki. Sztuka to sztuka!


18 lipca na pole bitewne wychodzi ponad 1400 rycerzy.


Atrakcją jest wybudowana wioska średniowieczna. Rycerze polerują zbroje, a kowale szykują podkowy Polakom na szczęście...


Wiele osób uczestniczących w średniowiecznych inscenizacjach traktuje to jako zawód. Do bitew i pojedynków przygotowują się przez cały rok: ćwiczą fechtunek, kompletują sprzęt, czytają stare księgi i historyczne powieści.


To historyczne reality show to też żywa lekcja historii. Dlatego do Grunwaldu ściąga sam mistrz Ronaldo.


Nie brakuje też wielu młodych panienek.


Dlatego panowie mają oczy szeroko otwarte.


Ale dostatek też męskich ciał...


Rekonstrukcje bitew nie są wcale najnowszym wynalazkiem. Pod koniec XIX wieku w Krakowie były one na porządku dziennym. To właśnie takie widowiska inspirowały Jana Matejkę do malowania obrazów. Dziś Grunwald inspiruje fotografów. Szczęk mieczy miesza się zawsze z dźwiękiem migawek.



Przeczytaj:
Utarty nos Krzyżaka

Zbyszko z Bogdańca nigdy nie był pod Grunwaldem
Siła narodu kibicowała naszym pod Grunwaldem
Grunwald: jarmark z rycerzami w tle

piątek, 17 lipca 2009

Nie leci w kulki: Gaba Kulka

Powinnam pisać o Alison Moyet, bo gwiazda zaśpiewała w Olsztynie, ale od pewnego czasu zachwyca mnie Gaba Kulka. To ona wystąpiła jako przedsmak legendy lat 80. I tak zaostrzyła apetyt, że aż burczy mi w uchu z muzycznego głodu.

Perełka. W świecie szablonowo-radiowych dźwięków — perełka. Świeża, pomysłowa, inteligentna i niebanalnie finezyjna. Inaczej Gaby Kulki nie mogę określić. To nie jest prostolinijny pop, by pisać o nim w stylu kawa na ławę. Dziewczyna bawi się muzyką, cieszy się dźwiękiem i poraża, zaraża, a pewnie i przeraża szereg nikłych wokalistek. I ja czuje się — kopnięta, dotknięta zaczarowaną różdżką, która zdjęła złe czary z polskiej muzyki. No i ten fortepian! Poraża nie dlatego, że elektroniczny.

Jak widać — rosną fanki Gaby Kulki, już rosną. Trzy. Kto wie, może za kilkanaście lat będę opowiadać o legendzie pierwszej dekady XXI wieku? Dziewczynki, 3mam kciuki!


Po koncercie gnam za kulisy, by uścisnąć dłoń Gabrysi. Bo zawsze miło jest podziękować artyście ze świeżymi emocjami wypisanymi na twarzy. Oj, ale uścisk dłoni to ona ma! Siłę ma i krzepę, a jest przecież jest taka szczupła, delikatna i skromna.

— Masz przekłute uszy? — zagaduje do niej pewien miły brunet i wręcza małe pudełeczko. Gaba zawstydza się jak mała dziewczynka.
— Ale ja nie mogę...
— To miłe, gdy można podarować coś osobie, o której wszyscy mówią dobrze. I tak trzymaj! — facet ucieka, a Gaba zerka do pudełeczka. Znajduje kolczyki. Tylko gdzie je teraz powiesić? Uszu przekłutych przecież nie ma.
— Może dłonie, by grać pocieszniej na klawiszach?

— Będę cię teraz wypatrywać, czy przekłujesz uszy — tym razem to moje słowa. — A tak w ogóle to chciałabym z tobą zrobić wywiad. Musisz więc jeszcze raz przyjechać do Olsztyna, bym miała pretekst do rozmowy.
— To może w listopadzie?
— Trzymam za słowo!

Tak, trzymam za słowo. Chcę Kulkę w listopadzie w Olsztynie!

Gaba występuje jako support Alison Moyet, którą okrzyknięto legendą lat 80. Gdyby ktoś mnie tak nazwał, padłabym trupem. Bo legenda? To brzmi jakby było już po człowieku! Freddie Mercury jest legendą. Janis Joplin… A Alison jeszcze żyje i ma się świetnie! Na koncercie to potwierdza. Z piosenki na piosenkę jest coraz lepsza — ale czy ona się tak rozkręca, czy ja się wkręcam w jej klimat? Przyznam, że jedno i drugie. Alison w przerwach między kawałkami popija koniaczek, więc jej głos nabiera barwy.

Nie znam Alison. Owszem, słyszałam Yazoo, ale to nie jest artystka mojego pokolenia, co też się potwierdza się przed koncertem. Opowiadam kilku osobom, że idę na koncert pani Moyet, a każdy otwiera szeroko oczy: a kto to jest?

Dziś już wiem i chylę czoła. Piękny koncert i intrygująca kobieta. Może nie ubrała się wystrzałowo (zwykła czarna kiecka), ale ze sceny schodzi z klasą. Don’t go!

Koncert Alison Moyet to spore wydarzenie nie tylko w skali kraju, bo artystka sporadycznie występuje z solowymi recitalami. Skupia się od kilku lat na pracy w teatrze (za co jej kolejny ukłon). Po ogromnym sukcesie w latach osiemdziesiątych — najpierw w zespole Yazoo, a później solo — Alison rozpoczyna współpracę z teatrem West End, która miała trwać tylko sześć miesięcy. Nie udało się jej uciec i jej teatralna przygoda trwa do dziś. Cóż, nie dziwię się, bo teatr wciąga.

> Znów się rozpędzam. Rozmowa z Alison Moyet


Koncertu nie można ani fotografować, ani filmować, ale… od czego są komórki?




> Zdjęcia z koncertu
> Gwiazda Alison Moyet
> Gaba Kulka się dopiekła

czwartek, 16 lipca 2009

Autorytet Polaka, czyli wzory i zmory

Już nie pisarze, filozofowie ani naukowcy są autorytetami. Dziś to miano zgarniają gwiazdy telewizyjnych show. O zgrozo! Kuba Wojewódzki na prezydenta, a Szymon Majewski na premiera? Ratunku!


Jan Paweł II już trafił na dywanik do Pana Boga. Ten grozi mu palcem, że Polacy tracą autorytety. Że papież odchodzi w cień. Nawet pomysły Włochów, którzy chcą wydelegować w pielgrzymkę po Polsce relikwie papieża z Krakowa, nie pomagają. Autorytety biorą w łeb, czyli biorą się z telewizji.

Dziś trzeba tyłek wystawić na srebrnym ekranie, by zwrócić na siebie uwagę. Wtedy idzie się na języki i nie brak zachwytów — och, ach, jaka odwaga, jaka błyskotliwość, jaka metafora! I jaka pupa! Tym sposobem tworzą się gwiazdy, rodzą się autorytety. Kto głośniej gwiżdże, ten jest słyszalny.

A mądra persona pośladkami świecić nie będzie. Bo mądra. Wiem, wiem — tylko pupa ma wzięcie w telewizji. Głowa dziś schodzi na dalszy plan. Bo kto głową się interesuje? Gdzie w głowie jest seks? Intelektualne orgazmy też dziś nie są w cenie.

Kogo młodzi Polacy wynoszą na ołtarze? Ktoś ciekawski przeprowadził ankietę, która donosi, że po Jerzym Owsiaku kolejne miejsca zajmują: Kuba Wojewódzki, Szymon Majewski i Wojciech Cejrowski. W dalszej kolejce stoi też Ewa Drzyzga, a za nią Robert Kubica, Donald Tusk, Monika Olejnik i Barack Obama.

— Żyjemy w epoce celebrytów pokazywanych w telewizji. A w mediach mało jest mowy o tym, kto otrzymał Nagrodę Nobla, tylko że ktoś znany ma nowego partnera — komentuje wyniki psycholog prof. Katarzyna Popiołek z Uniwersytetu Śląskiego. Dodaje, że Jan Paweł II w oczach młodzieży też był celebrytą. — Jak celebryta rok, dwa nie pojawia się w mediach, to o nim zapominamy.
(Pokolenie zapatrzone w ekran telewizora)

Dziwi mnie fakt, że nikt nie postawił na Dodę. Przecież to pierwszy biust polskiej piosenki i pierwsza dama portali plotkarskich! Tryska energią, śmiechem, różem i pudrem. To, że głowy nie ma pociągającej i — co najwspanialsze — nie zna się na geografii, schodzi na dalszy plan. Dowód? Posłuchaj fragmentu mojej rozmowy z Dodą. Do tej pory jeszcze ślinę przełykam...



PS. A kogo ja cenię? Pozwolę sobie wymienić osoby żyjące. I Polaków, bo po co szukać daleko, jak można pod nosem znaleźć?

Literatura: Krall, Myśliwski. Muzyka: Nosowska, Waglewski. Polityka: Bartoszewski. Aktorstwo: Dymna, Stenka, mistrz Peszek, Chyra, Stuhrowie. Reżyseria: Klata, Lupa, Warlikowski. Dziennikarstwo: Tochman (za reportaż) Najsztub (za wywiad).

środa, 15 lipca 2009

Zbyszko z Bogdańca nigdy nie był pod Grunwaldem

— Ja myślałam, że jest pan normalnym człowiekiem. Takim jak Zbyszko z Bogdańca. A pan jest gwałcicielem! — wspomina swoją najlepszą recenzję roli z „Krzyżaków” Mieczysław Kalenik. — Chyba ten Zbyszek mi jednak wyszedł...


Fantastyczny człowiek. Humor? Tak. Otwartość? Tak. Tak widzi mi się Mieczysław Kalenik — legendarny Zbyszko z Bogdańca. 15 lipca przypada 599. rocznica bitwy pod Grunwaldem i... prawie 50. rocznica pierwszego klapsa „Krzyżaków”.

Panie Mieczysławie, którędy na Grunwald?
— Przysięgam, że nigdy w życiu nie byłem na polach grunwaldzkich. Kilkanaście razy przejeżdżałem w okolicy, ale nigdy nie zajechałem. A to czasu brakowało, a to możliwości. „Krzyżaków” kręciliśmy przecież w Starogardzie Gdańskim. Ale mam wielką ochotę, by pojechać do Grunwaldu. Z nim mam jednak jak z Wilnem. Tyle razy mnie zapraszano, ale nigdy nie pojechałem. Ale takie jest życie. Nawet jak odbywała się premiera filmu, wysłali mnie do Moskwy. Bo premiery były dwie — jedna na polach grunwaldzkich, a druga w Moskwie. Kazali, to pojechałem! Miałem się rozdwoić?

Wtedy był pan rozchwytywany...
— I to jak! Gdzie się nie obróciłem, tam byli „Krzyżacy”. I do tej pory tak jest. Miesiąc temu nadawali w telewizji — jak co roku. Zawsze oglądałem, ale ostatnio zaprzestałem. Proszę sobie wyobrazić, że żyją tylko cztery osoby z filmu. Na zmarłych mam patrzeć? Przykre to, prawda? Żyje jeszcze Grażyna Staniszewska, Emil Karewicz, Baśka Chorawianka i taki Kalenik. Pierwszy zmarł Jurek Pichelski, który grał Powałę z Taczewa. Oj, jaka to była tragedia. Byłem w Teatrze Narodowym i umówiliśmy się na brydża. To był czwartek, a my zaplanowaliśmy partyjkę na sobotę. W piątek kolega mi mówi, że Jurek nie żyje. Złapałem się za głowę: jak to? Przecież w brydża jutro gramy! W mordę mu chciałem strzelić, że takie rzeczy wygaduje. I potem ludzie się posypali.

Przykre.
— A wie pani, że prace nad filmem zaczęły się od mojej sceny walki z niedźwiedziem? A dlaczego tak? Bo jak ten niedźwiedź by minie rozszarpał, mogliby wziąć innego Zbyszka. Niedźwiedź na szczęście nie zrobił mi krzywdy. Ford przyszedł, podrapał się po wąsach i był zadowolony. Ale operator mówi, że ma jeszcze trochę taśmy. Mówi: Mietek, Mietek! Ja jeszcze zrobię zbliżenie twojej głowy i niedźwiedziego łba. Podszedłem wtedy do miśka i przestraszyłem się go. Dopiero! On to wyczuł, a że mańkut był, więc łupną mnie lewą łapą. I to z jaką siłą mnie walnął! Ważyłem wtedy 82 kg i przeleciałem około dziesięć metrów w powietrzu. Potem niedźwiedź uciekł — zerwał stalową linkę i poszedł do lasu. Kobiety, które zbierały jagody, o mały włos nie dostały zawału. Bo niedźwiedź w lesie? Przez tysiąc lat nie było tam miśków, a tu się przyczłapał i straszył.

Ale nie tylko niedźwiedzia pan tak żywiołowo wspomina...
— Ależ oczywiście, że nie tylko. Najważniejsi dla mnie byli ludzie. Poznałem tam wielu, wielu wspaniałych aktorów. Zaprzyjaźniłem się z nimi. I to dla mnie było najważniejsze, a nie sama rola i praca na planie. Ludzie tworzyli niesamowity klimat. Otoczenie robiło „Krzyżaków”, a nie sam Ford. Każde podanie ręki, słowa, spojrzenia — cudowne sprawy. Przysięgam, że potem nigdy nie spotkałem się z taką atmosferą na żadnym innym planie. Może dlatego, że teraz nie ma aktorów, ale są artyści? I każdy z nich zadziera nosa, a nie potrafi powiedzieć dwóch słów przed kamerą? Kiedyś było inaczej. Aż chciało się grać! Może dlatego też tak szybko zrobiliśmy ten film? Pierwszy klaps padł 9 sierpnia 1959 roku, a ostatni 15 marca 1960 roku. Na tamte czasy to była błyskawiczna produkcja. I jakże ogromna! W filmie wzięły udział ze cztery tysiące koni i tyle samo prawdziwych ułanów. Nie byli to statyści! Pamiętam, jak wszyscy się witali i płakali. Bo ci ułani widzieli się wcześniej podczas wojny! Padali sobie w ramiona — to była nieprawdopodobna sprawa. Tak, to był fantastyczny czas!

A czas odmierzał zegarek na pana ręku. Kamery to uchwyciły. Zegarek w średniowieczu?
— Ależ skąd! Ja nigdy na ręku nie nosiłem zegarka. Jak już coś, miałem go w kieszeni. Ale racja — nie dało się wszystkiego wyeliminować. XX wiek to nie średniowiecze. Widać na filmie też druty wysokiego napięcia. W jakimś ujęciu jestem w czapce na głowie, a w drugim już bez. Ale czy tylko w „Krzyżakach” to się zdarzyło? Filmy z całego świata mają wpadki.

Podobno rolę Zbyszka dostał pan przez przypadek.
— Przeczytałem gdzieś, że kręcą „Krzyżaków” i marzyłem o tej roli. Ale doszły mnie słuchy, że Bogusz Bilewski ma być Zbyszkiem. Pamiętam, że poszedłem do klubu nocnego. Przy jednym stoliku siedziało trzech panów. Bacznie mi się przyglądali. Jeden z nich w końcu nie wytrzymał, podszedł do mnie i mówi: nazywam się Zygmunt Król. A ja Stefan Batory — odpowiedziałem. A on: ale ja naprawdę się nazywam Zygmunt Król i jestem kierownikiem produkcji „Krzyżaków”. Czy pan jest aktorem? Niech pan podejdzie do naszego stolika, Ford chce z panem porozmawiać. Podszedłem i słyszę: chce pan zagrać w filmie? Ja: a kogo? Danuśki nie zagram, Jagienki też nie... Ale pewnie że chciałbym! Ford: zagra pan główną rolę, Zbyszka z Bogdańca. Ja: Ale Bogusz Bilewski jest już obsadzony. Ford: nie jest, pan będzie Zbyszkiem! Proszę przyjechać na próbne zdjęcia. No i pojechałem. Dali mi dwie strony maszynopisu, bym się nauczył na pamięć. Perukę mi włożyli i kazali grać. Słowa nie wypowiedziałem. Nic! Zero kompletne! Wstyd! Ale zapłacili mi 250 zł za te zdjęcia, wsiadłem w pociąg i ze wstydu chciałem przez okno wyskakiwać. Taka okazja, a ja nawet nie pamiętałem jak się nazywam! To tak jak w totolotku: znałem wszystkie numery, a nie nie skreśliłem żadnego! Ale po dwóch dnia odbieram telefon: tu Zygmunt Król, Ford chce pana jeszcze raz widzieć. Pojechałem i już gładko poszło. Ford podrapał się po wąsie i powiedział: no i po co było się denerwować? Wierzył we mnie!

A potem kobiety za panem szalały.
— Pamiętam najcudowniejszą recenzję, jaką dostałem. Pojechałem do Gdańska na spotkanie. Jakaś pani do mnie podchodzi i mówi: Ja myślałam, że jest pan normalnym człowiekiem. Takim jak Zbyszko z Bogdańca. A pan jest gwałcicielem! Bo ja wcześniej grałem gwałciciela w „Pierwszym dniu wolności”. Gwałciłem Beatę Tyszkiewicz! I widzi pani? Chyba ten Zbyszek mi jednak wyszedł, bo skoro był normalnym człowiekiem...

wtorek, 14 lipca 2009

Skawiński: Nie jestem odgrzewanym kotletem!

— Jesteśmy jednym z nielicznych zespołów, które mogą cieszyć się powrotem — chwali się Grzegorz Skawiński, lider Kombii. — Cieszy nas bardzo, że nasza muzyka ma uniwersalny wymiar, że jest bardzo szeroko adresowana.


Gwiazda? Mniejsza o to. Kombii? Mniejsza o to. Nie pociąga mnie muzyka tego zespołu. Nie pociąga mnie głos Grzegorza Skawińskiego. Nie wznoszę się, nie upadam. Nie pociąga mnie też Grześ jako rozmówca. Właśnie minusem jest ta uniwersalność — jedni fachowcy nazwą to pliszpopem, inny dobrym marketingiem, inny przeciętnością. Ale ze mnie kiepski target. Ja granie Kombii nazwę — ot — radiozapychaczem. Wszystkich fanów za neologizm przepraszam. Słodkiego miłego życia!

Kiedy czytam na waszej stronie, że w 2003 roku postanowiliście powołać do życia formację Kombii, trochę się uśmiecham. Bo przecież Kombi ma sto lat!
— Po zakończeniu działalności zespołu O.N.A., pod wpływem wielu sygnałów ze strony fanów i mediów, postanowiliśmy reaktywować zespół Kombi. Zmodyfikowaliśmy pisownię nazwy zespołu i dodaliśmy drugie „i”. Chcieliśmy przez to powiedzieć, że nasza muzyka to długa historia, która będzie się dalej toczyła. Nie chcieliśmy bazować tylko na starym repertuarze — nagraliśmy nowe płyty, rozwijamy się muzycznie i — co tu kryć — budujemy nową historię.

Ale zaczynaliście swoje „drugie wejście” od znanych przebojów...
— Rzeczywiście tak było, bo chcieliśmy przypomnieć się ludziom.

Ale was nie da się zapomnieć!
— Tak się tylko wydaje. Z naszej perspektywy wygląda to zupełnie inaczej, a początek nie był wcale taki prosty. Prawda jest taka, że potrzebowaliśmy czasu, by nie rozczarować dotychczasowych fanów i zdobyć nowych.

A nie czuliście się trochę jak odgrzewane kotlety?
— (śmiech) Nie! Dlaczego mielibyśmy się tak czuć? Absolutnie nie byliśmy jak odgrzewane kotlety. Tym bardziej, że mieliśmy zamiar dokonać jeszcze wiele nowych rzeczy. Oczywiście nikt nie zna przyszłości i wtedy trudno nam było o tym mówić. Nie wiedzieliśmy, czy nam się uda. Ale mieliśmy szczęście. Jesteśmy jednym z nielicznych zespołów, które mogą cieszyć się powrotem.

Bo „każde pokolenie ma własny czas”, a wy przeżywacie swoją drugą młodość. Można tak powiedzieć?
— Czy ja wiem... czy drugą, czy trzecią? Publiczności nam przybywa. Na koncerty przychodzi bardzo dużo młodych ludzi. Co do tego utworu — tak samo śpiewają go dwunastolatkowie, tak samo dorośli. Każdy może siebie odnaleźć w tej piosence. Cieszy nas bardzo, że nasza muzyka ma uniwersalny wymiar, że jest bardzo szeroko adresowana.

A propos drugiej, trzeciej młodości... Mówiłeś kiedyś, że to Agnieszka Chylińska dała wam drugą młodość. Jakby ujęła wam 20 lat...
— W Kombii w ogóle nam jej nie brakuje. W Kombi nigdy nie śpiewała! A O.N.A. to był naprawdę piękny okres w moim życiu — rockowy, mocny. Ale to — jak mówi nasz prezydent — oczywista oczywistość. Agnieszka chciała zrobić karierę solową. Miała taką ochotę, postanowiła iść swoją drogą. Jest dorosłą osobą już po trzydziestce, więc daje sobie świetnie radę bez nas.

Chińskie przysłowie mówi, że człowiek zmienia się co siedem lat, a w twojej rodzinie dzieci rodziły się właśnie co siedem lat...
— (śmiech) Dokładnie! Ale nie było w tym żadnej filozofii. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Kiedyś powiedziałeś, że nie czytasz gazet... Nadal tak jest?
— Tak, nie czytam gazet, bo korzystam z internetu. W sieci mogę dotrzeć do wszystkich rzeczy oraz informacji, które mnie interesują. Nawet do takich, które nie są w zasięgu mojej ręki, których nie kupię w pobliskim kiosku. Powiedziałbym inaczej — czytam gazety w innej formie. Oglądam też dużo telewizji.

Cała Polska śpiewa „Słodkiego miłego życia”. W obliczu dzisiejszych czasów to życzenie jest jak najbardziej aktualne...
— Te słowa są opacznie rozumiane, bo to ironia wynikająca ze zwrotek. Ale oczywiście ludzie ten tekst interpretują po swojemu. Piosenka jest zupełnie o czymś innym, a życie jest takie, jakie jest — każdy czegoś szuka. Czasem zdarza się, że znajduje. I tyle.

A ty czego szukasz w życiu?

— Wszystkiego. Wrażeń, szczęścia, miłości. Wszystkiego pozytywnego, co daje się znaleźć.

A teraz: gra i trąbi zespół Kombi!

poniedziałek, 13 lipca 2009

Bańki mydlane

Trzeba być tak szybkim, jak nadchodząca chwila. Edward Stachura


Czas jest poza nami i przed nami, przy nas go nie ma. Lew Tołstoj


We wszystkim trzeba umieć uchwycić odpowiedni moment. James Joyce


Ten moment naprawdę istnieje, to chwila, w której spływa na nas cała siła gwiazd i pozwala nam czynić cuda. Paulo Coelho


Czas robi swoje. A ty człowieku? Stanisław Jerzy Lec


Najpamiętliwszą chwilą w życiu kobiety jest chwila zapomnienia. Przysłowie francuskie


Być może istnieją czasy piękniejsze, ale te są nasze. Jean Paul Sartre


Żyj chwilą, jakby to była ostatnia chwila twojego życia. Janis Joplin


> Zobacz, jak pęka bańka mydlana

niedziela, 12 lipca 2009

PKP: Powolne Katowanie Pasażera

— Podróżowanie wspólnie z PKP to jak odwiedziny po pijanemu wesołego miasteczka — twierdzi Skiba. Ja powiem inaczej — PKP to galeria absurdów, bo pociągi aż pękają od nonsensów, czyli brud i smród do biletu gratis!


Komuno, ty wracać nie musisz! Ty wciąż bacznie opiekujesz się PKP. Pociąg pośpieszny relacji Warszawa-Toruń to nie wyjątek, który potwierdza regułę. To standard. Za jedyne 42 zł!

Z brudem podróżni muszą się zmagać nie tylko na dworcach, ale i w pociągach. Inspektorzy sprawdzili 1000 wagonów. Co zastali? W toaletach i umywalkach — brak wody, kosze przepełnione śmieciami, na podłogach brud. Pociągi zazwyczaj wyjeżdżały w trasy czyste. A wracały w opłakanym stanie. — Wynajmujemy firmy sprzątające, ale nie docierają wszędzie.
(Brud, smród i ubóstwo)

Od lat nikt porządnie wagonów nie wyszorował. Od lat nikt nie zatroszczył się o komfort jazdy. Bo pasażer nie kura, zniesie wszystko. I jeszcze zapłaci!

Przeszłam się z aparatem po wagonie, który wiezie mnie niczym błyskawica. Ach! Żeby tylko! Oto kilka rarytasów:

Zdjęcie z cyklu: lustrzane odbicie PKP.


Zdjęcie z cyklu: nie palimy, ale śpimy.


Zdjęcie z cyklu: nieupoważnionym wstęp wzbroniony.


Zdjęcie z cyklu: okno na świat.


Zdjęcie z cyklu: gdzie jest gaśnica?


Zdjęcie z cyklu: rozdwojenie.


Zdjęcie z cyklu: intymność.


Zdjęcie z cyklu: PKP ostrzega!


Przeczytaj:
Rower MUSI być na Twojej głowie
Absurdy PKP