piątek, 26 lutego 2010

Abażur obciągnięty krempliną

Reklama jest czasem dziełem sztuki, czasem szczytem intelektu, a czasem jajcarskim mrugnięciem oka. Lubię reklamy, na których szczerze się uśmiecham, a nawet szczerze zęby, bo zwijam się ze śmiechu. O!

W reklamie lubię absurd.

IKEA — Dyktando



W reklamie lubię „zaskakujący koniec”.

Reklama prezerwatyw



W reklamie lubię pomysł.

Stella Artois. Majstersztyk!



A ty jakie lubisz reklamy? Dziel się linkami!

czwartek, 25 lutego 2010

Krosny: Nie pajacuję, pracuję

— Gdy szukam swojego trykotu w domu, mówię: gdzie jest mój strój roboczy? — zdradza Ireneusz Krosny, mim.


Ten to ma ciało, prawda? Ireneusz Krosny to mistrz gestu. Kto się nie zgadza, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Dzisiaj obchodzimy Światowy Dzień Powolności...
— I pani myśli, że ja jestem powolny? Gdyby spektakl mima oparty był na powolności, wszystkich bym zanudził. Po przedstawieniu czuję się jak po solidnym treningu. I to wcale nie jest ani lenistwo, ani powolność. Uprawiam ciężki sport!

Pan tyra, a widownia się uśmiecha.
— I tak powinno być. Żeby wywołać złudzenia — na przykład istnienie przedmiotów — trzeba ciągle napinać mięśnie. Mim obracając się w nieistniejącym świecie, ciągle go pokazuje poprzez spinanie różnych części ciała. Efekt jest taki, że po półtoragodzinnym spektaklu koszulka jest całkowicie do wykręcania, bo tak się z niej leje.

Ale w tym szaleństwie jest metoda.

— Spektakl mima jest dla mnie samego wielką zagadką. Niejednokrotnie wychodziłem na scenę z bólem głowy, katarem czy kaszlem. Tak śmiesznie się dzieje, że w trakcie grania, wszystkie objawy ustają. Bywa, że przygotowuję sobie chusteczkę za kulisami, bo z nosa mi się leje. Nigdy jej jednak nie używa, bo katar ustaje. Jak 18 lat jestem na scenie, tak nigdy też nie zakaszlałem w czasie grania.

Czyli jest pan pełnoletnim mimem.
— Ale nie świętowałem osiemnastki! Znajomi jednak żartują, że skoro już jestem dorosły, czas mi więcej pracować i częściej wyjeżdżać za granicę. Ale i tak jestem częstym gościem innych krajów.

A propos zagranicznych występów. Nie musi pan znać obcych języków, bo porozumiewa się pan bez słów.
— Zgadza się, uprawiam całkowicie międzynarodową formę. Byłem w Chinach, Ameryce, ostatnio w Hiszpanii... Jedyne, co muszę zrobić, to przygotować tablice tytułowe w danym języku. Potem wystarcza tylko gest.

I Olsztyn miał swój gest...
— Tak, znam Pantomimę Olsztyńską. Z teatrem tym spotkałem się dawno temu — kiedy byłem jeszcze młody i zaczynałem przygodę z pantomimą. Spotkaliśmy się kiedyś na festiwalu w Dąbrowie Górniczej. Podziwiałem, patrzyłem... Pamiętam, że i oni mnie wtedy dostrzegli. Zaproponowali mi nawet współpracę, ale ja im pozwiedzałem, że jestem przed maturą i muszę się uczyć. Zdziwili się: taki młody i taki niezły? To był pierwszy i ostatni nasz kontakt. Potem wymyśliłem sobie formę solową i komediową. Czułem, że ludzie chcą się bawić. Też kiedyś zaczynałem od pantomimy dramatycznej, ale zrozumiałem, że na dramat nie ma popytu. Ludzie dramatów mają po dziurki w nosie, bo mają własne. Komedia jest za to bardzo komunikatywna. Jak publiczność zaczyna się śmiać, czuję, w którą stronę iść i jak ją bawić. Staram się poczuć ludzi — ich nastroje. Wiadomo, widownia zasiada różna. Ja muszę się do niej dostosować.

Czyli pomimo milczenia, rozmawia pan z ludźmi.
— Cały czas! Niby wychodzę na scenę z jakimś programem, ale on nie jest stały. Przygotowuję zawsze więcej skeczy niż zamierzam zagrać. Z nich potem wybieram — co pokazuję, a co omijam. Ale taka jest moja praca — i właśnie tak swoje sceniczne wcielenie nazywam. Ja pracuję na scenie! Nie żartuję, nie pajacuję, bo pracuję. Nawet moje dzieci to wiedzą. Zawsze, gdy wychodzę, mówię im: tatuś idzie do pracy. Chcę, żeby miały pełną świadomość, że trzeba pracować. Pantomima to nie jest rozrywka, ale zarabianie na życie. Dlatego staram się odcinać życie prywatne od zawodu. Nawet gdy szukam swojego trykotu w domu, mówię: gdzie jest mój strój roboczy?

Ale pewnie bawi pan dzieci w domu miną i gestem?
— Nie pcham ich w stronę sceny, bo to nie jest łatwy zawód. Ale czasem coś im pokażę, bo są ciekawi, jak działają pewne iluzje. I jak to się dzieje, że coś widać, a tego w rzeczywistości nie ma.

Ale w kalambury jest pan pewnie świetny.
— Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko pokażę, więc kalambury bawią mnie mniej niż innych. Zawsze znajomi zgadują błyskawicznie, nie ma burzy mózgu. Zdecydowanie w kalambury nie mógłbym się bawić w Dzień Powolności. Za szybko mi wszystko wychodzi. 



poniedziałek, 22 lutego 2010

Jak zostałam panem Hilarym

Zaginęła mi przesyłka. Zniknęła z planety Ziemia, rozprysła się na płatki śniegu, które już się topią. Po prostu zdematerializowała się. Z jakiego powodu?


Czekam, wypatruję, odliczam... Zaczynam szukać. Nadawca z miejscowości Kielce podaje mi namiary feralnej przesyłki. Dzwonię na pocztę — bo to właśnie Poczta Polska za opłatą podjęła się dostarczenia paczki. Telefon odbiera miła pani, która prosi mnie o dane i obiecuje, że za pół godziny sprawę wyjaśni. Oczy w słup, bo miłe panie w takich instytucjach to gatunek wymarły! Ale widać, że nie wszystkie egzemplarze przeszły do przeszłości.

Mija pół godziny, dzwonię i znów natrafiam na miłą panią. Tę samą. Aparycja nie ulega zmianie, ale kobieta ręce rozkłada — mówi, że trzeba dalej dzwonić, bo ona nie pomoże. Podaje mi numer, pod który mam zadzwonić. Od Annasza do Kajfasza?

Wybijam podane cyfry na telefonie, znowu miła pani. Nie pomaga, też podaje kolejny numer. Pocztowy ping pong?

Dzwonię i słyszę znów miłą panią. Ale ta też nie jest w stanie mi pomóc. I też chce podać kolejny namiar. Pyta koleżanki (słyszę): Jaka jest do was końcówka?

— To ja mam zadzwonić do koleżanki obok? — dziwię się.

Wybijam numer — znów miła pani. Ręce mi opadają, ale ta pani jest aktywna i zaczyna działać. Ale nie sama — razem z koleżanką, której głos słyszę wyraźnie w słuchawce. Tłumaczę, że 2 lutego została wysłana do mnie przesyłka, ale ani widu ani słychu doręczenia.

Słyszę stłumione głosy: pamiętam, że 11 lutego trafiła do nas jakaś przesyłka i nazwisko Ada Romanowska zostało skreślone z koperty. Został tylko adres przesyłki — mówi koleżanka tej, co trzyma słuchawkę. Ja oczy w słup. Moje nazwisko skreślone?

— Halo, halo! — chcę się wtrącić, ale nikt nie odpowiada na moje wołanie. Myślę: ktoś zamazał moje nazwisko flamastrem? A może wykreślił długopisem? Nie ważne jak i czym — ważne dlaczego. No właśnie, dlaczego?

— Przesyłka została odebrana pod adresem, na który została wysłana — słyszę. Poczta doręczyła.
— A dlaczego moje nazwisko zostało wykreślone?
— A to już inna sprawa...

Inna? 11 lutego byłam na urlopie. Pech, bo po powrocie na biurku nic nie leżało. Przyszło, nie przyszło? Pytam współpracowników, ci drapią się w głowę...

Coś przyszło! Zostało wsadzone do szuflady, żeby nie zginęło. Do szuflady, do której często nie zaglądam. A ja na pocztę już klęłam... I na nogi cały oddział postawiłam. Jestem lepsza niż kawa!

Ale co tam kawa... Współpracownicy zapomnieli na śmierć, że był listonosz. Martwili się nawet moimi poszukiwaniami. I tylko się uśmiechnęli, gdy stwierdziłam, że dzięki nim zostałam panem Hilarym. Przesyłka jest, a poczcie zwracam honor. Nazwiska mi nie skreśliła — jedynie podkreśliła długopisem. Ale że jedna z tabunu miłych pań zapamiętała przesyłkę do Ady Romanowskiej? I już tworzyła historię? Wyobraźnia nie zna granic.

Przeczytaj też:
Na noże z DHL

sobota, 20 lutego 2010

Rzecz o czterech literach

Podobno życie jest jak papier toaletowy. Do dupy. Ale czy zawsze?


Lubię ludzkie pomysły, analizy i absurdy. Pewnie biorą się z nudy. Z nudy często też grzebie się w internecie.

Dostałam mailem wesoły wywód. I oto słów kilka na temat pewnej części ciała:

Dupę wynalazł uczony radziecki Wołow. Dlatego mówimy: "dupa Wołowa". Inni twierdzą, że dupę wynalazła Marynia. Ci z kolei rozmawiają o dupie Maryni.

Dupa pełni ważną rolę w ruchu obrotowym. Wszystko kręci się wokół dupy. Dupa służy również do przekazywania zdecydowanych sygnałów niewerbalnych. Dobrze wymierzony, solidny kopniak w dupę jest wyrażeniem uczuć negatywnych wobec adresata takiego gestu. Dupie można również przekazać emocje pozytywne, np. całując kogoś w dupę. Dupa może spełniać też rolę lizaka. Szczęśliwie nie wszyscy są dupolizami.

Uniwersalność dupy nie kończy się na tym, jest ona bowiem zadziwiająco skutecznym pojemnikiem: w dupie można mieć całe osoby, a nawet społeczności. Dupa służy nieraz jako etalon: wiele rzeczy jest do dupy, tym samym dupa spełnia rolę uniwersalnego wzorca porównawczego.

W dupę (lub po dupie) można również dostać. Czynność ta umacnia więzi emocjonalne między rodzicami i dziećmi. Prócz tego, dupa spełnia rolę siedziska, powiadamy bowiem: "siadaj na dupie", często z dodatkiem poleceń uzupełniających, jak np. "[...] i siedź cicho".

Określenie "dawać (dać) dupy" funkcjonuje w dwóch znaczeniach: erotycznym i wartościującym, jednak "ściągnąć kogoś z dupy" tylko w tym pierwszym. Można również chronić swoją (lub czyjąś) dupę, co kolejny raz potwierdza ważność dupy w otaczającym nas świecie.

"Zabrać się do czegoś od dupy strony" oznacza podejście niewłaściwe, od końca. Dupa funkcjonuje tu jako synonim odwrotności. Dupa pełni również rolę uchwytu, można bowiem trzymać się czyjejś dupy. Określenie to nie oznacza braku równowagi, ale samodzielności.

A co oznacza określenie „w dupę jeża”? Kto wie, niech napisze!

środa, 17 lutego 2010

Kołysanka, czyli wampir bez jaj

Juliusz Machulski im starszy, tym lepszy? „Kołysanka” udowadnia, że reżyser jest jak wino, ale te najtańsze, które szybko kwaśnieje. I ja mam kwaśną minę po wizycie w kinie. Nie mam ochoty wbić się w niczyją nogę — w ślad za bohaterami. Fu!


Dziś prawdziwych komedii już nie ma,
Bo czy warto po świecie się tłuc?
Pełna miska i radio Poemat,
Zamiast płaczu, co zrywał się z płuc.

Dawne kino poszło w dal,
Dziś na zimę ciepły szal,
Tylko śmiechu, tylko śmiechu,
Tylko śmiechu dzisiaj żal...

Albo inaczej. Cytatami można skomentować:

— Polskie komedie wyginęli.
— Wyginęli? Przecież to nie były mamuty!
— Na twoim miejscu nie śmiałabym się tyle. Robią ci się zmarszczki.

Odlotowo na Mazurach. To nie slogan reklamowy, ale wieś — w oryginale, na mapie Olsztynek — do której wprowadza się polska rodzina Adamsów. Makarewiczowie są wampirami i muszą pić krew, żeby żyć. To znaczy tak mi się wydaje, bo nie dostrzegam w nich głodu i nałogu. Nie przypominają mi nawet wiejskich pijaczków, którzy dają się pokroić za kilka kropel promili.

Makarewiczowie łapią miejscowych i przyjezdnych, zakuwają ich w dyby w stodole i wgryzają się w nogi. Sączą. Chyba... bo Machulski — geniusz od „Seksmisji”, „Vabanku”, „Kilera” i „Vinci” — nawet nie tego nie pokazuje. W kilku słowach: Makarewiczowie żyją na górze, ludzie w dybach gdzieś na dole, a życie toczy się dalej. Żadnej akcji, żadnej ikry. Koniec też nijaki. Film nijaki. „Kołysanka” pożal się Boże...


Aktorstwo jest precyzyjne. Tylko. Wszechobecny w polskim kinie Robert Więckiewicz gra ogoloną na łyso głowę rodziny. Jest zimny jak głaz, trzyma ręce w kieszeni i... Nie wiem, co jeszcze, bo gra świetnie, ale to rola bez wyrazu. O mdłości przyprawia za to jego flegmatyczna żona — Małgorzata Buczkowska, którą ciągnie do miasta. Nie dziwie się — też wyrwałabym się z „Kołysanki” w świat pędu i biegu.

Najzabawniejszy — najbardziej wyrazisty — jest tatuś, czyli Janusz Chabior. Jako jedyny cierpi, gdy zęby mu wypadają i ma słabość do butów. Jako jedyny „jest jakiś”. No i Ewa Ziętek zasługuje na plus, która jest najbardziej komiczna i kosmiczna. Jako jedyna ma jaja w tej komedii! Sceny z nią są rzeczywiście zabawne — przede wszystkim ta, jak dyryguje wołaniem o pomoc.

Ale co więcej? Nic. Machulski zrobił film chyba dla samej przyjemności obcowania z kamerą. Może zauroczył się Olsztynkiem, może chciał pomieszkać trochę na zielonej łące wśród zabytkowych chat skansenu. Może?

„Kołysanka” zapowiadana była jako czarna komedia, połączenie elementów grozy z humorem. Tymczasem pozostaje jedynie lekką komedią familijną. Brakuje ponurości, napięcia i przede wszystkim krwi. Atmosfera bardziej przypomina telewizyjne „Ranczo” niż gęsty i groteskowy klimat „Nieustraszonych pogromców wampirów” Polańskiego. Niestety akcja też nie jest zbyt wciągająca. Wynika to pewnie z faktu, że w pierwszym założeniu „Kołysanka” miała być serialem. Fabuła ukrócona na potrzeby pełnego metrażu przypomina bardziej ciąg przypadkowych zdarzeń, nie ma konkretnego rozwinięcia i zawiązania akcji.
(Kołysanka — recenzja nowego filmu Machulskiego)

Wielkim pytaniem jest tytuł. Do niczego nie mogę go przypiąć. Chyba że Machulski jest świadomy swojego gniota i puszcza oko do widza: Przyjdźcie do kina, utulcie się w fotelu, a ja was ukołyszę do snu.

PS. Pobudza tylko muzyka. Michał Lorenc się spisał. Tak, temu to zdecydowanie w duszy gra.

wtorek, 16 lutego 2010

Sienkiewicz: Rżnij Walenty!

— Mój pejzaż to las, oczko wodne i sarenka A do Olsztyna jeździłam cywilizować się do dentysty. Wszystko pamiętam. Nawet zakręty na szosie — wspomina aktorka Krystyna Sienkiewicz, która dzieciństwo spędziła w Szczytnie.


Kobieta wulkan? Ileż w niej szczerej radości i dowcipu! Krystyna Sienkiewicz jest jak wino. Polecam pić ją codziennie rano — na dobry dzień.

Tryska pani energią, zazdroszczę. Skąd jej tyle w pani?
— Skąd? Z życia! Ono nie zawsze bywa wesołe, ale ja mam bardzo dobrą filozofię w środku. Fryderyk Jaroszy, legenda warszawskich kabaretów, powiedział przed wojną coś trafnego. Podał sposób na karalucha. Wie pani jaki jest?

Nie mam pojęcia.
— Karalucha trzeba polubić! To jest filozofia życia, prawda? U niego były karaluchy domowe, a u nas są inne karaljavascript:void(0)uchy. Takie psychiczne. Wszędzie są — i w rządzie, i w życiu. Nie ma karaluchów? Są jak nic. Trzeba więc karalucha polubić, a wtedy życie będzie przyjemniejsze. I będzie ta energia, o którą pani pytała. Wtedy człowiek nie kwaśnieje i nie psuje się. Liczy się psychika, a ona w życiu najważniejsza. Duch się liczy! Spiryt! Ale nie spirytus, bo od niego jednak człowiek się psuje. O taki mentalny spiryt mi chodzi. On konserwuje i jest filozofią życia. U mnie na pewno. Dlatego jestem nazywana królewną śmieszką. Moje dzieciństwo było cudne, więc może też stąd moja pogoda ducha? Ale też nie wszystkie lata miałam szczęśliwe. Bo ja jestem sierota. Ale nie zrobiło to we mnie jakiś wielkich blizn. No, może w sercu są na dwa palce, ale nikt tego nie widzi. Na zewnątrz niosę radość i nazywam siebie lekarzem dusz. Mam rozśmieszać, bo to jest ludziom potrzebne. Życie jest takie, jakie jest — nie zmienimy go. Mądrzy mówią, że to my jesteśmy reżyserami swojego życia. A to jest gówno prawda. Owszem, możemy pomóc sobie bardzo, a potem niech sprawdzony przyjaciel w kłopotach przyjdzie do nas i potwierdzi naszą rację. I to jest wszystko. Życia jednak nie da się wyreżyserować.

Dzieciństwo spędziła pani w Szczytnie, prawda?
— Byłam tam w gimnazjum i mieszkałam parę lat na ulicy Chopina 4. To uliczka blisko roszarni, która wtedy paskudziła świat i śmierdziała. Parę minut dalej piechotą miałam jezioro i też było zanieczyszczone przez roszarnię. I to jedyne, co wspominam z grymasem na twarzy. Bo Szczytno to piękne miasteczko, którego Rosjanie w całości nie spalili. Gdzieniegdzie jeszcze kwitły też niemieckie klimaty. Były domy pruskie, krzyżackie. W Szczytnie też zaczęłam być harcerką i jeździłam na wspaniałe obozy harcerskie. Mój pejzaż to las, oczko wodne i sarenka. Ja to pamiętam. Później kupiłam ziemię nad jeziorem Kierwik, ale już ją sprzedałam. Muszę jednak bliżej Warszawy odpoczywać. Nie mam czasu. Ja prawie codziennie gram — jak nie recital, to spektakl. Za daleko mi jechać, a oddychać muszę, więc oddycham już na innym kawałku ziemi. Ale sentyment do Szczytna mam okropny. Do Olsztyna również. Tam był pierwszy zobaczony przeze mnie teatr. Ja tam jeździłam też cywilizować się do dentysty, bo w Szczytnie nie było. Znam przystanki na drodze Szczytno — Olsztyn. Marcinkowo, Grom, Pasym. Mam rację? To wszystko jest w mojej głowie. Wiedziałam też,ile szosa ma zakrętów, a jest przecież meandryczna bardzo.

A jak trafiła pani na Mazury?
— Wszystko z przyczyny wojny. Kiedy wszystko poustawało, stryjeczna siostra mojego ojca Janina Pieńkowska z domu Sienkiewicz dowiedziała się, że moi rodzice zostali zamordowani. Znalazła mnie małą w Polsce i przywiozła do Szczytna. A jak ona się tam znalazła? Przeżyła powstanie warszawskie z dwulatkiem synem Jasiem przy boku. Mąż zginął w powstaniu. Miał pseudonim Pająk. Zginął w pierwszych dniach. Gdy wszystko ucichło, ona wiedziała, że Warszawa nie będzie już jej miejscem. Musiała znaleźć inny kawałek ziemi, który nie będzie przypominała jej koszmarnego dramatu, jaki przeżyła. I zaczęła mnie i Jasia wychowywać na Mazurach. I potem chodziłam tam do szkół, i harcerką byłam. Ciocia moja w ogóle założyła w Szczytnie pierwsze przedszkole. Było też w nim liceum dla wychowawczyń przedszkolnych. A czy teraz ono działa? Nie mam zielonego pojęcia. Bo co ja mam do przedszkola? Jak byłabym przedszkolna, to bym wiedziała. Byłby to mój temat, ale teraz już inne mnie interesują. Mam bliżej do domu starców. Tak, zbliżam się w tamtym kierunku, a przedszkole by mnie nawet nie chciało. Żadne. Ale wróćmy do Szczytna. Z tamtych stron pochodzi też Krzysio Daukszewicz i ten… jak mu było? Ten od Elektrycznych Gitar.

Od Elektrycznych? To Kuba Sienkiewicz. On też ze Szczytna?
— O matko! To syn mojego brata rodzonego! Kubuś to moja najbliższa rodzina. Pomyliłam się — nie od Elektrycznych Gitar, ale od Czerwonych. O, Krzysio Klenczon! Wychodzi na to, że ze Szczytna pochodzą trzy ważne osoby. Daukszewicz, Klenczon i Sienkiewicz. Szczytno o tym nie wie, ale ja o tym wiem i pamiętam. Ale dobrze, że nie wiedzą, bo jest im raźniej żyć. O, a z Olsztyna znam Czerwonego Tulipana. Bardzo lubię. W ogóle dużo wspomnień wiąże mnie z Olsztynem. I rzeka Łyna, i ulice… Ja wszystko wiem o Olsztynie. O Szczytnie też wszystko wiem. Wiem, że w Szczytnie w muzeum jest piec mazurski, a na jednym z kafli jest wierszyk: „jedzie moskal z kartoflami, prusak za nim z sucharami”. Znam też piosenkę „O Warmio moja miła, rodzinna ziemio ma, tyś mnie do snu tuliła, miłością pierś ma drga!” Znałam też Otylię Gloth, która była poetką mazurską. Ja wszystko wiem! A czego nie wiem, nie warto wiedzieć.

A ja wiem, że urodziła się pani 14 lutego…
— Teraz to są walentynki, a kiedyś nie było takiego święta. Mówiło się: rżnij Walenty, Bóg się rodzi! Walenty związany był więc z jakąś orkiestrą bożonarodzeniową. Ale o mnie — jestem środkowy wodnik i z tej przyczyny mam wszystkie wodnikowe talenciki. Piszę, gram i maluję. Każą mi wejść do kąta i coś napisać, piszę. Ale nikt w Polsce urodzin nie obchodzi. Ja jestem trzynastomarcowa i wtedy świętuję. A jak są zloty Krystyn i jak chcę być w tłoku, jadę. A jak chcę siedzieć w kącie, do mnie ludzie przychodzą nieproszeni. Ale ci co przyjdą, dostają ode mnie dobre jedzenie, bo ja jestem kuchareczka. Nie wyganiam. W ogóle lubię ludzi się im przyglądam. Prezenty też lubię im dawać, ale trafione. Prezent nie może być przypadkowy. Człowiek bez fantazji daje pastę do zębów i krem. A ja wiem, co komu do duszy, więc będzie każdemu do duszy. Do spirytu.

piątek, 12 lutego 2010

Enjoy the show, czyli Depeche Mode w Łodzi

Myślałam, że stracę głos i nie wypowiem ani jednego słowa po łódzkim koncercie Depeche Mode. Śpiewałam, tańczyłam i wołałam na bis. Veni, vidi, vici…


Prawie 14 tysięcy ludzi, a w tym tłumie ja. Ale organizacja była tak sprawnie obmyślona, że nie wszystko poszło gładko, a tę masę widać było podczas koncertu. Las rąk, ryk gardeł — fantastyczne!

Depesze potrafią rozerwać. Dave Gahan swoje lata już ma, ale zupełnie po nim tego nie widać. Kręci biodrami jak zawsze, tańczy z mikrofonem, wygina się, tupie nóżką — jak tylko on ma w zwyczaju. Nie bez powodu mówi się: o, ten sławny taniec Gahana. Ano sławny, bo Dave porusza się niesamowicie na scenie. Aż mu zazdroszczę — skąd w nim tyle energii? Z muzyki, proszę pani, z muzyki!

Ale nie sam Dave zagrzewa do muzycznego boju. Martin Gore też daje czadu — i śpiewa swoim hipnotycznym vibrato, i gitaruje. Elektroniczne dźwięki też wchodzą lekko w ucho i nijak z głowy wyjść nie mogą. A perkusja?! Mam słabość do bębnów na żywo, ale tylko pod jednym warunkiem — że to dobre bębny, a za nimi siedzi rewelacyjny pałkarz. No i proszę — miałam jak na wyciągniecie ręki. Prawie, a prawie robi wielką różnicę.

Depesze muzycznie spisują się na medal. Ale co ja tu będę pisała? Ani to nowość, ani odkrywanie kosmosu — wystarczy obejrzeć pierwszy lepszy koncert. Polecam „Live In Milano” — z ekranu bije taka energia, że aż nie sposób usiedzieć w miejscu. Ale co tam ekran — gdy Depesze grają na żywo, temperatura rośnie, że aż z człowieka bucha niesamowita energia. I nie chodzi tu o taniec, klaskanie, wyśpiewywanie zwrotek i refrenów. Tworzy się wir wzajemnej radości i w tym momencie aż chce się powiedzieć: tak, muzyka łagodzi obyczaje. Muzyka jednoczy, pozwala zapomnieć o wszystkich złach świata. Nikt przez chwilę nawet nie myśli, że gdzieś obok sypie śnieg i będzie trzeba wracać do domu przez zaspy. Zresztą, lody na koncercie topnieją błyskawicznie. Wystarczają pierwsze dźwięki, aby czarna plama zalewająca halę Atlas Arena błyskawicznie wprawiła się w ruch.


Zaczyna się od "In Chains". W między czasie lecą same hity: "Wrong", "A Question Of Time", "Enjoy The Silence", "In Your Room"…

Niesamowicie wyglądają też balony wypuszczone podczas "Policy of Truth" przez fanów bawiących się na płycie. Na wielkim ekranie pojawiają się kolorowe kulki, a na żywo podrzucane są kolorowe balony. Fruwają ich setki — do wyboru, do koloru. Małe, duże — aż zlewają się z wizualizacją na scenie. Szalaję na trybunach, więc mam na wszystko oko.



O wizualizacji też muszę napisać słówko, bo robi wrażenie nie tylko ogromem pikseli, ile dopracowaniem, wyliczeniem — współgrała z każdym dźwiękiem. Nie jest to tylko powiększenie scenicznego show — to nie fokus na to, jak Dave mruga okiem. Przez ekran przelewają się filmy — a to kruk wpatrujący się we wszystko, co wokół, a to spacerujący kosmici o twarzach Depeszy, a to… muszę wszystko opisywać? Nie muszę. Wierzcie ma na słowo, bo… veni, vidi, vici.

Na kolana powala mnie "Never Let Me Down Again", kiedy to wszyscy wymachują rękami. Z trybun wygląda to niesamowicie!



Miałam szczęście, że bawiłam się na trybunach. Podobno scena była za nisko ustawiona, więc ci z płyty niewiele widzieli.

Koniec wieńczy dzieło? Tu bym polemizowała, bo nie dolewa się oliwy do ognia, żeby potem zejść ze sceny ot tak. Ale rzeczywiście — końcowy „Personal Jesus” rozgrzewa ludzkie gardła do czerwoności. Wszyscy wykrzykują: „Reach out and touch faith”! Ale dam sobie głowę uciąć, że są i tacy, którzy śpiewają: „Reach out and fuck Dave”!


Ja tylko podsumuję: Reach out and touch Dave. Prawie.



PS. Nie wzięłam aparatu na koncert. Fotki: Artur Rawicz / Onet.pl.

czwartek, 11 lutego 2010

Pudzian: Pączek musi być normalny

— Pół tony pączków uniósłbym na pewno — zapewnia Mariusz Pudzianowski, siłacz. — Ale do tej pory pączki podnosiłem tylko do ust.


Z kim można porozmawiać o pączkach? Z największym człowiekiem w Polsce. Myślę, główkuję — pada na Pudziana. Smakowity kąsek na tłusty czwartek, prawda?

Mamy tłusty czwartek, więc palce lizać. Lubisz pączki?
— Aż tak z tym tłustym czwartkiem bym nie przesadzał! Ja robię go wtedy, kiedy mam ochotę, a nie czekam na dzień, kiedy wolno jeść pączki do woli.

A jakie pączki lubisz najbardziej?
— Normalne. Nie lubię cudaków — najlepsze są z budyniem albo z dżemem. O, z serem też lubię. Właściwie zawartość pączka nie ma dla mnie znaczenia. Smakują mi wszystkie — byleby były świeże i smaczne. A jak jest ciepławy, to wtedy apetyt rośnie mi w miarę jedzenia.

Ile zjadasz pączków za jednym zamachem?
— Nie liczę. Na ile mam ochotę, tyle zjadam. Serwuję sobie do tego karton mleka i potem klepię się po brzuchu. Pycha! Nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba.

To nie liczysz pączków?
— Czasami zjadam pięć, czasami dziesięć. Zależy od tego, czy jestem głodny, czy po obiedzie. Ale zazwyczaj — tak na przywitanie — pięć wchodzi we mnie lekko.

Ale jadasz kupione, czy może babcia piecze?
— Kiedyś, jak sięgam pamięcią, w domu były pieczone pączki i racuchy. Ale teraz każdy odbiega od domowych wypieków, bo szkoda czasu. Wchodzi się do pierwszej lepszej cukierni i ma się tyle pączków, ile dusza zapragnie. Do koloru, do wyboru. Nawet w supermarketach całe tace pączków są wyłożone, więc po co męczyć się w domu? Oczywiście różnica między tymi domowymi, a sklepowymi jest kolosalna! Dziś potrafię zjeść dziesięć, bo są lekkie, jakieś nadmuchane. Te babcine były nie tyle smaczniejsze, ile bardziej syte. Już przy czwartym pączku wysiadałem. Czułem się pełny i na piątego pączka nikt nie był w stanie mnie namówić. A dziś? Powietrzem napełniają te pączki? One są dobre, ale z domowymi nie mogą konkurować.

A gdybyś miał podnieść pączki. Ile byś uniósł?
— Rany! Ależ mnie zastrzeliłaś tym pytaniem! Nigdy nie sprawdzałem, więc nie mam pojęcia. Ale pytasz o domowe, czy sklepowe? Pół tony uniósłbym na pewno, bo tyle już podnosiłem. Oczywiście nie były to pączki, ale inne specjały — niekoniecznie kulinarne. Jak do tej pory pączki podnosiłem tylko do ust.

Jakie inne słodycze lubisz?
— Nie mam żadnych diet, więc zjadam wszystko, na co tylko mam ochotę. Tak samo jest ze słodyczami — nie mam swoich ulubionych. Muszę mieć chęć, a jak już taka nadejdzie — tylko się oblizuję po posiłku. Mam smaka na czekoladę, wsuwam całą tabliczkę.

Czarna, biała, mleczna?
— Dla mnie nie ma znaczenia — byleby swój czekoladowy głód zaspokoić. Jak nie mam ochoty na słodkie, może koło mnie cały poligon czekolad przechodzić, nie spojrzę. Ale jak już mnie coś najdzie — nie ma zmiłuj. Wszystko jest dla ludzi — trzeba jeść jednak z umiarem. Ja trochę większy jestem od statystycznego Polaka, więc i więcej mogę posmakować. Ale nie przejadam się, bo po co potem walczyć z żołądkiem?

Hmmm, ciepły pączek zapity kartonem mleka. Rewolucja gotowa!

— Dlatego jadam letnie pączki, a nie gorące! Mam świadomość, jak kończy się taka mieszanka. Może okazać się wybuchowa! (śmiech)

No tak — był pączek, jest bączek.
— Żeby tylko! A poza tym nie chcę sobie palców poparzyć.

A przejadłeś się kiedyś?
— A żeby to raz! Oczami się pochłania, a potem żołądek odmawia posłuszeństwa. Ale w tłusty czwartek wszystkie chwyty dozwolone.

wtorek, 9 lutego 2010

Butla po mineralnej w roli głównej

Aktorzy tworzą fajny kumplowski klimat, który budują z serdeczności spojrzeń i przyjaznych uśmiechów – o „Twarzą do ściany” w reżyserii Iwo Vedrala w olsztyńskim Teatrze Jaracza słów kilka.


Scena przykryta jest folią – jakby przed remontem, przed zmianą. Ale oddziela też od świata, od rzeczywistości. Pojawiają się bohaterowie – jest och czworo. Troje z nich zostaje na scenie, jeden staje w kącie – niczym ochroniarz. Nie wiadomo kim są, dlaczego się spotykają. Zaczyna odliczanie, aktorzy recytują: one, two, three, four… Scena ta trwa około pięciu minut, ale nie jest to bezmyślne powtarzanie cyfr. W tej matematycznej litanii niektóre cyfry zostają pominięte. Czyżby ma to dać do zrozumienia, że nie ma rzeczy idealnych?

A potem? Dziewczyna – Milena Gauer - odsłania szkolną tablicę, na której napisane jest zdanie. I właśnie od niego zaczyna się tworzenie historii. Głośno wypowiedziane pobudza lawinę skojarzeń. Bohaterowie – niczym paczka serdecznych przyjaciół – dorzucają swoje pięć groszy. Tworzą piękną opowieść o życiu. Przez usta aktorów – niczym przez dziurkę od klucza - podglądamy kobietę troszcząca się o dziecko i mężczyznę, któremu wszystko się układa. Ale życie nie jest aż tak banalne. W opowiadanych historiach brakuje krwi. Szczęście szybko się nudzi, więc trzeba dorzucić trochę do kotła, aby podgrzać atmosferę. I tym sposobem szczęśliwa mężatka uznaje małżeństwo za błąd, a spełniony mężczyzna strzałami w głowę zabija dzieci. Niczego mu nie brakowało, nie ma traumatycznych przeżyć, a jednak naciska spust. Bohaterowie wczuwają się w jego psychikę, ale okazuje się to niemożliwe. W nikim ten facet nie wzbudza pozytywnych emocji, nikt nie chce go nawet bronić. Z tej rozmowy wyłania się więc przeraźliwy obraz człowieka, którym targają bezpodstawne impulsy. Wyłania się też obraz przemocy, której nie można przewidzieć. Czyżby człowiek był bezsilny wobec zła, jakie zalewa świat?

Reżyser Iwo Vedral mówi, że „Twarzą do ściany” to teatr przezroczysty. I rzeczywiście – nie ma tu wartkiej akcji, nie ma wielkich kreacji na miarę Hamleta. Ale jest coś, co pociąga w tym spektaklu – atmosfera. Aktorzy tworzą fajny kumplowski klimat, który budują z serdeczności spojrzeń i przyjaznych uśmiechów. Rozciągają miedzy sobą nić porozumienia. Jest niewidoczna, ale można ją dostrzec – wystarczy uważnie patrzeć, a właściwie słuchać. Bo aktorzy grają emocjami i wyobraźnią, a nie ruchem. Zakleszczają widza w świecie swoich fantazji i pomysłów, które stają się lustrzanym odbiciem tego, co dzieje się naprawdę – gdzieś za rogiem, gdzieś w przyszłości.

Spektakl wciąga jeszcze z innego powodu. Aktorzy nie odgrywają swoich wymyślonych bohaterów, tworzą ich „na żywo”, żonglują pomysłami. A że są w na tyle dobrej komitywie – chyba że tak świetnie grają – że spektakl rodzi się tu i teraz, na oczach widzach. To tak, jakby patrzeć na ręce kucharzowi, który właśnie przyrządza pizzę. Niby się wie, jakie składniki wrzuca na placek, ale smak można poznać dopiero po upieczeniu. I tak jest z „Twarzą do ściany” – aktorzy komentują swoim spojrzeniem i mimiką nawet odgłosy dobiegające spoza sceny. Jakiś pisk, szum wody w rurze, odgłos przejeżdżającego samochodu stają się elementem spektaklu.

Dźwięki mają w „Twarzy do ściany” wiele do powiedzenia. Najciekawsza jest muzyka, którą tworzą sami aktorzy - Grzegorz Gromek gra na butli po mineralnej niczym na perkusji, Marek Szkoda gra na jakimś niezidentyfikowanym przeze mnie „bimbadełku”. Leszek Spychała – który przez cały spektakl stoi w kącie, ma swoje pięć minut i śpiewa bluesa o ojcu listonoszu, któremu nie chce się wstawać do pracy. Nie ma chyba osoby, która w tym momencie nie tupałaby nogą. Aż żal ściska, że w teatrze nie można bisować.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Celińska: O zdrowie pieska trzeba dbać

— Ma na imię Tekla. To mieszanka jamnika z białym kudłatym owczarkiem nizinnym — o swoim psie opowiada Stanisława Celińska, aktorka.


Czy z każdym trzeba rozmawiać o sprawach poważnych? Ze Stanisławą Celińską pogadałam o psie. Jej psie. To też poważny temat.

Lubi pani leniuchować?
— Oj, zapracowana jestem i mało mam czasu na leniuchowanie. Praca, praca i praca.

Ale chyba kiedyś pani odpoczywa.
— Tak, na spacerze z pieskiem. Ale nie zawsze te spacery są przyjemne, bo ulice za bardzo sypią solą. Nie wychodzi to pieskowi na zdrowie. Łapek szkoda. A gdy jest zimno i mroźno, chodzi na trzech łapkach. Ciężka pora roku nadeszła dla czworonogów.

Człowiek buty ciepłe włoży i ma spokój.
— Ale piesek też ma swój strój! Butów nie nosi, ale ma bardzo ładny ortalionowy skafanderek. Pod spodem ma polarek, więc mrozy pieskowi niestraszne. Trochę się wkurza, gdy go ubieram w ten uniform, bo najlepiej się czuje bez, ale cóż — zima jest, piesek nie ma wiele do gadania. Właściwie już się przyzwyczaja i nie marudzi przed wyjściem. Jeszcze się troszeczkę otrzepuje, ale sam się nie rozbierze, więc wychodzi w ubranku.

Rozumiem, że piesek to... chłopczyk.
— Dziewczynka! Ma na imię Tekla. To mieszanka jamnika z białym kudłatym owczarkiem nizinnym.

Mieszanka wybuchowa!

— Ale nie ma wybuchowego temperamentu. Tekla jest bardzo kochana.

A co lubi najbardziej jeść?
— O, różne rzeczy! Ale największy apetyt ma na ciasteczka. Nie zawsze jednak dostaje, bo o zdrowie pieska trzeba dbać.

Nawet jak patrzy błagalnym wzrokiem?

— Oj, te psie spojrzenia w oczy są zabójcze dla człowieka. Czasem serce ściska, ale — powtórzę — o zdrowie psa trzeba dbać. Na szczęście Tekla ma psie ciasteczka, więc w przerwie między moimi słodyczami, dostaje kilka swoich smakołyków.

A jest coś, czego Tekla nie lubi?
— Tekla? Ona wszystko uwielbia! Jak to pies... ma wilczy apetyt. Nie krzywi się na żadne danie, wszystkiego z przyjemnością posmakuje. Oj, ta kochana sunia moja...

czwartek, 4 lutego 2010

Ciachorowski: Nie w głowie mi Hamlety i Konrady

— Tęsknie za Olsztynem. W pamięci mam plażę miejską, na której smażyliśmy się z kolegami przy pierwszych upałach oraz puby na starówce, w których niekiedy do rana piliśmy nie tylko soki — opowiada Tomasz Ciachorowski, który gra główną rolę męską w serialu „Majka”.


Ciacho... bo jak inaczej mówić o Tomku Ciachorowskim?

Nie oglądasz telewizji. Z przekory, z nudów, czy po prostu z braku telewizora?
— Telewizji nie oglądam głównie z braku czasu, a kiedy już zdarzy mi się jakiś wolny dzień lub popołudnie, wolę ten czas celebrować z przyjaciółmi — zwykle na niezbyt wyszukanych rozrywkach np. przy kuflu z piwem. Poza tym mało jest w telewizji propozycji naprawdę wartych uwagi, a jeżeli już coś w programie TV mnie zainteresuje, to i tak w natłoku zajęć, i z powodu mojego roztrzepania, z pewnością to przegapię.

Niektórzy nie wyobrażają sobie dnia bez telewizora — zwłaszcza kiedy leci „Majka”. Powoli stajesz się więc gwiazdą telewizyjną. Przyznaj, „Majkę” chyba widziałeś...
— Obejrzałem kilka odcinków, które z mojej perspektywy oglądam inaczej. Mniej interesuje mnie sama fabuła. Z dużą przyjemnością przyglądam się natomiast kolegom z pracy, oceniam finalny efekt wielogodzinnego wysiłku, który wspólnie włożyliśmy w każdą ze scen. Biorę też pod lupę siebie, żeby na przyszłość uniknąć błędów i potknięć, które ekran bezlitośnie obnaża.

Co intryguje cię w Michale, chłopaku którego grasz?
— Podziwiam jego konsekwencję w dążeniu do obranych celów. Czasem w imię swoich ideałów stawia na szali wszystko, ale jak się na coś uprze, wiem, że nie odpuści.

A przyjemnie jest być amantem? Tak jesteś już postrzegany. No, a to dopiero mała kula śniegowa, która toczy się i toczy.
— Z niekłamaną przyjemnością wcielam się w rolę "przystojnego architekta o dobrym sercu", ale często zazdroszczę kolegom po fachu, którzy dostają bardziej krwisty materiał do grania, wymagający charakterystycznej ekspresji. Mam nadzieję, że w przyszłości będę miał szansę zmierzyć się ze skrajnie różnymi rolami, o różnym ciężarze gatunkowym — niekoniecznie tylko w telenoweli.

Pierwszy raz na ekranie pojawiłeś się w „Złotopolskich”. Jak to wpłynęło na twoją popularność?
— Rola Janka Złotopolskiego, mimo że odbiła się skromnym echem, sprawiła, że zostałem zauważony i zacząłem być zapraszany na castingi.

Tak też było z „Majką”?
— Pewnego dnia dostałem telefon z zaproszeniem do Krakowa i postanowiłem spróbować swoich sił. Nie miałem większych nadziei, ale los okazał się łaskawy. Po kilku wycieczkach — w owym czasie byłem w próbach do spektaklu w Teatrze Lubuskim — i serii przesłuchań zdecydowano się na mnie.

Niedawno obroniłeś licencjat z kulturoznawstwa w Wyższej Szkole Zarządzania i Informatyki w Olsztynie. Czyżby to koniec twojej „przyjaźni z Olsztynem”?
— Z pewnością nie. Ciągle mam tu przyjaciół, których z pewnością będę odwiedzał. Poza tym jest też Teatr Jaracza, z którego wyszedłem i który ciągle jest mi bliski. Na bieżąco śledzę repertuar, a kiedy bywam w Olsztynie, staram się oglądać przedstawienia. Nie wyobrażam sobie, że nie zobaczę kolejnego spektaklu Weroniki Szczawińskiej — reżyserki „Jackie”, która — jak donoszą znajomi — już wkrótce rozpocznie kolejny projekt w olsztyńskim teatrze.

Skończyłeś też studium aktorskie w Olsztynie. Jak wspominasz studenckie lata?
— Trzy lata spędzone w Olsztynie to, oprócz solidnego treningu aktorskiego, czas beztroskiej zabawy i niezapomnianych przygód. To też koleżeńskie więzi i przyjaźnie, które trwają do dziś.

Za czym olsztyńskim tęsknisz?
— Wspominałem już o teatrze… Może kiedyś okaże się, że to jeszcze nie zamknięty rozdział? W pamięci mam także plażę miejską, na której smażyliśmy się z kolegami przy pierwszych upałach oraz puby na starówce, w których niekiedy do rana piliśmy nie tylko soki.

A jak złamałeś nogę? Mam nadzieję, że nie po soku…
— Trzeba to powiedzieć jasno — bywam straszną łamagą. Wywaliłem się, po raz nie wiem już który, lecz tym razem nie wstałem raźno na nogi. Trzeba było jechać na pogotowie. Naturalnie wpłynęło to na scenariusz serialu, ale szczegółów nie mogę zdradzać. Powiem tylko, że Michał również będzie poruszał się o kulach.

Dzięki „Majce” zyskujesz popularność — z punktu widzenia widza. A czego ty się uczysz na planie?
— Przede wszystkim wzbogacam swój aktorski warsztat. Kamera wymaga innych umiejętności i środków ekspresji niż scena. Uczę się też pożytecznych cech od mojego bohatera. Jestem z nim w tak bliskiej relacji, że siłą rzeczy przejmuję od niego niektóre cechy — na przykład asertywność, której przedtem odczuwałem deficyt.

A o jakiej roli marzysz, jaki jest twój cel?
— Nie dążę do jakiejś konkretnej roli. Nie marzą mi się wcale Hamlety i Konrady. Chciałbym grac zwyczajnych bohaterów, z którymi mogliby się identyfikować zwyczajni widzowie, bo są na co dzień stawiani w podobnych potocznych sytuacjach.

Grasz też w teatrze w Zielonej Górze, marzysz o olsztyńskim... Mniejsza sława, mniejsze pieniądze, ale jest na pewno coś, czego nie daje kamera.
— W teatrze jest żywy kontakt z widzem. Dla mnie istotą jest język wypowiedzi. Telewizją rządzi „mały realizm”, który mimo banalności wcale nie jest taki łatwy do odtworzenia. W teatrze świat tworzy się od podstaw, a granicę wyznacza jedynie wyobraźnia. Tu proste robienie pompek może być metaforą zarówno miłości jak i przemocy. To jak proza i poezja, nie wartościuję ich, a jedynie rozróżniam.

wtorek, 2 lutego 2010

Olsztyn — ogród bez pomysłów

Olsztyn kwitnie? Śniegiem zasypany… Pomysły na promocję miasta wciąż mrożą krew w żyłach zamiast zagrzewać do podboju Polski. Było: „Olsztyn — przestrzeń radości”, jest: „Olsztyn — ogród Europy”. Tylko co po nowym haśle, skoro kiepski ogrodnik wciąż ma głos?


Olsztyn główkuje jak się wypromować, ale dobrych pomysłów brak. Może i by się znalazły, ale za promocję odpowiedzialna jest krakowska firma Eskadra. Nie to, że kawał drogi od Olsztyna, to i kawał kasy za rachunek. Olsztyn zapłacić musi. Ale za co? Urząd Miasta stawia więc na promocję po swojemu.

Rok temu Eskadra wymyśliła hasło „Olsztyn — przestrzeń radości”, które komentowane było na prawo i lewo. Głosów pozytywnych padło niewiele. Mówiąc językiem ulicy — ludzie psy wieszali. Ja zresztą też nie szczędziłam swoich uwag.

Eskadra głowę spuściła, czas więc wprowadzić poprawki do pomysłu. Serwuje się więc kolejne genialne i przemyślane hasło: „Olsztyn — ogród Europy”.

Znowu łapię się za głowę, bo Olsztyn nie kojarzy mi się z ogrodem — pomimo wszechobecnego bukietu zieleni. Z lasem i owszem — z Lasem Miejskim, ale ogrodów tu ze świecą szukać. Las to dla mnie ucieczka z miasta, ogród — miejska ucieczka w naturę. Nie ma tu nawet porządnego parku do spacerowania. Prym wiedzie olsztyński klasyk — Park Kusocińskiego, ale poza alejkami, ławkami, oczkiem wodnym i skyteparkiem niczego więcej nie oferuje. To park, a nie ogród! Różnica kolosalna.

Ogród jest, owszem, ale za miastem. Arboretum się nazywa. Botaniczny jest nawet! Może właśnie to sąsiedztwo skłoniło do wymyślenia nowego hasła? A może ogrodowe liczne ścieżki rowerowe? Ale z tym to przesada. To pięta Achillesa stolicy zielonej Warmii od lat. Nawet wokół jezior nie ma jak pedałować, bo albo się trafi na wystające z ziemi korzenie, albo tak człowieka wytrzęsie, że dalej jechać się nie chce.

Olsztyn jest zielonym miastem, ale ogród to za wielkie słowo. Nie ma tu nawet porządnych placów zabaw, a ogródki jordanowskie to tylko wspomnienia, które gdzieniegdzie jeszcze straszą. Europa zapewne wstydzi się takich strachów. Pordzewiałe sprzęty, połamane piaskownice... Jeśli mieszkańcy sami nie postawią huśtawek, na stare — niegdyś jare ogródki — nie mogą liczyć. Wiem, co mówię, bo rozpad dumy PRL-u oglądałam z okien domu. Złomiarze nieźle się obłowili... Oby taki los nie spotkał tych nowych placyków zabaw. Nie powiem, nowe osiedla troszczą się o maluchy, gospodarują ogrody wśród blokowisk.

Jednak nie o powyższe się rozchodzi. Miasto-ogród to koncepcja znana od dawien dawna. Wymyślił ją Ebenezer Howard, dziennikarz, stenograf, z zamiłowania urbanista. W 1898 r. przedstawił koncepcję osiedla, które łączy w sobie zalety wsi i miasta. Eskadra zaszalała, sięgnęła do źródeł i pewnie czeka na pochwały:

Jak wskazują badania i obserwacje architektów krajobrazu i konserwatorów zabytków, w wielu miejscach Olsztyna na początku XX wieku realizowano koncepcję nawiązującą do idei miasta-ogrodu Ebenezera Howarda. Efekty wspomnianych zabiegów widoczne są do dziś: osiedle nad Jeziorem Długim (ze szczególnym uwzględnieniem ul. Rybaki), osiedle Zatorze (szczególnie trójkąt ul. Limanowskiego, Reymonta, Zientary-Malewskiej), Brzeziny, Kolonia Mazurska, ul. Radiowa, ul. 1 Maja, ul. Kajki, zieleńce miejskie na pl. Konsulatu Polskiego, Jedności Słowiańskiej, Bema, Pułaskiego oraz wiele innych.
(Miasto — Ogród: Wizja — Uzasadnienie — Realizacja)

Olsztyn ma tyle do ogrodu Europy, ile piernik do wiatraka. Nie zgadzam się z pomysłem. Nie podoba mi się i chwalić nie będę. Dlaczego?

W rankingu najbardziej zielonych miast Starego Kontynentu „European Green City Index” nie widać Olsztyna nawet na szarym końcu. W czołówce znajduje się Skandynawia: Kopenhaga, Sztokholm i Oslo. Warszawa zdobyła 16 miejsce.

W październiku o zieleni w mieście pisała też Polityka.

Ponadstuletnia idea miast ogrodów znów staje się modna. (…) W Polsce najbardziej znanym i najlepiej zachowanym miastem ogrodem jest Podkowa Leśna. Początki jej sięgają 1925 r. (…) Podkowa ma to szczęście, że nie postawiono w niej wielorodzinnych blokowisk. Plany zagospodarowania dopuszczają zabudowę maksymalnie dwukondygnacyjną (plus mansarda), w sumie nie wyższą niż 12 m od gruntu. Uniknęła także inwazji inwestorów, co też zawdzięcza głównie planom zagospodarowania. Dwie trzecie miasta nadal zajmują publiczne tereny leśne. Większość terenów prywatnych (ok. 70 proc.) to też zresztą działki leśne. Zachowany został pierwotny, koncentryczny układ urbanistyczny, działki odwracają się plecami na zewnątrz miasta, stanowią zamkniętą, luksusową enklawę.

Milanówek, kolejne miasto ogród, nie powstał według koncepcji wymyślonej przez Howarda. Już wcześniej, na przełomie XIX i XX w., był znanym letniskiem dla zamożnych mieszczuchów. Jego stara część wygląda jednak dokładnie tak, jak wyobrażamy sobie miasto ogród: okazałe wille na dużych działkach toną w zieleni. Będzie je można podziwiać jeszcze długo, bo 21 willi wpisano do rejestru zabytków, a ponad 200 objęto ochroną konserwatorską. Miasto nie ma już jednak jednolitego charakteru, stoją w nim także blokowiska.

Mało kto wie, że Włochy, dziś dzielnicę Warszawy, też zaczęto budować jako miasto ogród. Taki sam charakter miały mieć Ząbki, Młociny, Ostoja. Wojna przerwała realizację planów. Później już do nich nie wrócono. W czasach PRL budowało się, jak mówili projektanci, „jednostki mieszkaniowe dla anonimowego odbiorcy”, czyli głównie małe M3 w dużych blokach.

Najwięcej miast ogrodów jest wokół Warszawy, ale najstarsze powstało na Śląsku, w gminie Janów, w dawnym zaborze pruskim. To Giszowiec, dzisiaj dzielnica Katowic. W latach 1907–1910 zbudowano tu osiedle dla robotników koncernu Giesches Erben, głównie górników kopalni Giesche (dziś Wieczorek). Zaprojektowane zostało zgodnie z koncepcją Howarda: w centrum znajdował się plac, wokół niego szkoła, sklepy, poczta, karczma. Przy wewnętrznych ulicach, które jak obwodnice otaczały plac, stanęły dwu-, czterorodzinne domy z ogródkami. Wszystkie budynki zaprojektowano w stylu śląskich chałup: ze spadzistym dachem z dużym okapem, z otwartym przedsionkiem.
(Powrót do ogrodu)

A Olsztyna ani widu, ani słychu. Nawet jednego zdania nie ma. Olsztyn: miasto-ogród...

Dla mnie Olsztyn to miasto wody, czyli 13 jezior w granicach administracyjnych. Wiem — przy Mazurach to pikuś, ale… czy jest jakieś inne miasto, które może poszczycić się aż tyloma jeziorami? Przy Mazurach to pikuś... Pan Pikuś. Stolica regionu przecież!

Dla mnie „Olsztyn to jezioro osobliwości”. Krystyną Siesicką nie jestem, która napisała książkę o cytowanym przeze mnie tytule („Jezioro osobliwości”), ale olsztynianka ze mnie stuprocentowa. Od urodzenia. Wiem, gdzie żyję, wiem, co mówię. To rzeczywiście osobliwe miasto — inne od wszystkich, leniwe, spokojne, ale i tryskające energią młodych głów. Mamy Kortowiadę i najpiękniejsze miasteczko akademickie w Polsce. Tam można buszować nie tylko w zieleni...

Przeczytaj też:
Poznań się promuje — tnie ceny. A Olsztyn?
Chcesz zjeść rybę w Olsztynie? To ją złap!

Najciekawszy pomysł:
Olsztyn - O!GRÓD Z NATURY

poniedziałek, 1 lutego 2010

Poznań się promuje — tnie ceny. A Olsztyn?

Poznań to miasto biznesu — pieniądz goni pieniądz. Jaki więc sens jest w cięciu kosztów o połowę? Wielki. Jak Kazimierz Wielki, który zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. W podobnym stylu Poznań rozwija swoją turystykę. A Olsztyn buja w obłokach, w latawcach...


Lubię Poznań, bo za każdym razem mnie zaskakuje. Nawet gdy jestem daleko i wędruję palcem po mapie albo internecie. Poznań otwiera się na turystów i zaprasza do siebie na pół roku przed...

5 i 6 czerwca w Poznaniu będzie taniej. Ruszy wtedy akcja promocyjna „Poznań za pół ceny”, czyli będzie można zaoszczędzić na spaniu, zwiedzaniu i jedzeniu. Brzmi smakowicie, a jako że Poznań lubię i mam miłe wspomnienia, naszła mnie ochota na podróż w przyszłość. Zeszłoroczne atrakcje kusiły. I jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia, w tym roku może być tylko lepiej.

W weekend 13-14 czerwca w wybranych poznańskich hotelach, restauracjach, muzeach było o 50% taniej. Taniej w ten weekend oznaczało także lepiej. Przygotowano bogaty, darmowy program turystyczny. Z przewodnikiem można było zwiedzić Ostrów Tumski z pierwszą w Polsce katedra i grobami pierwszych władców Polski, Stary Rynek, kościół farny z podziemiami oraz Zamek Cesarski. W każdej z wycieczek uczestniczyło kilkaset osób! Zamek Cesarski zwiedzały grupy liczące 600 osób! Przez dwa dni otwarty wyjątkowo dla turystów fort VIIIa obejrzało blisko 2 tysiące osób!

W restauracjach, które przyłączyły się do akcji o wolny stolik było bardzo trudno. Pierwsze podsumowania pokazują, że sprzedano nawet czterokrotnie więcej posiłków niż zwykle. Tłumy turystów pojawiły się także w poznańskim ZOO, aby obejrzeć otwartą niedawno Słoniarnię oraz w jednej z największych w Europie palmiarni. Kilkaset osób brało udział w specjalnej edycji gry miejskiej "Poszukiwacze Prawdy", w której gracze rywalizowali o klucz do starej skrzyni ustawionej na środku Starego Rynku. O Poznaniu mówiono przez dwa dni we wszystkich mediach i gorąco zachęcano do odwiedzin miasta w weekend, dokładnie opisując przy okazji poznańskie atrakcje turystyczne.
(Głosujmy na Poznań za pół ceny!)

A co robi Olsztyn? Promuje się na pół gwizdka, a nie za pół ceny. Mam wrażenie, że Polacy widzą Olsztyn jako miasto niedźwiedzi, które nie tylko śpią zimą, ale nie wychodzą z lasu do ludzi. Bo i po co? Może i w ciągu roku pojawiają się w warmińskim kalendarzu ciekawe imprezy, ale szybko się o nich zapomina. Bo czy ktoś dzisiaj mówi o Święcie Latawców?

Olsztyn ma wiele zalet, ale też sporo istotnych wad. Ludzie nie znają olsztyńskich walorów, więc nie przyjadą, żeby poznać je na miejscu. Szkoda czasu i pieniędzy — lepiej bawić się w Poznaniu i wydać o połowę mniej. Do Olsztyna mamy też kiepski dojazd, co potwierdza, że to miasto peryferyjne, prowincjonalne. Po co więc tu zjeżdżać? Lepiej skoczyć dalej — na kultowe Mazury.

Szczerze? Święto Latawców można zrobić w każdej wsi. Podobnie jest ze Świętem Serów. Od kiedy Olsztyn kojarzy się z serami? Zakopane i owszem, z oscypkami, ale Warmia?

Ale Olsztyn to przestrzeń radości, więc nie wolno narzekać. Urzędowo zabronione. Tylko z czego się tu cieszyć? Chyba z tego, że najwięcej wycieczek wpada tu na hamburgera do McDonald'sa i na zakupy do Alfy. Wystarczy rzucić okiem na tablice rejestracyjne samochodów poustawianych rzędem na pobliskim parkingu. I to nie tylko wtedy, gdy są sezonowe przeceny do 70%.


Przeczytaj też:
Poznań — miasto doznań i dla ludzi
Chcesz zjeść rybę w Olsztynie? To ją złap!
Olsztyn — przestrzeń radości