wtorek, 31 maja 2011

Jak koszę kosa aparatem

Nie mają do mnie zaufania, mimo iż mieszkają na moim balkonie. A ja nie mam do nich cierpliwości, bo nie chcą mi się pokazać w całości. Mowa o małych kosach, których jestem matką chrzestną. A może poleciałam za daleko?


Z pierwszymi przejawami wiosny w korytku rynny na moim balkonie zamieszkują sobie dwa zakochane kosy. Tulą się do siebie, ćwierkają aż tu raptem wykluwają się im maluchy. I zaczyna się ciężka praca. Co chwilę kosiki wykrzykują: jeść, jeść! A rodzice non stop latają, aby napełnić puste brzuszki i "zapchać" otwarte dziubki.

Mija miesiąc, małe rosną, a rodzice cały czas harują — wstają o piątej rano, a zasypiają o dziewiątej wieczorem. W tym czasie nie mają chwili wytchnienia — cały czas dostarczają posiłki. Małe krzyczą, wydalają i czasami śpią. Rodzice o śnie nie myślą. Myślą o dżdżownicach.


W końcu postanawiam podejrzeć maluchy, ale nie jest to łatwa sprawa. Bo jak to zrobić? Wejść na dach? Daję kosom za wygraną. Wystarczy, że je słyszę... Ale pewnego dnia, gdy wychodzę na balkon, aby napełnić płuca świeżym powietrzem, dostrzegam jeden dziubek. Chwytam więc aparat i czekam, aż mama albo tata nadleci z obiadem (bo jest akurat pora obiadowa). Ale rodzice są sprytni — zamiast do malucha, lecą na dach i obserwują mnie z uwagą. Czekają aż mi się znudzi... Ale ja uparta jestem!


Czas nagli, małe czekają, więc trzeba wybrać mniejsze zło, a właściwie dobro dzieci. Migawka strzela jak opętana!


Co udało mi się złapać w kadrze, z przyjemnością prezentuję. Nie są to jednak dzieła sztuki, ale zwykłe sąsiedzkie fotki. Ale to już coś, prawda? Mam dzikich lokatorów!


PS. Co ten ptak chce mi powiedzieć? "Uważaj mała, bo ci napiórkuję!"

sobota, 28 maja 2011

Gdzie się podziała ta wielka Ameryka?

Do Warszawy przyjechał Barack Obama, prezydent Stanów Zjednoczonych, więc tematem numer jeden jest wszystko, co amerykańskie. Dlatego w Olsztynie postanowiłam poszukać Ameryki. I szukałam... jak igły w stogu siana.


Barack Obama promuje swój kraj jak tylko może. Nie tylko poraża nas amerykańskim uśmiechem, ale przede wszystkim nosi amerykański zegarek, jeździ amerykańskim samochodem i zawsze na wyjazdach nocuje w amerykańskich hotelach. Pewnie nosi też majtki Calvina Kleina, ale aż tak głęboko w oczy nie będę mu zaglądać. Przyjrzę się za to Olsztynowi i zobaczę, ile Ameryki jest w tym mieście. Od czego więc zacząć? Od śniadania?

Niemiecki kotlet z polskiej krowy
Na dzień dobry serwuję sobie hamburgera i frytki w amerykańskim fast foodzie. I tu już zaczynają się schody, bo smaku Ameryki nie czuć.
— Ziemniaki i mięso pochodzą z Polski — uśmiecha się szeroko pani Wiesia, która podaje mi śniadanie na tacy. Siadam więc przy stoliku, sięgam po prasę, ale nie mam zbyt wielkiego wyboru. Jest tylko firmowe pisemko zachwalające sieć, której akurat jestem gościem. Na pierwszej stronie widnieją apetyczne frytki i informacja: dowiedz się więcej o naszych ziemniakach. Nie muszę długo szukać — już na początku dowiaduję się, że ziemniaki na frytki pochodzą z Lęborka. Mięso na hamburgery też nie przyjeżdża zza oceanu, ale pochodzi z polskiej krowy. A sam hamburger — mimo iż to klasyczna amerykańska potrawa — wywodzi się od befsztyka po hambursku, czyli z kotleta z siekanej wołowiny wprowadzonego do kuchni amerykańskiej przez imigrantów z Niemiec. I tyle amerykańskiego śniadania. Punkt dla mnie!

Ciuchy z Azji
Po jedzeniu czas na zakupy. Idę więc do sklepu, który bije amerykańską nazwą po oczach. Zerkam na metki, ale Stanów Zjednoczonych ze świecą tu szukać. Na wieszakach wisi cała Azja — od Turcji, przez Tajlandię, po Chiny.
— Ale co najciekawsze, jesteśmy firmą niemiecką — wyjaśnia Iwona Jastrzębska, kierowniczka zmiany w sklepie. — A skąd nazwa? Pewnie chodzi o to, aby poczuć się jak nowojorczyk... To nawiązanie do tamtejszych wybiegów mody i trendów.
I tyle z ubierania się po amerykańsku. Punkt dla mnie!

Twarde nóżki z Chin
A może trochę zabawy? Pamiętam czasy, kiedy lalka Barbie była marzeniem każdej dziewczynki. Ja też się wpisałam w ten „american dream”. Pamiętam też swoją radość, kiedy moje marzenie się ziściło. Plastikowa blondynka była wtedy symbolem tego lepszego świata dostępnego tylko w sieci Pewex. Barbie stworzyła Ruth Handler w 1958 roku wzorując się na niemieckiej lalce Bild Lilli. Znów Niemcy górą?
— Dzisiejsze lalki Barbie produkowane są w Anglii — oprowadza mnie po sklepie z zabawkami sprzedawczyni Dorota. — Ale są one inne niż te oryginalne, produkowane w Stanach. Nie mają giętkich nóżek ani rączek, ale i tak dziewczynki chętnie je kupują. Tak jak i inne zabawki, które czerpią z amerykańskich bajek. Mowa o Kubusiu Puchatku, Hannie Montanie, Toy Story, Ben Tenie... Żadna jednak z tych zabawek — mimo aż kipi Stanami Zjednoczonymi — nie została wyprodukowana za oceanem. Prym wiodą Chiny.
Amerykańskiej zabawki nie znalazłam. Punkt dla mnie!

Słabe espresso w filiżance
Czas na kawę. Jaką wybrać? W menu widnieje „americana”, więc ciekawa jestem korzeni tego napoju.
— To zwykłe włoskie espresso z dolewką wody — tłumaczy Marta Przychodzka z kawiarni. — Włosi najlepiej parzą kawę, ale za to można pić ją po amerykańsku. A że Amerykanie nawet piwo piją procentowo słabsze niż reszta świata, więc chętnie rozcieńczają też espresso. Dolewają wody i są zadowoleni — stąd „americana”.
Dla kogo punkt? Dla Włochów. I dla mnie!

Wyjątek potwierdza regułę
W kinie Ameryka bije po oczach. Wystarczy przeczytać repertuar, aby wiedzieć, że tu króluje Hollywood.
— Ludzie najchętniej wybierają amerykańskie filmy — opowiada pracownik kina. — Bo to lekkie kino, więc jeśli ktoś chce się odprężyć po ciężkim i pracowitym dniu, na pewno się nie zawiedzie. Nawet jak bomby lecą na ekranie, film nie przytłacza. Bo takie jest właśnie amerykańskie kino — z efektami! Zupełnie inaczej jest z polskimi produkcjami, które już kilka razy zanudziły widzów. Do polskich filmów podchodzimy więc z dystansem — chyba że są to komediowe hity jak na przykład „Lejdis”. Wtedy nawet amerykańskie kino może czuć się zagrożone! Ale wyjątek potwierdzają regułę.
Punkt dla Stanów Zjednoczonych. W końcu!

Ochraniacz na szczękę i korki
W Olsztynie jest jeszcze jedno miejsce, w którym można zaliczyć wiele punktów. To boisko, na którym trenują fani futbolu amerykańskiego. Sportowcy nazwali się Lakers, co w polskim tłumaczeniu znaczy Jeziorowcy. Zespół powstał niespełna rok temu.
— Żeby rozpocząć treningi trzeba mieć dres, ochraniacz na szczękę i korki. To na początek wystarczy — mówi prezes i jednocześnie zawodnik Lakers. — Naszym marzeniem jest, żeby w zespole była prawdziwa rywalizacja o pierwszy skład. Mam nadzieję, że tak będzie!
Futbol amerykański to sport drużynowy, w którym rywalizują dwa 11-osobowe zespoły. Celem gry jest zdobycie w ustalonym czasie większej liczby punktów od drużyny przeciwnej. Piłkę można przemieszczać, wykopując, niosąc, rzucając lub przekazując z rąk do rąk między zawodnikami.
Punkt dla Ameryki! Ja schodzę już z boiska, ale i tak czuję się zawiedziona. Ameryka niby jest wszechobecna, ale wystarczy się przyjrzeć, aby czar prysnął. A pryska jeszcze bardziej, gdy wysnuwa się wnioski — siła Stanów Zjednoczonych tkwi w innych państwach — zaczynając na Niemczech, a na Chinach kończąc. Tylko że o tym nikt nigdy nie mówi...

czwartek, 26 maja 2011

Aż policzki zachodzą za uszy...

— Człowiek leci w górę i puka się w głowę: po co? Żeby wyskakiwać ze sprawnego samolotu? — mówi Franciszek Kiapśnia, który został spadochroniarzem w wieku 45 lat. — Uwielbiam fruwać jak ptak. Spadochron jest niczym szybowiec bez kabiny.


— Wszystko przez żonę! — opowiada Franciszek Kiapśnia, elektryk. — Byliśmy na imprezie: wszyscy od nas młodsi, my najstarsi. Panie zaczęły rozmawiać, że „mojego Ziutka łamie w krzyżu, a mój Józuś taki siwy”. Moja żona wypaliła wtedy, że Franuś chce na spadochronie skakać. Kobiety złapały się za głowę, że to niebezpieczne. Temat więc z mężczyzn zszedł i przeniósł się na skakanie. I ja się wtedy tak napaliłem na spadochrony, że głowa mała! Pojechałem niby na majówkę do Kętrzyna, ale tak naprawdę, aby zrobić badania. Wtedy też pierwszy raz wsiadłem do samolotu. Potem trafiłem pod skrzydła fachowca, który zmienił moje życie.
— Skoki dziś to mój zawód — potwierdza Sylwester Sieńkowski, instruktor spadochronowy. — Skoczyłem już ponad tysiąc razy. A miało być zupełnie inaczej. Miałem latać, ale samolotami. Poszedłem do liceum lotniczego, ale tam spisano mnie na straty. Zacząłem więc skakać w Olsztynie i tak się wciągnąłem, że nie wiem, co innego dziś mógłbym robić. Tej adrenaliny, jaka wytwarza się podczas spadania z prędkością 200 km/h, nie da się niczym zastąpić.

Policzki za uszami
Skoki spadochronowe są jak nałóg. Albo łapie się bakcyla za pierwszym razem, albo nie. To krótka piłka.
— Człowiek leci w górę i puka się w głowę: po co? Żeby skakać ze sprawnego samolotu? — opowiada Franek. — Podczas skoku mózg wszystkiego nie rejestruje. Wszystko się widzi, czuje, ale momentu oderwania od samolotu się nie pamięta. To taka przerwa w życiorysie. Ale ciągnie do chmur. Ciągnie chęć poznania czegoś nowego. Ciągnie kilka minut latania — spadochron jest niczym szybowiec bez kabiny. Skoczek robi ósemki, kółka. Leci z taka prędkością, że policzki prawie zachodzą za uszy. A widoki? Zapierają dech w piersiach. Dlatego uwielbiam fruwać jak ptak. Tylko na wysokości można poczuć, jak pachnie powietrze — czuć zapach kwiatów i roślinności. Na ziemi nigdy się tego nie wyczuje. Dzięki skokom stałem się zupełnie innym człowiekiem. Mam inne podejście do życia, stare problemy przestały grać pierwsze skrzypce. Stałem się łagodny, bo spadochroniarstwo zmienia charakter. To fakt. A w dodatku to bezpieczny sport. Gdy przechodzi się przez ulicę, więcej może się zdarzyć. Ale pamiętam swój jeden skok, kiedy spadochron mi się nie otworzył. To było nad Elblągiem, leciałem z wysokości 1800 metrów. W połowie nie chciała mi się otworzyć czasza główna. Ale w takich sytuacjach człowiek jest jak automat. Wypiąłem czaszę główną i otworzyłem spadochron zapasowy. Nie myślałem, co się mogło stać. Dopiero, gdy wylądowałem, nadszedł czas na analizy.

Nogi z betonu
Skoczkowie — mimo iż odważni — mają czasami moment załamania.
— Miałem tak przy 27 skoku — opowiada elektryk. — Nogi zrobiły mi się jak z betonu, że aż do samolotu nie mogłem wsiąść. Ale przezwyciężyłem siebie. To potwierdza, że spadochroniarstwo to piękna szkoła życia!
— A dlaczego skoczka łapie strach? Nie można tego wytłumaczyć — potwierdza Sylwester Sieńkowski. — Tak się po prostu dzieje. I to nie jest trzynasty skok — że niby pechowy. Może być pięćdziesiąty. Zmęczenie materiału? Też nie.
— Ale ten jedyny raz skoczkowi nie straszny — stwierdza Franciszek. — Bo przecież spadochrony to najpiękniejsze motyle na niebie.


I właśnie przez tych facetów zachciało mi się wypaść ze sprawnego samolotu... I skoczyłam z czterech kilometrów!
Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

piątek, 13 maja 2011

Kamiński: Biegun pod własnym dachem

— Rodzina jest teraz najważniejsza. Chciałbym, aby moją najdłuższą podróżą była właśnie podróż wokół domu — przyznaje Marek Kamiński, polarnik.


Ach, jak ja uwielbiam tego faceta! Nie tylko za wyczyny, ale przede wszystkim za mądrość. Widać, że w samotności człowiek uczy się życia. Widać, że Marek Kamiński czerpie też ze świata to, co najlepsze. I pewnie dlatego książka "Dotykanie świata" jest jedną z moich ukochanych. Trzeba ją przeczytać. Ale najpierw — jako aperitif — ten wywiad.

Słodzi pan herbatę?
— Nie, nie słodzę, piję gorzką.

A ja myślałam, że cukier krzepi.
— Nie krzepi, nie potrzebuję krzepić się w taki sposób. Pobudzam się inaczej.

Kawa?
— Oj, kawy też nie pijam od dawien dawna. Moją siłą jest moja głowa, bo właśnie dzięki myśleniu człowiek idzie dalej i dochodzi do celu.

A co teraz jest pańskim celem, co jest niezdobytym jeszcze biegunem?
— Rodzina. Mój cel to wychowanie dzieci na porządnych ludzi. Teraz to jest moja najważniejsza podróż. Nie muszę iść gdzie daleko na koniec świata. Nie muszę opowiadać o swoich wyprawach w mediach. Tak, dzięki nim byłem kimś dla świata, a nikim dla rodziny. Lepiej być nikim dla świata, a kimś dla rodziny. Chciałbym, aby moją najdłuższą podróżą była właśnie podróż wokół domu.

I najważniejszą?
— Na pewno. Jedną ważną mam już za sobą. Podróżowałem przez Polskę z moją córką Polą i było to niesamowite doświadczenie. Rozpoczęliśmy u źródeł Wisły, a zakończyliśmy w Gdańsku, z przystankami w drodze: w Kazimierzu, Krakowie, Warszawie i na Kaszubach.

A inne ważne podróże?
— Ważna jest na pewno moja wyprawa na biegun. To było moje przeznaczenie, a nie przypadek, bo w życiu nie ma przypadków. Jak dzisiaj na to patrzę, widzę, że wszystko, co robiłem przedtem, to były przygotowania do wyprawy na bieguny. Czasami mam takie odczucie, że już swoje życie w jakimś sensie przeżyłem, Czuję, że dokonało się jakieś spełnienie. Może dlatego, że zawsze myślałem, że aby dojść na Biegun Północny czy Południowy trzeba całego życia. Że jak wreszcie zdobędę biegun, będę miał na karku pięćdziesiątkę albo i więcej. A tu, wystarczył rok i rozdział zamknięty. Dzięki wyprawom jestem bardziej dojrzały, dużo się we mnie przełamało.

Co na przykład?
— Ważna dla mnie jest podróż z Jaśkiem Melą. Kiedy zaczynaliśmy ją realizować, było to niewątpliwie szalone. Jasiek jest osobą niepełnosprawną i — kto wie — może gdyby był w pełni sił, nie miałby motywacji, żeby podjąć taką próbę. Jasiek poszedł w tę trudną podróż na protezach, bo parę lat wcześniej stracił w wypadku prawą rękę i nogę. Musiałem wczuć się w jego sytuację. Dzięki temu umożliwienie podążania za marzeniami daje ogromną motywację do realizowania celów. A często motywacja jest dużo ważniejsza niż siła fizyczna.

Czego nauczył się pan od Jaśka?
— To niesamowicie pogodny człowiek, dla którego właściwie nie ma barier. One oczywiście są, ale można starać się je pokonywać. On to potrafi i robi to z wielką pogodą ducha. Nauczyłem się od niego właśnie tej siły. Pamiętam, jak zadawano mi pytania, dlaczego wybieramy się w taką trudną podróż, co będzie, jak coś się stanie Jaśkowi? Jego mama odpowiedziała na to trafnie: „Dla mnie trudniej jest patrzeć na syna i myśleć, że on nigdy nie wyjdzie z domu dalej niż na 100 metrów, niż wiedzieć, że o własnych siłach przeszedł setki kilometrów”.

A pamięta pan swoją pierwszą podróż?
— Miałem wtedy siedem lat i postanowiłem jeździć autostopem. Nie przemierzałem oczywiście wielkich odległości, ale miałem wielką radość z moich pierwszych prób poznawania świata. Pierwszą samodzielną i samotną podróż odbyłem pociągiem, gdy miałem osiem lat. Jechałem z Gdańska do Łodzi. Gdy byłem mały, uwielbiałem też bawić się śniegiem, jeździć na sankach i nartach — nie bez powodu ciągnęło mnie na bieguny. Nawet kilka razy zdarzyło mi się wpaść do przerębla. Gdy miałem kilkanaście lat, popłynąłem do Maroka. To było pierwsze zetknięcie z zupełnie inną kulturą. Zachłysnąłem się tą różnorodnością świata i od tego czasu wyprawy stały się ważną częścią mojego życia.

Nie bez powodu mówi się, że podróże kształcą.
— Zawsze wracam z ekspedycji mądrzejszy. Kurt Vonnegut zapytał kiedyś swojego syna: „W czym tkwi sens życia?” Usłyszał: „Jesteśmy na świecie po to, aby sobie wzajemnie pomagać i pokonywać wszelkie możliwe przeszkody”. Pewnie nie zwróciłbym uwagi na to powiedzenie, bo ludzie mówią wiele mądrych rzeczy, ale tam daleko, na śnieżnych przestworzach zrozumiałem znaczenie tej odpowiedzi do końca.

Co pan jeszcze odczuwał „do końca” na końcu świata?
— Ogromne poczucie swobody. Tego się nie da nawet opisać słowami. Czujesz się człowiekiem w taki sposób, w jaki jest to możliwe tylko w miejscu, gdzie jest się naprawdę samemu.

Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl