niedziela, 31 stycznia 2010

Kryzys o smaku pasztetowej

Nawet darmozjad może okazać się bohaterem. O „Samobójcy”, spektaklu dyplomowym słuchaczy olsztyńskiego Studium Aktorskiego przy Teatrze Jaracza, w reż. Giovanniego Castellanosa słów kilka.


Ile osób dzisiaj chciałoby włożyć sobie lufę pistoletu do ust i nacisnąć spust? Ile osób chciałoby swoje marne życie zmienić na lepsze? Ile osób chciałoby znaleźć pracę? Świat się nie zmienia, zmieniają się tylko czasy. Nie znalazł się jeszcze taki mądry, który rozwiązałby wszystkie problemy ludzkości. Bezrobocie wciąż wpędza ludzi w depresję i szaleństwo. Nie inaczej jest z Siemionowiczem Podsiekalnikowem. To marzyciel, który od roku żyje na utrzymaniu żony. To antybohater i antymężczyzna. Daleko mu do macho — w żonie nie widzi nawet kobiety, ale zaopatrzeniowca w pasztetową, którą wypycha sobie brzuch i zabija głód pożytku. Niby szuka pracy, ale więcej w tym gadania niż działania. Przykładem może być chęć nauki gry na helikonie. Sienia robi już plany, wylicza gaże za koncerty, ale… instrumentu brak. A gdy już dostaje upragniony sprzęt, poradnik nauki gry na helikonie każe mu kupić fortepian. Bo do wyjścia z kryzysu potrzeba pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Ale tych nie ma nawet na jajka, żeby zrobić kogel-mogel.

Jak wyswobodzić się z tego marazmu? Zabić się. Najlepiej się zabić. I ten pomysł okazuje się trafiony. Na Sienię spada lawina fałszywych przyjaciół — każdy chce wykorzystać jego śmierć. Walczą o nią więc różne warstwy społeczne i polityczne. I tak pojawia się rycząca czterdziestka, czyli Kleopatra. Ten babsztyl — połączenie podstarzałej Shazzy i równie wiekowej Edyty Górniak — chce, aby bohater zabił się z miłości i pożądania do niej. Pojawia się też działacz polityczny chcący wybić się z szeregów partii. Dodać trzeba, że to niezwykle utalentowany polityk — śpiewa banalne piosenki, gra na gitarze i wygląda jak Michael Jackson. Pojawiają się też zgarbiony, ale jurny kupiec, rozdarty wewnętrznie pop i mizerny pisarz. Nie brakuje więc całej palety gwiazd — różnorodnych postaci. Wszystkie świetnie i dowcipnie zagrane — aż trudno uwierzyć, że to dyplomowy spektakl słuchaczy Studium Aktorskiego. Młodzi aktorzy radzą sobie świetnie i czują spektakl. Nie bez powodu Castellanos podkreślał przed premierą, że „Samobójca” to dla nich podwójny sprawdzian — nie tylko umiejętności aktorskich, ale i zderzenie z rzeczywistością. Młodzi niedługo wyjdą z inkubatora i staną oko w oko z brutalnym kapitalizmem. Ich cele, marzenia zostaną skonfrontowane z miliardem okoliczności, które utrudnią ich realizację. Na ile jednak wykorzystają swoje pięć minut?

Siemionowicz swój czas wykorzystuje. Z nieudacznika zmienia się w aroganckiego materialistę, lekceważącego tych, na których mógł polegać do tej pory. Szybko uczy się na swoich błędach i pada w ramiona nowych przyjaciół — równie interesownych jak on. Z kim się zadajesz, takim się stajesz. Spektakl nie tyle wskazuje problem bezsilności podszytej gniewem, ile obnaża małostkowość ludzi, którzy nie w miłości, przyjaźni i pomocy widzą sukces, ale idą — dosłownie — po trupach do celu.

Napisana w 1928 przez Nikołaja Erdmana roku tragikomedia opowiada o kryzysie, jakie dotknęło rosyjskie społeczeństwo w połowie lat 20. Jest też oskarżeniem sowieckiego systemu, w którym jednostka nie się liczy — chyba że umiera za tzw. słuszną sprawę. Castellanos ucieka od historycznego kontekstu sztuki i wskazuje na współczesny kryzys. Jego „Samobójca” mówi o „dzisiejszych niepotrzebnych” — takich, którzy z nieudaczników stają się niemymi dyktatorami. Nic to jednak nie zmienia — punkt wyjścia zostaje wciąż ten sam. Siemionowicz jest tylko odpadem kapitalizmu.

czwartek, 28 stycznia 2010

Skiba: Porównują mnie do Mrożka

— Chcę żeby moje opowiadania nie tylko wzbogaciły życie wewnętrzne, ale w ogóle życie przedłużyły — opowiada Skiba, lider Bic Cyca.

Skiba to człowiek, z którym można boki zrywać. Gdy pierwszy raz do niego zadzwoniłam, usłyszałam w słuchawce: Osama bin Laden, słucham? Zareagowałam szybko i przedstawiłam się jako Barack Obama. Później jednak rozmawiałam z nim już jako Ada. Jajcarza było w nim mniej. Starzeje się chłopak?

Zima ci służy?

— Czuję się wyśmienicie! Gorzej czuje się mój samochód, bo został doszczętnie zasypany przez gęsty śnieg.

Zawsze można wziąć szczoteczkę i trochę poszaleć.

— No i poszaleję trochę, bo nie mam innego wyjścia. Zima zmusza ludzi do pewnych działań, których na ogół nie robimy. Ludzie chwytają za łopatę i inne archaiczne przyrządy. Osoby starsze dzięki odśnieżaniu przypominają sobie czyny społeczne z czasów PRL-u, kiedy malowano trawę na zielono i porządkowano chodniki przed przyjazdem pierwszego sekretarza. Takie odśnieżanie to też darmowa siłownia. Po co wykupywać sobie karnety w ekskluzywnych miejscach, kiedy mamy darmowe ćwiczenia na świeżym powietrzu? Taki kawał chodnika do odśnieżenia może zrobić z faceta kawał chłopa! A jeszcze będzie dżentelmenem, bo jego kobieta się nie poślizgnie i nie stłucze sobie tyłka.

A niektórzy zimę nazywają horrorem...
— Szczególnie faceci, kiedy odśnieżają samochody i mają za krótkie szczoteczki. Brudzą im się brzuchy. Ja zazwyczaj noszę czarne spodnie i zawsze się upaćkam. Dotknę albo progu samochodu, albo ochlapanych drzwi, to rzeczywiście horror! Śnieżek biały jest ładny tylko na wierzchu, pod spodem przeważają kolory czarno-brązowe. Zima zdecydowanie deformuje garderobę.

Lepiej zostać w domu z książką w ręku. Polecisz jakąś?
— Czytanie książek to dobre zajęcie dla muzyków rockowych. Zimą jest mniej koncertów niż latem, więc ja zawsze wykorzystuję mrozy na zaległe lektury. Pewnie zaskoczę wszystkich, bo czytam literaturę poważną. Ostatnio czytam rzecz o Czeczenii — „Wieżę z kamienia” Wojtka Jagielskiego. Ale fascynuje mnie też tematyka terrorystyczna i pochłaniam książki o legendarnej grupie Baader-Meinhof. Ale oczywiście nie zagłębiam się tylko w tak ponurą tematykę, bo czytam też „Dzienniki” Jarosława Iwaszkiewicza.

A „Opowiadań podwodnych” nie polecasz?
— (śmiech) To jest jak najbardziej poważna literatura rozrywkowa! Badania naukowe wykazały, że ludzie z poczuciem humoru żyją dłużej. Ja wychodzę naprzeciw tym badaniom, bo chcę żeby pojawił się uśmiech na twarzy czytelnika. Chcę żeby moje opowiadania nie tylko wzbogaciły życie wewnętrzne, ale w ogóle życie przedłużyły. To zbiór moich tekstów, które mnie nie sławiły — jak na przykład felietony. Publikowałem je od zawsze w poważnej prasie literackiej — w „BruLionie”, „Lampie i Iskrze Bożej” i „Przegięciu pały”. Teraz z tego wszystkiego zrodził się Skiba w pigułce.

A skąd tytuł? Rzucasz nas na głęboką wodę?
— W czasach PRL-u określenie „podwodne” określało podziemie. Poza tym część tych opowiadań podnosi ciśnienie, a pod wodą jest przecież ciśnienie zupełnie inne niż na powierzchni ziemi. Ale nie uważam się za pisarza, bo pisanie jest dla mnie zabawą. Są gry językowe, mieszanie konwencji, a czasem pojawiają się nawet problemy filozoficzne. Tak, zdecydowanie jest to Skiba w pigułce. Zaskoczyły mnie dobre recenzje tej książki — porównywano mnie nawet do Mrożka!

Fiu fiu!
— To są opowiadania specyficznie. Jeśli ktoś kojarzy program „Lalamido, czyli porykiwania szarpidrutów”, jaki kiedyś robiłem z kolegą Konnakiem, który znany jest jako Konjo, to powinien załapać humor. To nie był tylko program muzyczny. To był dowcip zakraszany muzyką. Takich programów kiedyś w telewizji nie było, więc można uznać nas za prekursorów. Fajne to były czasy. Dziś głupot w telewizji jest o wiele więcej, ale nie są one z podtekstem i humorem, jaki my serowaliśmy. „Opowiadania podwodne” mają podobny klimat.

wtorek, 26 stycznia 2010

„Nine — Dziewięć”, czyli mniej niż zero

Miał być hit, wyszedł kit. „Nine — Dziewięć” Roba Marschalla ma tylko jeden atut — gwiazdorską obsadę. Ale wielkie nazwiska, niczym jaskółka, wiosny nie czynią.



— Tyle sobie ta Sophia Loren robiła operacji plastycznych, a musi grać ducha zmarłej matki — mówi mi D. w kinie. — I po co się wygładzała, jak i tak straszy?

Straszy nie tyle Sophia (bo ładnie wygląda), ile sam film. Wybrałam się „Nine — Dziewięć” i strach mnie ogarnął.


Penélope Cruz
Pedro Almodóvar uznał Pe za swoją muzę i wcale mu się nie dziwię. Dziewczyna potrafi świetnie zagrać — o ile reżyser ją nakieruje, wykieruje, nakręci i nastroi. Inne kino jednak jej szkodzi. A musical — ten musical — przede wszystkim. Pe wypina pupę, kręci nią, miętoli sobie piersi, uwydatnia usta. Miała zagrać łatwą panienkę — zagrała Carlę. Nawet nie musiała się wysilać, bo uznawana jest w męskich kręgach za symbol seksu. A dzieci, ryby i symbole seksu głosu nie mają.

Nicole Kidman
Dawno jej w kinie nie widziałam. Blondyna jak z obrazka, muza Guido — głównego bohatera. Zrobiona na Marilyn Monroe — biała kiecka, włosy blond. Obróć się, spójrz w prawo, w lewo… To jej jedyne zajęcie na planie. Nie mówię, że Marilyn była leniwa, ale kultura sprowadziła ją do symbolu seksu. Już Pe ma więcej do zagrania. Jest kochanką, musi być zalotna, intrygująca (to nic, że bez podtekstu). A Nicole vel Claudia? Nijak się nią zachwycać. Szkoda, bo patrzy się na ekran i właściwie niewiele się widzi. Ot, laskę w białej sukni i napalonego przy niej Guido. Nicole jest mdła. Ani pikantna, ani słodka, ani gorzka.


Daniel Day-Lewis
Fajnie wypada, bo i ma ciekawą rolę. Pali papierosa, ma zabójcze spojrzenie i często kładzie się na blacie biurka. Zakłada nogę na nogę i jest egocentrycznym reżyserem. Ale bez jaj, bo nie może spłodzić scenariusza nowego filmu, przy którym już praca wre. I to największy absurd filmu — wszyscy pracują, szyją kostiumy, wybierają aktorki, wieszają plakaty i pałają wielkim uczuciem do Guido. To bóg — nie młody, ale z przeszłością. Nawet ksiądz się zachwyca. Ba — nawet biskup! Ale zachwyt znikąd nie wynika. Gdy patrzy się na tego faceta, chce się płakać. Cała jego rola jest jak moment złapany w kadrze. Ale zdjęcie jest kiepskie, nie ma drugiego dna. Nie ma nawet głębi, ostrości. Żona go zostawia, on niby mądrzeje… Ale nie czuć tego. Za grosz. To, że zapuszcza brodę, niczemu nie dowodzi.

Marion Cotillard
Edith Piaf. Patrzyłam na nią, a widziałam Edith z filmu „Niczego nie żałuję”. Czy uda jej się zagrać coś, co przebije jej genialną kreację? Gra żonę Guido i jest jedyną normalną kobietą w filmie. Delikatna, pragnąca miłości i trochę łatwowierna. Nawet taniec na wpół nago jej nie wychodzi. Przy Pe wypada słabo, ale dobrze jej z oczu patrzy. A poza tym strasznie przypomina mi koleżankę ze studiów, więc… widziałam w tych oczach rzeczywiście podwójne dno!

Więcej nie piszę, bo ręce mi opadają. O fabule niewiele można opowiadać — są od tego streszczenia, które i tak mówią o wiele więcej niż widać na ekranie. A piosenki? Nędza. Ale jest coś, co mnie bawi i bawić będzie na wieki wieków — słowa tych piosenek. Banał gonił banał. Nawet Doda lepiej pisze. Ale czego wymagać od amerykańskiego filmu?


U Marshalla kompozycje zawodzą przede wszystkim tekstowo. Miało wyjść naturalnie — niestety brakuje lekkości, miejscami jest wręcz pretensjonalnie i topornie. Słowa oraz ich przesłanie są przyziemne, pozbawione polotu, brzmią jak wypowiadane kwestie, które nie zmieściły się w dialogach. Kiedy aktorki, w każdym z poświęconych im epizodów śpiewają o miłości, dramatycznie ściskają się za biusty, ekstatycznie podszczypują w pośladki, w wyreżyserowanym geście szeroko rozkładają nogi. Wyglądają pięknie — ale ta ekstaza jest sztuczna, prócz seksualnego podtekstu, nic ze sobą nie niesie. Nie ma szczerej emocji, radości uwodzenia, bezczelnego flirtu. Nie ma Dolce Vita. Wyróżniający na tym pustkowiu wydaje się utwór Stacy Ferguson „Be Italian” — ale to z racji pasji wykonania, subtelna ballada Marion Cotillard oraz kabaretowe, autoironiczne wystąpienie Judi Dench. I tyle.
(Brokaty, szpagaty...)

"Nine — Dziewięć" to adaptacja broadwayowskiego musicalu opartego na wybitnym filmie Federico Felliniego „8 i pół” z 1963 roku. Wielu uważa ten obraz za arcydzieło, bo ujmuje drażliwy temat kryzysu twórczej tożsamości i wyczerpania inspiracji. Film Roba Marshalla nawet do pięt pierwowzorowi nie dorasta. Zróbmy więc prosty rachunek. Odejmijmy od dziewięciu osiem i pół. Co nam zostaje? No może nie mniej niż zero, ale niestety niewiele więcej. Tak, Fellini na pewno przewraca się w grobie.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

GPS gratis do grata

Reklama dźwignią handlu? Prawie. Wystarczy odpowiednio nazwać, a już sprzedawany przedmiot zyskuje na wartości. Samochód przede wszystkim.




Rozmowa dwóch panów:

— Jak będę sprzedawał swój samochód, napiszę, że to niebywała okazja.

— Ten grat to okazja?

— Tak, bo dam nawigację GPS gratis. Żadne auto takiego nie ma.

— Żadne nie ma GPS-a? Na głowę upadłeś?

— Nie. Bo to papierowa nawigacja. Mapę dołożę.

sobota, 23 stycznia 2010

„Wszystko, co kocham” jak pluszowy miś

PRL nie jest ponury, ale zwyczajny. Nadzwyczajna w filmie „Wszystko, co kocham” jest młodość. Serce Janka bije mocno i w rytmie punka. I ta energia bije też z ekranu.


Cudowny jest polski Leonardo DiCaprio. Cudowny, gdy roztrzepuje włosy, gdy się uśmiecha i zaciska zęby. Cudowny jest Mateusz Kościukiewicz — główny bohater „Wszystko, co kocham”. Cudowne jest też jego dojrzewanie, muzykowanie, a nawet łzy. Bije z jego oczu świeżość, energia i radość. Miał nosa reżyser Jacek Borcuch, że dostrzegł tego sympatycznego młodzieńca. Miał też nosa do innych chłopaków — grzecznych urwisów. Ale nie zrobił z nich punkowców. Zrobił młodych gniewnych bez brudu, alkoholu i narkotyków. Ale wcale mi to nie wadzi. Młodość, bunt i punk nie musi przerażać. Może cieszyć, a przede wszystkim wzbudzać zazdrość. Chciałam wejść w ekran, przejść się po helskiej plaży, a nawet poskakać na białym wartburgu.

Dzieło Jacka Borcucha, opowieść o grającym punk rocka licealiście, którego ojciec (jedyna wielka gwiazda w obsadzie — Andrzej Chyra) jest w marynarce wojennej, a matka w Solidarności, naprawdę zaskakuje i pokazuje, że i u nas można zrobić film z pomysłem, inteligentny, bez wpadek rzemieślniczych, świetnie dobrać i poprowadzić głównych aktorów — tak, aby nie widziano w nich jakiś serialowych bohaterów, złotych chłopców z Warszawy XXI wieku, a naturalnych i wiarygodnych chłopaków. Paradoksalnie chłopaków bardzo współczesnych. To samo można powiedzieć i o drugim planie: Chyry "reklamować" nie trzeba. Jak zawsze mistrzowski. Ale warto wspomnieć o Katarzynie Herman, której Borcuch powierzył rolę niemal epizodyczną.
("Wszystko, co kocham": film, którego nie wolno pominąć)

No właśnie, Kasia Herman jest nie do poznania. Zastanawiałam się: ona, nie ona? Oczywiście, że ona! Gra Grażyną Szapołowską — podobnie wygląda, porównywalnie mówi i na jej wzór się zachowuje. I ma ładną zapalniczkę… Kto na filmie był, ten w tym momencie na pewno się uśmiechnie. Dodam jeszcze, że Janek — czyli Leonardo DiCaprio — ma też bardzo zgrabny tyłek.

Janek to ja. To jest moja opowieść. W sumie 85-90 procent wspomnień i 10 "cukru pudru" czyli fakt, że akcja rozgrywa się w roku 1981, w którym miałem dopiero 11 lat. To jest ten procent mojej konfabulacji. Wiele rzeczy zdarzyło się dopiero cztery, pięć lat później. Byliśmy wówczas takimi właśnie chłopakami, którzy grali w szkołach czy innych miejscach. To jest jednak zabieg czysto techniczny, wszystkie emocje i uczucia, jakie mi wtedy towarzyszyły, są przeniesione w stosunku jeden do jednego.
(Jacek Borcuch, Zawsze miałem ciągoty do samostanowienia)

W czasach PRL-u też świeciło słońce, a wino gasiło pragnienie. Borcuch to zdanie podkreśliłby pewnie grubą kreską, bo tak właśnie przedstawia początek lat osiemdziesiątych w Polsce. Nie kojarzę, żeby jakiś inny polski reżyser pokazał okres "burzy i naporu" w tak sielankowy sposób. Jacek nie rozdrapuje ran, niczego nie zakleja plastrem. Nawet Jankowy ojciec — wojskowy — okazuje się dobrym człowiekiem.


Borcuch nawet przełamuje schematy ponurych obrazków z PRL-u. Nie mitologizuje tamtych czasów, raczej odziera z bohaterskiego tonu i sprowadza do zwyczajności. W symbolicznej scenie chłopaki mijają kolumnę maszerujących dziarsko żołnierzy. Idą na plażę oddychać pełną piersią. Idą łapać marzenia, fantazjować na temat kobiecych piersi i wolności. Idą z grającą im w głowach muzyką. Bo to ona, a nie polityka, jest dla nich najważniejsza. Tak, Chyra przejmująco płacze i stoi murem za filmowym synem.


Świat Jacka Borcucha jest jak pluszowy miś. Może i za dużo cukru jest w tej kinowej oranżadzie, ale film świetnie gasi pragnienie. A suszyło mnie od dawna — brakowało mi w kinie niezobowiązującego uśmiechu i zazdrości. Też chciałabym nosić różowe okulary, które Borcuch zakłada swoim bohaterom. Chciałabym być bezpretensjonalna, szalona i mieć tak blisko morze. Chciałabym mieć wszystko, co kocham.

PS. Jakie piękne fortepiany grają w filmie. To też kocham.

czwartek, 21 stycznia 2010

Lipa: mam śrubkę dla żony

— Jestem sentymentalny, pierwsze lektury z dzieciństwa mają dla mnie wielkie znaczenie — przyznaje Tomek „Lipa” Lipnicki, założyciel Illusion, dziś lider Lipali.


Lipa i tak kojarzy mi się z "Nożem". Potem to już tylko nowe wcielenia. Ostre? Troszkę.

Nie mogę uwierzyć, że grałeś kiedyś muzykę w stylu U2 czy The Cure. Zespół SHE to było dojrzewanie rockmana?
— Tak, był to początek dojrzewania. Mam nadzieję że nie zatrzymam się w tej drodze.

Zaskoczysz jeszcze czymś? W czasach SHE pierwszy raz wyszedłeś na scenę w kilcie. W spodniach było za gorąco?
— Na pomysł wpadł mój serdeczny druh Władek Zyner i to on mnie zaraził kiltem. Chadzaliśmy w nich wspólnie na koncerty i imprezki. Tak się jakoś w czasie zbiegło, że SHE zaczęło gęściej koncertować. Pokazywałem się więc w kilcie też i na scenie... A lato tego roku było bardzo gorące.

Czas mija, człowiek dojrzewa, wycisza się. Lipali gra spokojniej niż Illusion. Nie masz ochoty jeszcze potupać na scenie?
— Wystarczająco mocno tupię w Lipali! Zapraszam na koncerty niedowiarków, którzy znają zespół tylko z radiowych przebojów. Co do Illusion — o reaktywacji nie myślę, ale są tacy, którzy mają taki pomysł. Chciałbym usłyszeć muzykę Illusion graną przez innych artystów. Myślę o ludziach z inną wrażliwością i estetyką. O ludziach, którzy nadaliby tej muzyce nowy sens. Tego bym bardzo chciał — nawet jeśli byłyby to bardzo odległe od siebie wizje.

A co odnalazłeś w Lipali?
— Spokój, harmonię i wielką otwartość. Siłę i wiarę w melodię, melancholię i wściekłość. Dualizm samego siebie stał się dla mnie oczywisty i łatwiej mi go poskramiać. Ale to dwa w jednym wzmogło także strach przed niemocą twórczą i brakiem weny.

Ale weny nie brakuje w tatuowaniu ciała.
— Kręci mnie trwałość tatuaży, cena cierpienia, czasem piękno. Tatuaże są prawie jak fetysze.

A który ze swoich fetyszy cenisz najbardziej?

— Scenkę nocną z Picatchu w roli wiodącej, kotkiem z książki „Kometa nad doliną Muminków” i Wujem Trujem — takoż z muminkowych książek. Jestem sentymentalny, pierwsze lektury z dzieciństwa mają dla mnie wielkie znaczenie. Ale następny jest malusieńki tatuaż łba śrubki, który wykonałem dla żonki, aby mogła mi ją przykręcać, gdy za bardzo wyluzuję.

środa, 20 stycznia 2010

Kanar gapowicza nie przegapi

Bileciki do kontroli proszę! Takie zdanie pada najczęściej z ust kontrolera biletów. Potocznie powiedzielibyśmy kanara, ale Arkadiusz Dębkowski za tym określeniem nie przepada. — To tak, jakby policjanta nazwać psem — przyznaje kontroler. — Niezbyt to przyjemne, ale praca wspaniała!


Aż dziw bierze, że kontrolowanie biletów go kręci. Arek nie tyle lubi jeździć autobusami, ile kontrolować. To nic, że wylądował w szpitalu po bójce z pasażerami jadącymi na gapę.
— Takie sytuacje mnie mobilizują! — stwierdza Arkadiusz Dębkowski. — Zwłaszcza, gdy potem ludzie przepraszają. Fakt, czasami nie jest łatwo. Raz gapowicz wysiadł z autobusu, chwycił śmietnik i wrzucił go przez otwarte dni. Zdążyłem zasłonić stojące dziecko z matką i oberwałem. Kosz złamał mi kciuk. Innym razem gapowicze byli nadzwyczaj grzeczni, a gdy wysiedliśmy z autobusu, nieźle mi dokopali. Z ciężkimi obrażeniami trafiłem do szpitala. Pomimo takich przeżyć lubię swoją pracę. Pasażerowie są zazwyczaj mili, a nawet zaskakują. Ostatnio zająłem się bardzo pijanym panem. Oddałem go w ręce straży miejskiej, a ten następnego dnia przyszedł z podziękowaniami, że dobrze się nim zająłem.

Kontrola nawet w święto
Na gapę nigdy nie jechał, bo tak został wychowany — wsiadasz do autobusu, kasuj bilet. Jest nieustępliwy, ale czasem przymyka oko.
— Kiedy jest zimno albo mocno pada, pozwalam bezdomnym jechać dalej. — opowiada kontroler. — Często autobus to jedyna możliwość, żeby się ogrzać. Oczywiście taki bezdomny nie może brzydko pachnieć ani rozrabiać w autobusie. Jeśli nikomu nie wadzi, jedzie dalej. Jednak innym nie przepuszczam, mimo iż ludzie gęsto się tłumaczą. Jedni nie wiedzieli, że trzeba skasować bilet, inni zapomnieli, a jeszcze inni nie wzięli ze sobą. Są też tacy, którzy dziwią się, że pracujemy w niedzielę i święta. A dlaczego mamy odpoczywać?

Bez łapówki
Arek kiedyś pewnie zmieni pracę, bo nie można kontrolować w nieskończoność. Ale póki w autobusie czuje się jak ryba w wodzie, będzie prosił „bileciki do kontroli”.
— Bo to kontroler numer jeden! — chwali Arka Tymoteusz Kawalec, szef olsztyńskich kontrolerów. — To nasz filar. Doskonale zna przepisy i procedurę kontroli.
— I nie biorę łapówek — dodaje kontroler. — Ze mną nie ma dyskusji. Jeśli jest bilet — nie ma problemu. Jeśli jedziesz na gapę, nie mogę tego przegapić.

Warto wiedzieć:
• 30 — tylu kontrolerów pracuje w Olsztynie
• 150-200 — tylu gapowiczów łapie kontroler na miesiąc
• 900 — do tylu autobusów wsiada kontroler przez miesiąc
• 70 — do tylu autobusów wsiada kontrole w ciągu dnia
• 120 zł kosztuje mandat (30% zniżki za szybką zapłatę)


SONDA
Czy lubię kanarów?

tak
nie
są mi obojętni

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Do ratusza bezdomnym wstęp wzbroniony

Zima zbiera plon. W ludziach. Najczęściej umierają bezdomni, bo nie mają gdzie uciec od mrozu. Dlatego wiceprezydent Olsztyna namawia PKP, aby otworzyło na noc dworzec. A może lepiej ratusz otworzyć?


O umierających bezdomnych i pomyśle Jerzego Szmita na ocieplenie stosunków pisze „Gazeta Olsztyńska”. Pomysł bardzo dobry — tuptusie będą mieli dach nad głową. Ale dlaczego zawsze PKP ma gościć nietrzeźwych panów? Tak się utarło, że na dworcach im najlepiej. Fakt, dworce często są całodobowo otwarte — w większych miastach — więc ciągną tam tłumy spragnione ogrzania. Nikt ich stamtąd nie wygania, bo jakoś bezdomni wbili się już w kolejowy pejzaż. Wykolejeni wśród walizek i plecaków. Wśród ludzi... A może ktoś poratuje groszem? Może ktoś poczęstuje bułką?

Zima daje w kość, a olsztyński dworzec zamknięty na noc już od dawna. Prezydent więc prosi PKP, aby drzwi otworzyło i wpuściło zziębniętych. No tak, najlepiej zamiatać pod czyjąś wycieraczkę. A może by tak ratusz otworzyć? Tam też ciepło, salonów wiele, a ludzi wcale nie mniej niż na dworcu — za dnia, bo nocą też głucho. Ale każdy byle od siebie. Taki ping pong społecznej pomocy. Wiem, wiem — ratusza otwierać nie wypada. Ale dlaczego PKP ma ciągle zważać na bezdomnych? Innych miejsc nie ma?

W ratuszu dodatkowo stoją dystrybutory wody źródlanej, więc są nawet luksusy. Ale — jak życie pokazuje — nie dla wszystkich.

PS. Przyznaję, do swojego domu też bezdomnego bym nie zaprosiła. Bo ludzie powinni mieć czyste ręce. A paznokcie przede wszystkim!

Przeczytaj też:
Bezdomni z dworca PKP przenieśli się na przystanki
Bezdomni do ratusza zamiast na dworzec?

sobota, 16 stycznia 2010

Lutczyn: Cały czas uczę się rysować

— Wszystkim tak łatwo przychodzi mówienie, że Lutczyn jest rysownikiem. To za mało! — twierdzi Edward Lutczyn, rysownik.


Edward Lutczyn to ikona mojego dzieciństwa. Jego obrazki zawsze mi towarzyszyły — a to jako ilustracje w książkach, a to w pisemkach dla dzieci. Nawet w telewizji. Był pierwszym rysownikiem, którego rozpoznawałam. Do dziś tak jest — ma facet swój styl, swoją charakterystyczną kreskę. Jest też sympatyczny. Umawialiśmy się na rozmowę kilka razy. Zawsze coś mu wypadało, a to chleb i mleko kupował (na zlecenie żony), a to grzązł w zaspach, a to komórka mu padła. Umówiliśmy się w końcu na poranną kawę. Tak, umówiłam się z nim na dziewiątą.

Panie Edwardzie, studiował pan w Akademii Górniczo-Hutniczej. Chciał być pan górnikiem?
— Ależ skąd! Rysuję od dziecka i to było moją pasją. Logiczną kontynuacją byłaby nauka w Akademii Sztuk Pięknych. Mama jednak chciała, żebym miał konkretny zawód i dobrą posadę, więc poszedłem jej na rękę. Zdałem egzamin i dostałem się na bardzo trudny wydział elektrotechniki. Pamiętam, że startowało siedem osób na jedno miejsce, a mi się udało dostać. Potem, przyznam, niezbyt dobrze mi szło, bo nie miałem serca do nauki przedmiotów ścisłych. Rysowanie weszło mi do głowy i nijak wyjść nie chciało.

Pamięta pan swój pierwszy rysunek?
— Jasne, że tak, bo mamy go w zbiorach domowych. Miałem trzy lata i narysowałem karykaturę profesora Gajdy, który mnie wówczas operował. To był owal twarzy, dwie kropeczki wewnątrz i uśmiechnięta buzia. Po ścianach na szczęście nie rysowałem. Pamiętam jednak, że pomadką mamy wysmarowałem coś na drzwiach kredensu. Hmm, znaczy, że to musiały być szalenie traumatyczne fakty, skoro wbiły mi się do głowy! Na szczęście swoją pasję rozwijałem i studia techniczne w niczym mi nie przeszkodziły. Często żartuję nawet, że geometria wykreślna, której się uczyłem, pomogła mi doskonale konstruować ramki do rysunków. Tak, zdecydowanie dobrze wychodzi mi kreślenie linii prostych. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Poza tym miałem też bardzo dużo czasu, żeby się uczyć. Gdybym poszedł do ASP, po pięciu latach skończyłbym swoją edukację i wiedziałbym wszystko. A tak od trzeciego roku do dziś uczę się i uczę. I końca nie widać!

Mistrz wciąż się uczy?
— Cały czas! Ale obiecuję, że kiedyś dojdę do biegłości i będę cieszył się sukcesem. Uprawiam wiele dyscyplin grafiki, nie tylko satyrę. Wszystkim tak łatwo przychodzi mówienie, że Lutczyn jest rysownikiem. To za mało!

Fakt, logo zespołu Perfect to też pana dzieło.
— Też moje, ale to już dawne dzieje. Przyznam, że jestem również autorem, co bardzo mnie cieszy i wprawia w dumę, logo Olimpiady Specjalnej w Warszawie, która odbędzie się w tym roku. Ale rozrzut mojej pracy jest olbrzymi. Jest i ilustracja dla dzieci, plakat, karty świąteczne, kalendarze, ilustracje erotyczne, okładki płytowe, a nawet scenografia do spektakli — pracuję w teatrach dramatycznych i lalkowych. I oczywiście zajmuję się satyrą obyczajową, a nie polityczną. Nie jestem felietonistą typu Henio Sawka, bo tworzę rysunki ponadczasowe, które się nie starzeją. Te rysunki nie są interwencyjne, nie dotyczą bieżącej polityki. Ja traktuje to jako żart. Zajmuję się też karykaturami, ale nie jestem mistrzem w tej dziedzinie jak Grzegorz Szumowski. Cały czas się uczę przecież... Bo nie sztuką jest narysować człowieka z dużym nosem. Trzeba oddać pewne cechy charakteru. Można żartobliwie podkreślić też zainteresowania danej osoby. A jak narysować kogoś, kto jest filatelistą, uwielbia kuchnię chińską i francuską? Narysowałem kiedyś takiego pana, który pałeczkami z graniastego kartonika z chińskim jedzeniem wyciąga znaczki, na których widnieją małe ślimaczki. Oczywiście zjada te znaczki! Połączyłem więc wszystkie jego upodobania w jedno i wyszedł sympatyczny żart.

A jak narysowałby pan Olsztyn?
— W Olsztynie byłem kilka razy, ale zawsze krótko i tylko przejazdem. Wolę rysować jednak karykatury osób, a nie miast. Ale jeśli miałbym już coś nakreślić, pokazałbym żartobliwie sielawę, bo przecież po Polsce krążą legendy o warmińskich i mazurskich jeziorach. O, mógłbym też zrobić rysunek z białym szkwałem w roli głównej, mimo iż nie jest to śmieszny temat. A może jacht bym narysował, bo na jeziorach łódek z żaglami jest pełno. Przyznam się, że nigdy nie przymierzałem się do malowania czegoś olsztyńskiego i mazurskiego.

Ale na jeziorach pan urlopuje.

— Tylko raz byłem na półwyspie Fuleda niedaleko Giżycka. Tam na drzewach siedzą kormorany i robią dużo zamieszania. I tak robią, że aż wypalają roślinki, które są poniżej. Paskudne są te kormorany! Pięknie wygląda ten ptak, ale szkodzi szalenie. Dla porównania — papużka nie niszczy tak środowiska jak kormoran. Wróbelek też nie.

czwartek, 14 stycznia 2010

Khalidov: Nie wiem, może się mnie boją...

Kiedyś chciał uciec z Olsztyna, dziś nie wyobraża sobie życia w innym miejscu. Mamed Khalidov, mistrz mieszanych sztuk walki, opowiada o swojej drodze na ring.


Dzwoni do mnie koleżanka i mówi: „Ada, Mamed Khalidov jest w pierwszej dziesiątce najlepszych zawodników MMA na świecie!” No pewnie, że jest — taki facet musi być! Nie to, że przystojny, to przede wszystkim skromny. No i waleczny — powala wszystkich na ringu. Strach się go bać!

Rozmawiam z najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w Polsce...

— Eee tam, nie ma mnie co się bać! Na ringu dzieje się jedno, w życiu drugie. W sporcie chodzi o to, żeby wygrać — trzeba więc przeciwnika znokautować i dać z siebie wszystko.

A co cię najbardziej kręci — spytam jak baba — w laniu drugiego faceta?
— (śmiech) Ja nie biję ludzi! Ale sportowcy, którzy uprawiają sztuki walki, muszą być agresywni na ringu. Dobrze się biją, ale na co dzień są spokojni, można z nimi pogadać. Żyją normalnie, są wykształceni.

Ty studiowałeś w Olsztynie zarządzanie i administrację.
— Przyjechałem tu na studia i chciałem z dyplomem wracać do domu, do Groznego. Ale rozpętała się kolejna wojna i wrócić nie mogłem.

Można powiedzieć, że uciekłeś z Czeczenii do Polski?

— Nie, nie byłem uchodźcą. Do Polski przyjechałem w 1997 roku, więc było już po wojnie i panował spokój. Dostałem szansę nauki i to był powód mojego przyjazdu.

Nie była to nawet ucieczka mentalna?
— Kiedyś działo się w Czeczenii, oj działo. Nikomu nie życzę, żeby przez to przechodził. Przyznam, że nie chciałem w ogóle wyjeżdżać z Groznego, ale matka z ojcem wypchali mnie na siłę. Powiedzieli, że muszę studiować. No to przyjechałem i po pół roku wróciłem. Strasznie stęskniłem się za rodziną, za krajem i znów nie mogłem wyjechać. Rodzice znowu swoje... Kiedy dojechałem do Moskwy, chciałem zawrócić. Tata jednak przeprowadził ze mną godzinną rozmowę przez telefon i mnie przekonał.

Czas pokazał, że miał rację.
— Tak, pobyt w Olsztynie bardzo mi pomógł. Los tak się potoczył, że zacząłem zawodowo trenować w tutejszym klubie, który dziś jest jednym z najlepszych w Polsce. Dziś na pewno nie zamierzam stąd uciekać — ani z klubu, ani tym bardziej z Olsztyna. Bo tu znalazłem swoje miejsce. Kocham Olsztyn! To bardzo ciepły region — mamy wiele jezior, lasów i wspaniałych ludzi. No i tu trenuję MMA, więc robię to, co lubię. MMA imponuje mi tym, że trzeba być wszechstronnym — to walka stójce, w parterze... We wszystkim trzeba się wykazać.

Boisz się, kiedy wychodzisz na ring?
— Boję się tylko Boga. Przed walką czuję fajną adrenalinę i właśnie to najbardziej mnie kręci.

A dostałeś kiedyś „po mordze” na ulicy?
— (śmiech) Nie! Ale przyznajmy, każdy mężczyzna miał w swoim życiu potyczki uliczne. A że byłem kiedyś bardzo mały i chudy, więc to jakoś prowokowało... Musiałem sobie radzić, ale dzięki Bogu, wychodziłem obronną ręką. Dziś jest spokojnie — nie wiem, może się mnie boją.

Nie dziwię się — jesteś przecież najniebezpieczniejszym facetem w okolicy.

— W okolicy nie walczę! (śmiech) Ale w marcu powalczę w Japonii. W maju — trwają rozmowy — może właśnie w Polsce. Jeszcze później lecę do USA. Trzymajcie za mnie kciuki!



Świetne teksty o Mamedzie, polecam:
Polsko-czeczeńska duma
Veni, vidi, vici

wtorek, 12 stycznia 2010

Herbata Lipton made in China

Już nie tylko produkowane w Chinach zabawki, aparaty i T-shirty można kupić w Polsce. Do tej zaszczytnej rodziny produktów trafił Lipton. Niby chińska herbata triumfuje wśród herbat, ale Lipton został prawdopodobnie importowany przez sklepikarza. Pamiątka z egzotycznej wycieczki?


Lubię herbatę. Lubię ją przede wszystkim zimą. Dlatego też, kiedy byłam w Jastrzębiej Górze, kupiłam opakowanie Liptona na rozgrzewkę. Sklep nie był ani supermarketem, ani samoobsługowym samem, ale sprzedawała w nim miła pani w fartuchu. I właśnie ona podała mi herbatę, która na pierwszy rzut wyglądała jak każda inna herbata Lipton. Dopiero w domu przyjrzałam się opakowaniu i okazało się, że na pudełku nie ma ani jednego polskiego słowa, a kartonik zasypany jest chińskimi literami! Lipton okazał się lipny.

Z miłą panią na temat pochodzenia herbaty nie porozmawiałam. Po pierwsze z Jastrzębiej wyjechałam, a po drugie sprzedawczyni mogłaby zadziwić się tak samo jak ja.


Dzwonię do firmy Unilever, która rozprowadza Liptona w Polsce. Opowiadam, jak wygląda moje pudełko — bo herbata smakuje jak klasyczny „Yellow Label Tea”. Pytam, co to za cudo.
— Herbata sprzedawana w Polsce nie powinna mieć na pudełku chińskich znaków — tłumaczy mi konsultant. — Powinna mieć polskie litery. Od nas sprzedawca takiej herbaty na pewno nie otrzymał, ale być może importował z innego kraju — domyślam się, że z Chin.
— Pudełko głosi, że z Indonezji, ale to też Azja. Czy coś grozi sprzedawcy, który sprzedaje importowaną herbatę Lipton?
— Nie, nie jest to karalne. Sprzedawca może sprzedawać importowany towar.

Za głowę się łapię, że można ściągać herbatę z różnych stron świata, przykleić na nią wydrukowaną przez siebie naklejkę z polskimi znakami (taka była na folijce ochronnej) i zarabiać. Oczywiście konsultant Liptona nie jest wyrocznią, ale fakt jest faktem — herbatę „made in China” kupiłam.

Niedługo Polska okaże się made in China — będzie to nowa wersja „Seksmisji”. Zamiast kobiet rządzić będą Azjaci. Okaże się, że Kopernik nie był był kobietą, był Chińczykiem! Jak Lipton!


Przeczytaj też:
Tracę zaufanie do herbaty Lipton

niedziela, 10 stycznia 2010

Hymn WOŚP, czyli "Pozytywne myślenie" Waglewskiego

O hymnie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy opowiada Wojtek Waglewski, lider Voo Voo.


Lubię Wojtka Waglewskiego. Lubię do tego stopnia, że zawsze uśmiecham się po rozmowie. Pogodny z niego facet. I tę pogodę słychać w każdym jego dźwięku. Nie dziwię się, że Jurek Owsiak to docenił.

Co roku w styczniu rozbrzmiewa hymn Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Niezły kawałek pan napisał, panie Wojtku.
— A dziękuję! A wszystkiemu winna przyjaźń, bo z Jurkiem Owsiakiem kiedyś się przyjaźniłem. Mam nadzieję, że ona nadal jest aktualna... Kiedyś Jurek prowadził zbiórkę pieniędzy. Ludzi trzeba było jakoś zachęcić, więc wspólnie z Walterem Chełstowskim, twórcą i organizatorem Festiwalu w Jarocinie, wymyślili, że zwrócą się do młodych ludzi. Jurek przyszedł do mnie i powiedział: czy ty byś czegoś nie napisał? Znalazłem więc utwór, który napisałem kiedyś do spektaklu teatralnego i mówię: Jurek, podoba ci się? Jurkowi bardzo się spodobał. Potem do tego napisałem słowa i tym sposobem zrodził się hymn Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Oczywiście kombinowaliśmy potem długo, żeby nie podpinać do tego Voo Voo. Nie chciałem, żeby ludzie mówili, że Waglewski promuje swoje nazwisko dzięki Orkiestrze.

Pan wybaczy, panie Wojtku, ale popularności WOŚP-u nawet pan nie przebije.
— No właśnie! I dlatego ten utwór nie pojawiał się nigdzie jako utwór Voo Voo, ale jako hymn Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Po prostu.

Ale ta piosenka ma tytuł: „Karnawał — Pozytywne myślenie”.
— No ma, bo potem połączył się z nami, czyli z Voo Voo, Jafia Namuel i razem nagraliśmy ten kawałek.

A myśli pan pozytywnie?
— Jasne, że myślę! Zawsze, nie wyobrażam sobie innej opcji. I tak dzisiaj, jak i zawsze, kopa daje mi to, co robię. Ale nie jestem pasjonatem pracy, to przesada. Bardzo wiele, a właściwie najwięcej, daje mi moja rodzina. To brzmi banalnie, ale tak jest i nie będę tego ukrywał. Żona, dzieci i wnuki bardzo mnie mobilizują. Wszyscy jesteśmy związani z muzyką, więc łączę przyjemne z pożytecznym. Niezłe sztuki jesteśmy!

Czyli ten rok będzie pozytywny...
— Plany mam tak duże, że czasu zabraknie na opowiadanie. Na pewno ukaże się duża płyta, bo w tym roku obchodzimy 25 lat istnienia. Ale w tym roku świętuje swoje dwudziestolecie też zespół Raz Dwa Trzy, więc może połączymy siły i wspólnie coś nagramy? Albo będzie koncert, albo płyta.



Przeczytaj też:
Zuzia wygra razem z Orkiestrą
Waglewski: Nie odkrywam torsu

piątek, 8 stycznia 2010

Pakosińska: Oddaję serce, dostaję cholery

— Na biurku ląduje wiele rzeczy i ja na te lądowania nic nie poradzę, mimo iż jestem strasznie niemiecka i uporządkowana — przyznaje Kasia Pakosińska z Kabaretu Moralnego Niepokoju. 8 stycznia obchodzimy Dzień Sprzątania Biurka.


Kasiu, czy na twoim biurku jest tak samo jak w damskiej torebce?
— U mnie na biurku jest zdecydowanie lepiej niż w torebce! Jestem strasznie niemiecka i uporządkowana. Wiem, że tu leżą takie dokumenty, a tam papiery od tego. Wszystko musi mieć swoje miejsce. Rachunki przede wszystkim. Tak samo gumki i długopisy. Wyobrażasz sobie, żeby gumka ci się zapodziała? Ale za to w torebce mam wszystko, co charakteryzuje damską torebkę. Mam absolutny bałagan i nigdy nie potrafię niczego znaleźć. Nawet gumki, którą wrzucę do środka. Klucze też mi wiecznie giną, bo toną w chaosie starych dokumentów, rachunków, wydruków z bankomatów, biletów z parkomatów. O matko, ja tyle rzeczy noszę w torebce? Wymieniam i sama nie wierzę, że to wszystko się w niej mieści.

Skoro nosisz tak dużo, bywa że i wyrzucasz wszystko na biurko. Stąd ta niemiecka precyzja, żeby mieć miejsce na torebkową wysypkę?
— Jasne! Na biurku mam wystarczająco dużą przestrzeń, aby tam wszystko wylądowało, a nie na łóżku. Biurko jest czyste i sprzątnięte, więc się na nim nie pogubię. Przekładam wtedy, oglądam, zastanawiam się, co ma wylądować w koszu. Ale niewiele mi to pomaga, bo torebkę mam chłonną. Noszę więc i noszę w niej wszystko, a wysypuję tylko od wielkiego dzwonu — gdy mi już miejsca w niej brakuje. Albo gdy wymieniam jedną torebkę na drugą — wtedy muszę ją opróżnić.

A jak jest z biurkami kolegów z kabaretu? Bałaganią?
— Nie zaglądam do biurek, nie wypada mi przecież. Ale moje otoczenie, przyznam, jest trochę mniej poukładane niż ja. O mężu trochę opowiem... Mimo chaosu na swoim biurku potrafi wszystko znaleźć. Ma absolutny galimatias — płyty nie płyty, książki nie książki, gazety, pisma, czasopisma... Zawsze wie, gdzie włożyć rękę, aby wyciągnąć poszukiwaną rzecz. Z zamkniętymi oczami potrafi. A ja? Przyznam tylko, że kilka razy próbowałam mu posprzątać, ale nie wychodziło nam to na zdrowie. Serce oddawałam, byłam z siebie dumna, bo biurko błyszczało, a on tupał nogą i była awantura.

Ba, w szaleństwie jest podobno metoda.
— No jest, więc wybaczam mu biurkowy chaos. On się w nim odnajduje, ja przymykam oko i cieszę się widokiem mojego uporządkowanego biurka. Pełen luz, tolerancja — po co mam z mężem wojować? Przyznam, że i u mnie czasem jakaś rzecz przesunie się z jednego miejsca na drugie. Nie wyrywam sobie wtedy włosów z głowy — tym bardziej, że dzieci są w domu. Na biurku ląduje wiele rzeczy i ja na te lądowania nic nie poradzę.

Czyli dzieci nie przywiązują wagi do porządku na biurku...
— Ja cholery dostaję, gdy patrzę na ich biurka! (śmiech)

Ale pewnie im tłumaczysz, jak utrzymywać ład na biurku.
— Hmmm. Zasady są takie — nic nie może walać się po blacie. Kiedy siadam przy biurku, musi być na nim miejsce, aby położyć książkę albo łokieć. Muszę mieć też długopis w odpowiednim miejscu. Komputer też musi mieć swoją miejscówkę. Tak, porządek musi być. A jak go nie ma, trzeba go zrobić.

Zagarnięciem bałaganu do szuflady?
— Czasami tak, ale szuflady są jak damskie torebki, zawsze się w nich wszystko znajdzie. Wiem, że zgarnęłam, więc zgubić się nie mogło.

Czyli kochamy szuflady w biurkach!
— Kochamy!

Dzień Sprzątania Biurka... Moje wygląda tak:

wtorek, 5 stycznia 2010

Bóg lubi cycki

Skoro na scenie pojawia się dziewczyna, musi być atrakcyjna. Skoro staje w obliczu mężczyzny, więc oboje mają ochotę na seks. Ale czy widz ma ochotę na takie stereotypy? O „Bogu” w reż. Marcina Sławińskiego w olsztyńskim teatrze Jaracza słów kilka.


Woody Allen powiedział kiedyś, że człowiek zaczyna być człowiekiem wtedy, kiedy przestaje jęczeć i przeklinać. A wszystko po to, aby szukać prawdy, która rządzi jego życiem. Ta prawda nie jest jednak tak oczywista. Allen dowodzi temu - a właściwie ironizuje - w sztuce „Bóg”, jaka bawi od sylwestra olsztyńską publiczność. Allen robi swoje, jego nazwisko wabi do teatru, a pikanterii dodaje sam reżyser Marcin Sławiński: - „Bóg” jest scenariuszem wyjątkowym. Urzekło mnie połączenie zabawy, wygłupu i kabaretu z refleksją na temat świata. Będzie więc i śmiesznie, i poważnie. Nie zabraknie poszukiwania sensu życia i dowodów na istnienia Boga. Tak, sztuka jest poważna, ale ja nie jestem poważnym człowiekiem, więc świetnie się w tekście Allena odnalazłem. I mam nadzieję, że każdy się odnajdzie.

Każdy odnaleźć się musi, bo każdy jest śrubką w tej teatralnej machinie. I czuć to już na początku, kiedy Kretynik i Schizoktares żonglują nazwami olsztyńskich dzielnic. Mówią niby do siebie, niby do wszystkich: publiczność przyszła z Kołobrzeskiej, z Jarot, z Pieczewa. Sami swoi są w teatrze! Potem z widowni wyłania się dziewczyna - Doris z Klewek (Agnieszka Pawlak). Znów salwy śmiechu, bo Klewki to przecież najczęściej cytowana mieścina w olsztyńskich dowcipach. Tak jak Polska żartuje z Koziej Wólki, tak olsztyniacy puszczają oko na temat Klewek City. Nie bez powodu stacjonowali tam Talibowie (taką informację podawały kiedyś wszystkie telewizje i stacje radiowe). Klewki mają więc swoją renomę, a i poważną delegację. Na scenie z tamtych okolic pojawia nie tylko seksowna Doris, ale też kloszard z rowerem – bo przecież publiczność lubi powtarzalność. Klewki rządzą więc na scenie, ale Allen wyrywa nas z tej rzeczywiści i zaprasza do starożytności. Cofa nas.

Kretynik (Jarosław Borodziuk) i Schizokrates (Maciej Mydlak) piszą sztukę na konkurs dramatyczny w Atenach. Napinają się, prężą, ale nie mają szczęścia. Koniec wieńczy dzieło, a im właśnie dobrej końcówki brakuje. Okazuje się też, że niewiele mogą - są bohaterami nie tylko swojej, ale też innej sztuki. Człowiek nie jest więc wolny, ale spięty w kajdany już dawno zaplanowanego dla niego CV.

Wszystko tworzy niezły bigos – trudno nadążyć za scenicznym chaosem. Sławiński zbyt wiele wrzuca do jednego garnka, miesza w nim i przypadkowo wylewa na deski. Taki galimatias, owszem, śmieszy publiczność, bo nic tak nie wprawia w dobry humor jak niewytłumaczony absurd. Podwójnego dna można jednak szukać z lupą. Na scenę wbiegają, aby zaraz wybiec postaci z różnymi rekwizytami. Nie mówią nic, przechodzą niby nie zauważone, ale jednak widoczne. Nie puentują żadnych kwestii. Ot, jakby zapaliło się im zielone światło i przechodzą na drugą stronę, a przez scenę jest im najbliżej. Można powiedzieć, że są aluzją do codzienności – takich dziwaków spotyka się nie tylko na ulicy, w supermarkecie, ale w pracy i na klatce schodowej. Fakt – wszyscy działają jak zaprogramowani, wykonują swoje obowiązki i znikają po jakimś czasie. Można też pomyśleć, że to garderobiani i techniczni dający nam oręż do walki z scenariuszem życia. Można tak wymieniać, ale Sławiński nie mówi niczego jednoznacznie. A wprost wypowiada się często - sięga po stereotypy i szablony dowcipu. Skoro na scenie pojawia się dziewczyna, musi być atrakcyjna. Skoro staje w obliczu mężczyzny, więc oboje mają ochotę na seks. Humor zostaje spłycony, a prywatność - mimo iż marna - obnażona. Nie ma gry wstępnej, nie ma prologu ani tym bardziej epilogu. Jest głupie gadanie o pożądaniu i schematycznym działaniu.

W „Bogu” pojawia się bóg – to Woody Allen we własnej osobie, a właściwie we własnym głosie. Wydaje polecenia przez telefon, steruje ludźmi-marionetkami. Takie zagranie dowodzi, że istnieje siła, której nie widać, a która zaskakuje. I która ma swoje kaprysy. W sztuce to autor, reżyser, a w życiu Bóg. Tylko dlaczego owy Bóg stworzył tak mało skomplikowane jednostki - deklamujące ze sceny, rozwierające ramiona w szekspirowskim geście i zadające pytania nie szukając odpowiedzi?

Aż żal człowieka ściska, że tak też bywa w życiu. Tu jednak, na ziemskim padole, jest trudniej. Ludzie ze sobą rozmawiają pełnymi zdaniami i - mimo iż często działają machinalnie – to jednak mają ciekawsze wartości niż te serwowane przez tandem Allen-Sławiński.

I życie – Bóg zapłać – trwa o wiele dłużej niż godzinna sztuka. Pomimo śmiechu, czuje się niedosyt. Chciałoby się wejść głębiej w poszukiwania demiurga i sprawcy. Nie wystarczy sam napis: „Bóg umarł. Nietzsche.” Nie wystarczy też odwrócenie tego napisu: „Nietzsche umarł. Bóg”.

Allen nie taki genialny. Różewicz był pierwszy. Napisał: „Życie bez boga jest możliwe, życie bez boga jest niemożliwe”.

PS. Już wiem, dlaczego Talibowie uciekli z Klewek.

sobota, 2 stycznia 2010

Jak PKP sprzedaje bilety na pociąg widmo

Pociąg relacji Gdynia-Olsztyn nie przyjechał, a PKP sprzedało bilet na tę trasę. W zamian oferta noworoczna — kłamliwy rozkład jazdy i Donald Tusk na peronie. Tak PKP leczy swojego posylwestrowego kaca. Moim kosztem.



2 stycznia. Czas wracać znad morza do Olsztyna. Idę na dworzec Gdynia Główna, elektroniczna tablica informacyjna na holu głównym wyświetla, że o godz. 12.27 odjeżdża pociąg osobowy. Pasuje idealnie! Idę więc po bilet do kasy na ten właśnie pociąg. Płacę 29 zł, czekam na odjazd.

Peron pusty, ale zbierają się ludzie. Patrzą nerwowo na zegarki. Pociągu ani widu, ani słychu.
— Tak późno go podstawią? — dziwi się pani w berecie. — Przecież my wsiąść nie zdążymy. Spóźniony, czy co? Ale przecież stąd ten pociąg jedzie, z Gdyni, a nie z Krakowa. Rany boskie!

Jeszcze siedem minut, może przyjedzie, może dowiezie do Olsztyna. Może. Ale coś mnie kusi — idę do informacji: przyjedzie czy się zgubił w czasoprzestrzeni?

Informacja, owszem, jest. Ale zamknięta. Nie ma więc informacji. Nie ma też pociągu. Jedyne, co jest — bilet sprzedany w kasie.

Okazuje się w końcu, że ten pociąg nie kursuje 1 i 2 stycznia. Ale żeby się tego dowiedzieć, trzeba zagłębić się w lekturze żółtego rozkładu jazdy. Napisane jest małym drukiem, że pociąg ma urlop. Ale zostawmy ten rozkład. W holu dworca wisi tablica, która informuje przecież na bieżąco. Tłumy się na nią patrzą, tłumy biorą ją za wiarygodną. A tu zonk! Okazuje się, że nie tylko telewizja kłamie. PKP też.

Pociąg nie pojawia się, pociągu brak. Ale jest nerw. Idę zwrócić bilet.
— Ale my nie obsługujemy osobowych. Obsługujemy podróżnych według ich życzenia — słyszę od kasjerki.

A co to ma do rzeczy? Na okienku kasowym wisi kartka: sprzedaż biletów na wszystkie pociągi.

Hmm, to może ja do Honolulu poproszę bilet? Nie da rady. PKP sobie nie poradzi, za daleko. Ze zwrotem pieniędzy też nie tak łatwo. Zabawa kosztuje mnie 15% ceny za oddany bilet. Nie ma zmiłuj, gapowe trzeba płacić. Czyżby? Nerw nadal mnie trzyma i nie odpuszczam. Pani w okienku radzi mi, aby iść do „głównego peronowego”, który wszystko spisze na bilecie. Wszystko. Będzie to dowód, że PKP nawaliło i zostanie zwrócone mi 100% ceny. Idę więc na perony.

— Ja od 1 stycznia nie pracuję już w Intercity i biletów nie unieważniam — główny peronowy mówi jak Donald Tusk (z wydatnym rrr), a ja oczy w słup. — Pani kasjerka jest niepoinformowana.

Że co? Że od 1 stycznia perrronowy nie pracuje? Znaczy, że wyjątek nie potwierdza reguły — PKP nie słynie z dobrej informacji. Ale perrronowy staje na wysokości zadania i dzwoni do kas, aby powiedzieć, że ma mniej obowiązków. Tłumaczy, że tylko kasjerki mogą unieważnić bilet. Panie z drugiej strony słuchawki wyrażają jednak sprzeciw.
— Ale to jest wasz problem! — perrronowy kończy dialog, a ja wychodzę, bo… nic nie załatwię.

Na peronie napotykam jakiegoś pracownika PKP. Pytam go, o co chodzi z tym pociągiem widmem. Często się tak zdarza? To już klasyka? Scheda po PRL-u?
— Nie do mnie z tą sprawą — mówi na luzaku. — A te perony to w ogóle do jakiejś innej spółki należą. Ja tu tylko przesyłkami się zajmuję. Widzi pani, tu nic nie działa.

Idę do kasy, w której bilet kupowałam. Pani twierdzi, że jednak pieniędzy mi nie odda, bo to nie pociąg Intercity — mimo iż tak na bilecie jest napisane — ale Przewozów Regionalnych. Fakt, osobowy przecież. Tę sprawę można załatwić w kasie obsługującej tylko połączenia sygnowane tym znakiem. Idę więc pod wskazany adres. Znowu załamka, znowu pani za okienka nie wie, co zrobić.
— Niech pani idzie do kasy, w której pani bilet kupowała.
— Jak to? — z sił opadam. — Czy panie sprzedają bilety prywatnie?
— Nie.
— Sprzedają więc jako PKP.
— Tak.
— Proszę o zwrot za bilet sprzedany na pociąg widmo.

Jak się moja zabawa z PKP kończy? Nie jadę 2 stycznia, ale dzień później. Nie chcę dopłacać do pośpiesznego. Wystarczy, że straciłam dużo czasu. I pociąg straciłam. I zaufanie do PKP też.

Wszystko nagrałam na telefon komórkowy. Lubicie „Misia”? Klimat jest jak z Barei:



Jak PKP sprzedaje bilety na pociąg widmo? Źle.

Nie chodziło mi o zwrot 100% ceny biletu. Chciałam pokazać, jak PKP podchodzi do klienta. Bo na pewno nie podjeżdża.

Przeczytaj też:
PKP: Powolne Katowanie Pasażera
Rewolucja w PKP. Uważaj, jaki bilet kupujesz!
Nie zmieścili się do pociągu, więc zablokowali tory. Poskutkowało

piątek, 1 stycznia 2010

Kryszak: Odchudzanie w głowie

— W nowy rok rodzi się nadzieja. Umowna nadzieja — stwierdza Jerzy Kryszak. Z satyrykiem rozmawiam o noworocznych obietnicach. Warto czy nie warto obiecywać sobie poprawę?


Oj, panie Jerzy, panie Jerzy. A ja myślałam, że mi pan powie: „Ada, dawaj czadu! Obiecuj sobie, obiecuj! Nie ważne, że nie dotrzymasz słowa, grunt, że obiecałaś!” Ale jak się przyjrzeć bliżej, Jerzy Kryszak tak właśnie powiedział.

Za chwilę sylwester, potem fajerwerki, czyli idzie nowe. To świetny moment, aby obiecywać sobie zmiany na lepsze.
— Eee tam! Obiecujemy sobie Bóg wie co, a potem nie dotrzymujemy słowa. Ale to nie dotyczy jedynie Polaków. Tak ma cały ludzki rodzaj.

Znaczy, że jesteśmy leniwi?
— Mamy większe chęci niż możliwości realizacji. Tu działa nasza wyobraźnia, bo myślimy, jacy będziemy wspaniali. Wmawiamy sobie: od nowego roku nie będę palił, będę mniej jadł, nie będę robił tego i tamtego. Chcemy być lepsi w swoich oczach. Już samo postanowienie czyni nas lepszymi.

Tyle można sobie wmówić i już piórka rosną?
— No tak! Przez jakiś czas żyjemy w przekonaniu, że jesteśmy wspaniali, bo sobie obiecaliśmy, że tacy będziemy. Swoje postanowienia realizujemy przez miesiąc, góra dwa, a potem wszystko wraca do normy. Chcemy schudnąć? Proszę bardzo. Najpierw ćwiczmy namiętnie, potem co dwa dni, potem tylko przez dwie godziny w tygodniu, potem raz w miesiącu, a potem tylko w głowie i czekamy do kolejnego sylwestra, aby obiecać sobie poprawę. I potem znowu jesteśmy świetni, bo sobie obiecujemy, zacieramy ręce i czekamy aż z nas zejdzie powietrze.

Czyli robimy z siebie balona?

— Zawsze jest dobrze czekać na okazje, więc aż tak źle z nami nie jest.

A pan czeka na okazje?
— Nigdy. Nie próbuję sobie niczego obiecywać, bo i tak się nie zmienię, więc po co się oszukiwać? Poza tym nie uznaję, że koniec starego, a początek nowego roku to taka świetna data na zmiany. A w czym ona jest lepsza od innych? W tej chwili niczego bym nie zmienił. Dobrze mi jest ze sobą! (śmiech) Trzeba siebie zaakceptować i po kłopocie. Ale oczywiście jeśli jest się przestępcą, nie należy być nim nadal! O takiej akceptacji nie mówię. Ze złymi cechami powinniśmy walczyć mimo wszystko. Dlatego ja niczego bym w sobie nie zmienił, bo nie widzę powodu.

Na nowy rok można też sobie wytyczać cele.
— Też w takie rzeczy nie wierzę. Nowy rok niczego nie zmienia. Nie lubię też sylwestrowego wieczora, kiedy trzeba bawić się na siłę.

Pracuje pan tego dnia?
— Ależ nie! Wkurza mnie, że wszyscy umawiają się, że w tym czasie przykleją sobie uśmiech jak w amerykańskim filmie. A niby po co? Że nadzieja się rodzi? Tak, rodzi się nadzieja. Umowna nadzieja. Ale dla mnie takim samym dniem równie dobrze może być 1 marca.

Albo 1 kwietnia.
— A dlaczego nie? Każdy dzień jest dobry, żeby zmienić się i wytyczyć sobie cele. Niekoniecznie trzeba przechodzić metamorfozy w ten sztucznie nadęty nowy rok. Po co się męczyć na siłę?

I po co męczyć się z kacem, który nowy rok daje nam w prezencie?
— Kac? On boli najbardziej. Ze dwa w życiu przeżyłem i nie lubię wracać do tego samopoczucia. Ale zanim się umiera, widzi się rozchełstane, spocone krzyczące tłumy. To nie jest dla mnie. Ja zasiadłem z żoną przy smacznej kolacji i nie szalałem. Odpoczywałem. Niech inni szaleją i obiecują poprawę.

Zwłaszcza po pijaku wiele obiecujemy, a na kacu mamy inne zdanie.

— I właśnie tak z ludźmi jest, że obiecują, a wszystko idzie na manowce. To świetna puenta naszej mentalności i naszej rozmowy.