środa, 31 marca 2010

Jak działa Antonisz

Są ludzie, którzy nie mają światu nic do pokazania. Ale są też geniusze, których absurdalne widzenie świata poraża, przeraża i wyraża się w wielkim śmiechu i uśmiechu. Tak po krótce można opisać pana od animacji, czyli Juliana Antonisza.


Tego, co znajduje się poniżej, nie napisałam ja. To napisał Jan Strękowski. Ja jestem głupsza od niego, on ode mnie mądrzejszy, więc cytuję. Pan Jan zna się na Antoniszu. Pana Jana z tej okazji pozdrawiam.

Jego filmów nie można nie rozpoznać. A ich twórca należy do tych autorów animacji filmowych, którego trudno pomylić z jakimkolwiek innym autorem filmów tego gatunku. Rozedrgane, pulsujące, pełne ruchu i jakiejś nieporadności plastycznej, która ukrywa to, że jest zamierzona, z pomysłowym, zaskakującym, absurdalnym, nonsensownym, groteskowym czy satyrycznym komentarzem, pełne chropawych dźwięków, tak samo chropawych jak czytany najczęściej przez amatorów, pełen pomyłek i kiksów językowych komentarz, filmy Juliana Józefa Antonisza po ponad 20 latach od śmierci reżysera i prawie tyle samo od upadku PRL, wzbudzają wciąż równie wielki co niegdyś aplauz widowni, także tej młodej, która o tym twórcy nigdy wcześniej nie słyszała, a realia PRL odbiera jak pochodzące z baśni.

Sam Antonisz zdawał sobie dobrze sprawę z tego, czym są jego noncamerowe, wydawałoby się niechlujne, nieforemne, koślawe i często wręcz nieestetyczne filmy. Po to, aby lepiej oddać chropawą rzeczywistość PRL komentarze w jego filmach czytane były przez babcię Jaskólską, sprzątaczkę ze Studia Filmów Animowanych, jej dyrektora Andrzeja Olszańskiego, czy jak w filmie „Jak działa jamniczek” przez 90-letnią pensjonariuszkę domu starców. Podobną rolę pełnił w jego filmach obraz. Jak napisał Jerzy Armata („Film” 25/1988) Antonisz mawiał: Pulsująca kraina non camery to jedyne antidotum na istniejącą obok paranoiczną rzeczywistość.
(Julian Józef Antonisz)

Żeby nie zanudzać nikogo samym tekstem, zapodaję obrazki Antonisza.







wtorek, 30 marca 2010

Jasiński: W górach piję, na Mazurach żyję

— Kiedyś zachwycałem się pewnym miejscem na Mazurach, aż tu raptem dostałem telegram, że moje ulubione gospodarstwo się spaliło i jest do sprzedania. Zrobiłem więc wszystko, żeby je kupić. Skończyłem nawet kursy rolnicze, żeby tu być. I jestem — opowiada Krzysztof Jasiński.


Krzysztofa Jasińskiego złapałam w przerwie między próbą, a spektaklem. Miał na szyi czerwony szalik. Nie pozwolił się sfotografować.

Nad jeziorami czuje się pan jak ryba w wodzie.
— Bo ja nad jeziorami jestem u siebie! Jak jechałem na Olsztyńskie Spotkania Teatralne, z Krakowa dobiłem do Iławy, a potem przesiadłem się w autobus. Do Olsztyna nie ma szybkiego pociągu z południa. Jest za to relacja Kraków-Gdynia i przystanek w Iławie. Kiedyś były wspaniałe pociągi, wypijało się piwo wieczorem w sypialnym i budziło się na Warmii i Mazurach. Sporo lat już nie ma takich składów. Ale wrócę do Iławy — gdy jechałem autobusem do Olsztyna, patrzyłem na pagórkowate tereny pełne oczek wodnych i jezior. Czułem, że jestem już w domu. Bo ja jestem i krakusem, i mazuro-warmiakiem zarazem. Mieszkam 35 kilometrów na południe od Olsztyna — nad Jeziorem Leleskim w miejscowości Grom.

A jak pan się zakochał w Mazurach?
— Kiedyś przyjeżdżałem nad jeziora, żeby łowić ryby. Oj, ale było to bardzo dawno temu. Zachwycałem się pewnym miejscem, aż tu raptem dostałem telegram, że moje ulubione gospodarstwo się spaliło i jest do sprzedania. Zrobiłem więc wszystko, żeby je kupić. Skończyłem nawet kursy rolnicze, żeby tu być. I jestem. Zachwyciło mnie genius loci, czyli duch Mazur. Ci, którzy tu mieszkają, nie czują tego klimatu. Ja na przykład w górach nie potrafię być spokojny. Ale za to moja żona uwielbia góry i czasem z nią jeżdżę. W górach jednak muszę się napić. Tam jestem podniecony i aż mnie nosi, żeby coś ze sobą zrobić. Alkohol pomaga.

A w Gromie pan leniuchuję.
— Tu odpoczywam całym sobą. Tu żyję. Zajmuję się ogrodnictwem, leśnictwem, rolnictwem. Przez dwadzieścia parę lat, bo tyle tu jestem, zbudowałem park, ogrody i dużo chałup. Powoli nawet się przenoszę z Krakowa na Mazury!

Zamieszka tu pan na tak zwane stare lata?

— Teraz siedzę na Mazurach trzy miesiące — spędzam tu dłuższe weekendy i okoliczności różnego rodzaju. Ale od przyszłego roku będę tu już pięć miesięcy. Za dwa lata będę pół roku. A potem? Teraz moje przedstawienia teatralne tak wrzucam w kalendarz, aby jak najczęściej albo jak najdłużej siedzieć na Mazurach.

Wielkanoc też tu pan spędzi?
— Każde święta spędzam w Gromie. I zawsze z całą rodziną.

I pewnie będzie pan miał jaja od swoich kur.
— Ja mam bardzo dużo zwierząt! Mam też konie — kiedyś było ich osiem, teraz jest ich tylko pięć. A jajka na pewno będą wspaniałe, bo we wsi jest wiele gospodarstw, które mają własne kury i mleczne krowy. Korzystamy z tego wszystkiego. Ja zajmuje się ogrodnictwem, więc mam własne warzywa i owoce. Dla mnie to sposób odreagowania. Żeby zatęsknić za Krakowem, trzeba z niego uciec — żeby mieć do czego wracać w pełni sił. Żeby zatęsknić do niego. Przewiozłem do Gromu nawet bibliotekę, czyli prawie wszystkie książki — oprócz tych, które mi są na co dzień potrzebne. Te, których mi brakuje, zabieram na południe, żeby mieć je pod ręką. A potem one i tak ze mną wracają.

Jeśli się pan na stałe przeniesie na Mazury, będzie pan szukał pracy w okolicznych teatrach?
— A zatrudni mnie pani? Jak będzie panią na mnie stać, ja bardzo chętnie tu popracuję. Mogę być dyrektorem teatru albo zagram w jakimś filmie. Chociaż ostatnio z filmu zrezygnowałem. W „Domu nad rozlewiskiem” miałem grać leśniczego, ale nie miałem czasu. Chęci były ogromne, bo wszystko rozgrywało się w okolicach Pasymia, więc plan zdjęciowy miałbym rzut beretem ode mnie. Musiałem jednak wyjechać do Paryża i Petersburga... Teatru STU jednak nie rzucę.

Ale Grom leży kawał drogi od Krakowa.
— Kawał? Ja już mieszkałem pod Krakowem i wtedy prawie wcale tam nie bywałem. Bo jest za blisko. Ja muszę wyjechać, żeby odjechać. Pięćset kilometrów nie jest straszne. Jedyne, co bym chciał poprawić, to koleje. Samochodem jadę maksymalnie siedem godzin. Należy wyjechać odpowiednio wcześnie — kiedy nie ma tłoku. Kiedyś jeździłem bez postojów — wsiadałem w auto w Krakowie, a wysiadałem na Mazurach. Teraz już muszę raz stanąć, żeby napić się kawy.

Teatr STU kojarzony jest z benefisami, które kiedyś cała Polska oglądała w telewizji. Dziś ich brakuje...
— Benefisy szły w telewizji przez dwadzieścia lat! Ale się skończyły — tak, jak skończyła się telewizja. Wiadomo, co się z nią stało — widać to gołym okiem... Stała się za bardzo polityczna. My w czymś takim nie chcemy uczestniczyć. Benefisy jednak nie odeszły w zapomnienie. W Krakowie nie umarły! One były od dawien dawna — zanim zainteresowała się nimi telewizja. I dzisiaj odbywa się ich kilka w ciągu roku. Wtedy jadę do Krakowa z moich Mazur, a potem wracam z przyjemnością.

wtorek, 23 marca 2010

Janda: Nic mnie już nie wkurza

— Olsztyn to piękne miasto i wspaniała okolica. Kilka razy tu występowałam — nie tylko w teatrze. Śpiewałam też na dziedzińcu zamkowym. I spędziłam tu kiedyś szalonego sylwestra — przyznaje Krystyna Janda.


Olsztyńskie Spotkania Teatralne w toku. Pierwsze koty za płoty, czyli spektakle z gwiazdami w rolach głównych za nami. Krystyna Janda przyjechała do Olsztyna z „Wątpliwością”. To utwór Johna Patricka Shanley'a demaskujący obłudę i zakłamanie Kościoła. W sztuce ofiarą nadgorliwości siostry zakonnej (w tej roli Janda) staje się dobroduszny ksiądz, niesłusznie oskarżany przez nią o molestowanie seksualne. „Wąptliwość” pokazuje, jak często bez podstawy wydajemy oskarżenia, jak często sami stajemy się prokuratorami.

Świetnie zagrane, zgrabnie wyreżyserowane. Ale — o dziwo — bez owacji na stojąco. Olsztyńska publiczność w tym roku nie wiwatuje w pionie, co mnie dziwi. Zawsze każde wielkie nazwisko — niezależnie od wartości spektaklu — było wręcz ubóstwiane. A teraz?

Ten wywiad z Krystyną Jandą przeprowadziłam przed olsztyńskim występem:

Pani Krystyno, opowie mi pani, jak odczuwa publiczność? Co jest dla pani niesamowite w kontakcie z ludźmi, a co... czasem wkurza?
— Nic mnie w zasadzie już nie wkurza po trzydziestu latach grania — do tego tak intensywnego, jak to jest w moim przypadku. Jeśli coś jest nie tak z uwagą i odbiorem sztuki, winy zawsze szukam w sobie. Natomiast nie do pomyślenia w trakcie przedstawiania jest robienie zdjęć — szczególnie z lampą błyskową. No i telefony są nieznośne. Ale telefony też mnie już w zasadzie nie denerwują. Przyzwyczaiłam się.

Takie życie, komórki towarzyszą nam na każdym kroku. Ale i pani jest szalenie zabiegana i pewnie nadmiar obowiązków nie pozwala przystanąć. Ale jeśli już pani łapie oddech... Co panią wycisza?
— Ten rok jest znów wymagający i szczególnie trudny. Powodem jest otwarcie nowej sceny, czyli Och-Teatru. A co mnie wycisza? Przede wszystkim uczucie, że wszystko jest zrobione, gotowe, dopilnowane. Każdą wolną chwilę spędzam w domu z rodziną, bo za domem też wiecznie tęsknię.

W „Wątpliwości” gra pani zakonnicę — szefową szkoły katolickiej. Świat przez pryzmat habitu widzi się inaczej?
— Nie wiem. Pewnie tak, ale to nie jest moje zadanie. Moim celem jest prawdziwe i przekonywujące narysowanie problemów, o których opowiada sztuka. Jest to świetnie napisany utwór, z wyrazistymi rolami i wspaniałą konstrukcją. Po prostu staram się poprowadzić uczucia i emocje widza za swoimi racjami, czyli racjami siostry przełożonej. To fascynujący utwór.

I fascynujący temat. Sztuka pokazuje, że plotka ma wielkie pole rażenia.
— Nie, to coś więcej niż plotka. To oskarżenie, a raczej prawda, o której siostra przełożona jest przekonana. Zresztą to wszystko w sztuce „Wątpliwość” nie jest tak proste. Mam nadzieję, że widzowie wyjdą zastanawiając się, jaka była prawda. Tytuł sztuki nie jest przypadkowy.

A dlaczego ludzie plotkują?
— Dlaczego? Z wielu powodów. Ale tym zajmuje się sztuka „Plotka” grana w wielu teatrach w Polsce.

Jest pani kobietą-orkiestrą. Reżyseruje pani, śpiewa, gra, pisze, zarządza teatrami, jest matką i babcią. Czy jest coś, czego jeszcze pani w życiu nie spróbowała?
— O, jest wiele rzeczy! Nie sposób ich wymienić. I mam nadzieję, że wielu z nich jeszcze spróbuję.

Olsztyn... na ile jest to miasto, które warto odwiedzić nie tylko przy okazji gościnnego spektaklu?
— To piękne miasto i wspaniała okolica. Byłam tu wielokrotnie. Kilka razy tu występowałam — nie tylko w teatrze. Śpiewałam też na dziedzińcu zamkowym. I spędziłam tu kiedyś szalonego sylwestra. Niezapomnianego.

poniedziałek, 22 marca 2010

Jak słonie wytrąbiły słońce

Najpierw niebo przykryły czarne chmury, potem popadało, a później... na ulicę wyszło kolorowe słonie i tłumy ludzi. Tak w Olsztynie witaliśmy wiosnę. Głośno, z przytupem i podniesioną trąbą!


W południe wielki słoń pojawia się na ulicach Olsztyna. To jeżdżąca platforma, na której przemieszcza się wesoła brygada bębniarzy. Wyrusza spod ratusza, żeby zacumować przy moście Jana. Zanim jednak dobija do celu swojej wędrówki, przewraca starówkę do góry nogami, a na pewno zawraca w głowach olsztyniakom. Wielki słoń wita wiosnę i prowadzi paradę, w której uczestniczą nie tylko mieszkańcy, ale też 60 mniejszych kolorowych słoni.

— Zaczęło się od rozmowy z przyjaciółmi — przyznaje Ewa Letki, organizatorka. — Stwierdziliśmy, że niewiele dzieje się w Olsztynie, więc postanowiliśmy to zmienić. Padło na wiosenną paradę. Ale jak ją ożywić? Co ciekawego wymyślić? Zależało nam, żeby zrobić trochę hałasu. I tym sposobem do głowy przyszły nam słonie. To symbol radości i szczęścia. Nie bez powodu słonie mają podniesioną trąbę — to bardzo pozytywny gest. I tak też chcemy przywitać wiosnę w Olsztynie — bardzo pozytywnie, kolorowo i z radością.Takiej zabawy jeszcze w naszym mieście nie było!



Zobacz zdjęcia z Parady słoni

czwartek, 18 marca 2010

Jak zostać bohaterem

Tworzyć rzeczywistość nie jest trudno — przede wszystkim tę w internecie. Ja zostałam szwedzką bohaterką, wybawicielką narodu. Jednym kliknięciem.

I małym kreaturom udają się wielkie kreacje — to święte słowa Stanisława Jerzego Leca. Oto dowód:

wtorek, 16 marca 2010

Janerka: Do diabła z zimą!

— Biorę sobie gitarkę, gram, patrzę za okno jak spod śniegu wyłażą przebiśniegi i jestem uśmiechnięty — przyznaje Lech Janerka, muzyk.




Klasyk. Lech Janerka to klasyk. Może nie słucham go nałogowo, ale cenię.

Może byś tak, Lechu, wpadł popedałować? Na Warmii już prawie wiosna.
— Wiosna na mnie działa niesamowicie. Soki zaczynają we mnie krążyć. Nawet śnieg mi niestraszny. Kilka dni temu we Wrocławiu spadł ogromy śnieg. Byłem, widziałem, ale się nie zmartwiłem. Sześć stopni na minusie było w nocy, ale nie zgrzytałem zębami z zimna. Czuję już, że się zieleni, czyli świat dąży do zmian. Biorę sobie gitarkę, gram, patrzę za okno jak spod śniegu wyłażą przebiśniegi i jestem uśmiechnięty. Między torami tramwajowymi pojawiają się już pasma zieleni, więc nie tylko czuć wiosnę w powietrzu, ale i ją widać. Niby zima też ma swoje uroki, ale do diabła z nią! Czekam na słońce.

Żeby wyjść na rower i popedałować?
— Byłoby idealnie! Ale ja niestety rowerem jeżdżę coraz rzadziej, bo mam kontuzję kręgosłupa i po prostu nie mogę. Chciałbym poszaleć, ale zdrowie mi nie pozwala. Ale Damian może wpaść i popedałować. Ja nie jestem w stanie się ruszać, gdy się przeforsuję, więc za zaproszenie na Warmię podziękuję. Chyba że z koncertem przyjadę, ale póki co grafik mam pełny. Nieustannie gram koncerty. A wiesz, że kiedy się tak gna z miasta do miasta, wiosny się nie zauważa?

Ludzie nie kwitną na koncertach?

— Będę się przyglądał. Na razie nie dostrzegałem takich oznak wiosny. Niedawno grałem w Warszawie koncert z okazji premiery filmu o polskiej scenie w PRL „Beats for freedom”. To dokument o latach osiemdziesiątych, o muzyce, socjologii. To film o szarej rzeczywistości.

Chyba nie tęsknisz za tamtymi czasami.
— Skąd! Dla mnie to była trauma po całości. To, co się działo na około było koszmarem. Grać było ciężko, żyć jeszcze gorzej. Marazm nas ogarniał — nie wiedzieliśmy, co robić. Miałem wtedy małe dzieci, żona była wielką fanką wyjazdu za granicę. Chciała wszystko zostawić w cholerę i zacząć normalne życie. Chciała dać dyla, ale jakoś nie wyszło. Moja muzyka też była w powijakach. Klaus Mittfoch ledwo zaczął, a już miał kłopoty. Potem wybuchł stan wojenny, więc nie było lepiej, ale gorzej. Nie było przyjemnie, nie mogłem mówić: „Jezu, jak się cieszę”. Próbowaliśmy oczywiście znaleźć jakieś remedium. Ubieraliśmy się kolorowo, graliśmy okropne piosenki, które pomimo wszystko było dla nas dozą energii. Ona miała równoważyć nam ten wszechogarniający smutek. Próbowaliśmy żyć. Dzisiaj jest lżej i mamy taką sytuację, którą porównałbym do lat sześćdziesiątych, może siedemdziesiątych.

Czyli znowu wiosna, dzieci kwiaty...
— Dzisiejszą Polskę porównuję do Anglii z tamtych lat, gdzie wszystko było wolno i praktycznie człowiek tylko martwi się o to, żeby mieć pełną lodówkę i zapłacony czynsz. Ale niech nie martwi się na zapas. Wiosnę mamy, więc oddychajmy pełną piersią. To jak, Damian ma wpaść popedałować?

poniedziałek, 8 marca 2010

Łobaszewska: Nie leżę plackiem na plaży

— Moja kotka rozlicza PIT-y, kseruje i obsługuje różne domowe urządzenia — chwali się Grażyna Łobaszewska. — Obok papierów na stole poukładała swoje piłki i zabawki, więc księgowość widzi jako przyjemne z pożytecznym.


Niby nie słucham Grażyny Łobaszewskiej z płyt, ale w rozmowie jest niesamowita. Słuchać mogę jej jak radia — godzinami! Bo lubię ludzi z poczuciem humoru.

Jeździ pani na koncerty, aby nauczać nas pogody ducha... Jak w piosence „Czas nas uczy pogody”.
— W dużych miastach jesteśmy zaganiani i zapominamy o sobie — o swoich marzeniach i przeżyciach. Trzeba się zatrzymać na chwilę, znaleźć swoje miejsce w życiu i wejrzeć w siebie.

Ma pani miejsce, gdzie się odnajduje?
— Ja mam je w sobie. Tak, w sobie mam wolność i nie potrzebuję szukać miejsc, żeby się w nich wyciszać. Zawsze sięgam do wewnątrz, bo we mnie jest zawsze bardzo spokojnie i przytulnie. Jestem wyluzowaną i szczęśliwą osobą. a w dodatku mam słabą pamięć i nie jestem wymagająca wobec siebie.

Słabą pamięć?
— Nie rozpamiętuję różnych sytuacji. Uważam, że wszystko idzie do przodu i nie ma sensu wracać do przeszłości. To, co było złe, idzie w zapomnienie. Żyję tym, co cieszy mnie dzisiaj.

A co cieszy?
— To, że ładnie wyglądam, bo byłam u fryzjera. Słucham też świetnej muzyki, co mnie zawsze wprowadza w genialny nastrój. Trzeba na świat spojrzeć gołym okiem — jest wiele rzeczy, które cieszą. Nawet raduje mnie mój kot, który jest głównym księgowym w domu. Rozliczam właśnie swój roczny PIT, a on mi zagląda w papiery, łapką grzebie i przygląda się uważnie wszystkim cyferkom. Dlatego nazywam go główną księgową.

Mówi pani o kocie, który zwiał pani w trakcie remontu?
— Nie, kot-główna księgowa jest nowy, tamten przestraszył się farb, robotników i zwiał na zawsze. Główna księgowa ma rok, na imię Zuziala i jest dziewczynką. Jest cudowna, bo obok papierów na stole poukładała swoje piłki i zabawki, więc księgowość widzi jako przyjemne z pożytecznym. Przeprowadziła się do mnie, bo zawsze mi towarzyszy. Tam gdzie ja, tam i ona. Naprawdę jest mi bardzo pomocna, bo jeszcze kseruje i obsługuje różne domowe urządzenia. I co by było, gdyby jej nie było? Człowiek bez zwierzaka byłby o wiele, wiele uboższy. Ile daje głaskanie, mruczenie — dajemy sobie nawzajem radość.

Zabiera pani kota na koncerty?
— Kot siedzi zawsze w domu, bo jest domownikiem. Tęskni, ale nie wyjeżdżam aż na tak długo, żeby brać Zuzialę pod pachę i w drogę. Ostatnio moje najdłuższe wyjazdy trwają około pięciu dni, więc kot aż tak bardzo nie narzeka na moją nieobecność. Ma opiekuna, ma co robić w domu, więc się nie nudzi.

No tak, kseruje, PIT-y rozlicza. Może jeszcze sprząta!
— A skąd! Bałagani trochę, gubi sierść, ale się na to nie denerwuję. Mam jeżdżącą pomoc domową, czyli taki mały odkurzacz. Wystarczy go nastawić, a on porusza się po mieszkaniu i połyka nieczystości.

Ma pani samodzielny odkurzacz?
— Tak, jest genialny! Zdaje egzamin i rewelacyjnie zbiera kocią sierść. Działa jak zabawka — obije się o ścianę albo fotel i leci dalej.

Czyli naciska pani guzik i idzie robić kawę.
— Dokładnie. Włączam go i wybieram się na zakupy. Wracam i mam posprzątane.

Ale to na pewno odkurzacz? Może jednak kot odkurza...
— Nie, odkurzacz sam jeździ po pokoju. Kot się tylko z nim zaprzyjaźnił i nie wkręca się w niego. Ba — nawet się nie wtrąca do odkurzania. Współgrają ze sobą, w drogę sobie nie wchodzą.

Spokojnie może pani oddać się muzyce. Jest pani jazzrockową wokalistką. W duszy gra pani bardziej jazz czy rock?
— To tak się zazębia, że nie mogę wyróżnić. Moja muzyka jest ciągle inna i zmienia się z koncertu na koncert. Niby śpiewam te same piosenki, ale one za każdym razem brzmią inaczej. Zależy to od słuchaczy i ich nastroju. Ja próbuję się dopasować i zawsze inaczej interpretuję piosenkę. Nie mam tak, że wychodzę i śpiewam znany przebój o prostej linii melodycznej. Nie mogę o każdej porze dnia i nocy śpiewać tego samego. I to jest właśnie moja wolność. Improwizacja jest dla mnie wolnością.

To może jeszcze o wolności. Podobno lubi się pani przeprowadzać.
— A skąd! Ja nie cierpię się przeprowadzać, ale życie mnie do tego zmusza. Mam nadzieję, że los już nie będzie mnie tak nosił z kąta w kąt. Czuję, że długo już mieszkania nie zmienię.

A w ilu miejscach pani mieszkała?
— To jest już mój trzynasty adres, ale w gusła nie wierzę. Dla mnie trzynastka jest szczęśliwa. Mieszkam w Gdyni, mam przepiękny widok i czuję się, jakbym była w Zakopanem. Mieszkam na wysokiej górze i z okna widzę przepiękne małe domki. A jak stanę na balkonie, szyję wyciągnę, to widzę nawet morze.

Jak ja pani zazdroszczę! Lubię morze o zimowej porze...
— Ja wolę morze jesienią. Wtedy chętnie wychodzę na spacery po plaży. Teraz leży za dużo śniegu i woda jest skuta lodem, a ja wolę, jak woda się rusza. Lubię też jeziora. Ba, nawet wolę je bardziej niż morze. Nie cierpię piasku, a nad morzem zawsze go więcej niż nad jeziorem. A niektóre jeziora mają tylko trawkę na brzegu. Lubię rozłożyć kocyk i odpoczywać, ale się nie smażę. Delektuję się słońcem przez bardzo krótki czas. Dostaję uczulenia od słońca, więc nie mogę leżeć plackiem. Uwielbiam jeziora, przy których nie ma infrastruktury, jest cicho i spokojnie.

piątek, 5 marca 2010

Dudziak: Jak biedny mąż ma się przepołowić?

— Najpierw mnie nienawidziła, a potem przysyłała kotlety schabowe — o swojej teściowej opowiada Urszula Dudziak, gwiazda jazzu.


Tirli tirli tirli! Urszula Dudziak ma lepszy głos od słowika. I teściową miała niezłą.

5 marca obchodzimy Dzień Teściowej... Dogadywała się pani ze swoją?
— Początki były bardzo trudne, bo mój były mąż Michał Urbaniak to jedynak. Miał bardzo nadopiekuńczą mamę Irenkę...

Tylko współczuć...
— Mama Irenka zakochana była w nim po uszy i niezwykle zaniepokojona wieścią, że Michał się ze mną ożeni. To był dla niej cios prosto w serce. Traktowała mnie jako kobietę, która zabiera jej jedynego syna. I co robić? Jak się z nią dogadać? Miałam wtedy dwadzieścia parę lat i wykazałam się wielką dojrzałością. Wyszłam ze spokojnego domu, więc starałam się rozumieć jej emocje. Zajęło nam to parę lat, ale w końcu zostałyśmy przyjaciółkami. Był taki moment, kiedy mama nawet powiedziała Michałowi: „Michaś, szanuj Ulę, bądź z nią już zawsze, bo jeżeli ją stracisz, widzę twoją przyszłość w czarnych kolorach”. Do tego stopnia mnie polubiła, że w tajemnicy przede mną namawiała Michała, żebyśmy mieli dzieci. My mieliśmy przecież głowy w chmurach, myśleliśmy o muzyce, karierze i zdobywaniu rynku amerykańskiego, a nie o dzieciach. Ale teściowa była uparta. Michał w końcu zaczął napomykać coraz częściej o dzieciach. Miała na niego wielki wpływ.

Bo babcią chciała zostać.
— Taka kolej rzeczy. Pamiętam, gdy urodziła się Kasia, teściowa oszalała na jej punkcie. Była bardzo do niej przywiązana, szalenie ją kochała. Jak Mikunia przyszła na świat, też była oczkiem w głowie teściowej. Przyjeżdżała często do Stanów, gdzie mieszkaliśmy. Była niezwykle zaradna, bo miała swoją firmę, więc potrafiła góry przenosić. Proszę sobie wyobrazić, że przywoziła albo wysyłała nam paczki do Ameryki! Przysyłała Michałowi jego ulubiony smalec, a nawet kotlety schabowe. Michaś to ubóstwiał! Początki były trudne, ale na szczęście trafiła na mnie i nasze relacje fantastycznie się ułożyły. Kotlety od złej teściowej by tak nie smakowały. Szkoda, że nie ma już Irenki wśród nas...

A pani rodzice jakimi byli teściami dla Michała?
— Moja mama zawsze Michała lubiła. Uważała, że jestem przy nim bezpieczna. Mój tatuś również bardzo go szanował i cenił. Bo żeby zrozumieć czyjeś emocje, trzeba drugiego człowieka poznać. Najlepiej sobie wyobrazić, jak on czuje się w takiej sytuacji. Jak będzie ze mną? Będę się starała. Nie jestem jeszcze teściową, ale postaram się pokochać wybranka córek.

Może to być trudna miłość.
— Widziałam po mamie Michała, że jest bardzo szczęśliwa, że może tak kochać, ale i bardzo nieszczęśliwa, że nie może zaakceptować tego, że syn kocha też inną kobietę. Nie mogła zrozumieć jednak, że ta miłość ma inny wymiar. Ja przecież nie zabierałam jej Michała! Ta sytuacja wyglądała inaczej z mojego punktu widzenia — mówiłam, że wraz ze ślubem przybędzie jej córka. Tłumaczyłam jej to i po pewnym czasie się do mnie przekonała. Skończyły się schody i zaczęła się przyjaźń.

Ale ile schodów trzeba było pokonać...
— Trzeba wiele ze sobą przejść, żeby w końcu dotrzeć do celu. Ja jestem klasycznym przykładem relacji z teściową. U nas skończyło się szczęśliwie, ale w wielu rodzinach nie ma happy endu. Zaczynają się wojny, które toczą się i z bitwy na bitwę są coraz bardziej zacięte. Ludzie nie chcą się zrozumieć, trwają w swoich stereotypach i nie chcą ich zmienić. I co potem ten biedny syn i mąż ma zrobić? Jak się przepołowić? Kocha żonę, kocha matkę, a złotego środka nie może znaleźć. Bo i jak? W pewnym momencie musi wybierać, a to jest koszmarne. Taka sytuacja szkodzi wszystkim — nie ma wygranych, są tylko przegrani.

I pewnie kawały o teściowych są po to, żeby rozładować emocje.
— Biorą się z emocji i powodują emocje. A przecież zawsze dobrze się jest pośmiać — nawet z siebie.

środa, 3 marca 2010

Panowie, panie... do dna?

A ten, co wódki nie pije, ten jest wywrotowcem — śpiewa Kazik. Może i czasy się zmieniły, ale skutki alkoholizmu są wciąż takie same. Do dna? Do dna, panowie i panie.

52. rocznicę powstania Państwowego Monopolu Spirytusowego uczczono uroczyście. Bardzo ważny działacz w swoim przemówieniu podkreślił, że wprawdzie jubileusz dotyczy powstania Monopolu w 1944 roku w wyzwolonym Lublinie, wielka gałąź gospodarki, jaką jest przemysł spirytusowy, powstała w 1919 roku. A tak naprawdę przemysł ten rozpoczął aktywną działalność wraz z rozbiorami i już wówczas był na wysokim poziomie i dobrze zorganizowany.

Przemówienie to Marek Piwowski przewrotnie konfrontuje z nakręconymi w szpitalu wstrząsającymi zdjęciami pokazującymi psychiatryczne stany spowodowane nadużywaniem alkoholu. Śledząc poszczególne ich fazy, zaczyna od psychozy alkoholowej, by przez halucynację alkoholową, zespół oniryczny, psychozę Korsakowa, delirium tremens, dojść do padaczki alkoholowej, alkoholowego zaniku mózgu i agonii. Nie pozostawia jednak widza z obrazem śmierci kończącym straszne cierpienia. Na pociechę podsuwa optymistyczny fragment jubileuszowego przemówienia. Wynika z niego, że przemysł spirytusowy ufnie patrzy w przyszłość. Tempo produkcji alkoholu będzie stale rosło. Linie rozlewnicze o wydajności 6 tysięcy butelek na godzinę zostaną bowiem zastąpione nowoczesnymi urządzeniami o wydajności 12 tysięcy butelek - i więcej.

Lapidarny i jakże wymowny dokument w 1971 roku uhonorowano "Srebrnym Lajkonikiem", Nagrodą Specjalną Przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji na XI Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie oraz wyróżnieniem na II Ogólnopolskim Przeglądzie Filmów Społeczno-Politycznych w Łodzi. (filmpolski.pl)

wtorek, 2 marca 2010

Autor widmo, czyli Polański jak Hitchcock

Roman Polański w „Autorze widmo” prowadzi widza po skrzypiącej podłodze. Pęknie, nie pęknie? Napięcie rośnie z każdym krokiem, więc tym bardziej trzeba wstąpić do kina. Seans obowiązkowy.


Na dwoje babka wróżyła. Jedni mówią, że za dużo w filmie dłużyzn, pustych miejsc i dziur fabularnych. Inni rozpływają się w zachwytach. Nie bez powodu Roman Polański zgarnął nagrodę w Berlinie za najlepszą reżyserię. Ja też przychylam się do pozytywnych opinii, bo ani razu nie spojrzałam na zegarek. „Autor widmo” zasługuje na ukłon.

Nie ma u Polańskiego — jak u Hitchcocka — trzęsienia ziemi na początku. Nie ma szalonych zwrotów akcji, pistoletów i fajerwerków. Ale film tego nie potrzebuje. Polańskiego czuć z ekranu — detale, klimat, spokój. Może i wieje nudą przez pierwszych kilka minut, ale w tym obrazie wieje w ogóle. Są zimne emocje, zimna polityka. Dużo tu też deszczu i gęstej siatki niedopowiedzeń, która potęgują tylko zaciekawienie. Co będzie dalej? Kto zabił? O co właściwie chodzi? Ale puzzle powoli zaczynają się układać. Napięcie więc rośnie — właśnie jak u Hitchcocka. Oglądanie filmu to jak stąpanie po starej skrzypiącej podłodze. Kiedy pęknie? Ale brnie się dalej. Aż do końca.

Tytułowy bohater filmu bez entuzjazmu przyjmuje niezwykle intratne (ma otrzymać 250 tys. dolarów) zlecenie opracowania pamiętników byłego premiera Wielkiej Brytanii Langa. Polityką się dotąd nie zajmował, a jego największym sukcesem było napisanie wspomnień sławnego magika. Wspomnienia premiera są, co prawda, już gotowe, ale wydawca nie jest z nich zadowolony. Pragnie zmian i poprawek, a dotychczasowy ghostwriter utopił się w tajemniczych okolicznościach. Lang przebywa wraz z żoną na wysepce u wybrzeży USA i tam właśnie mają trwać dalsze prace nad maszynopisem.

Polański kreuje atmosferę niepokoju, podskórnych napięć, wręcz klaustrofobii zarówno za sprawą pozbawionych słońca zimowych, brudnoszarych, wiecznie zalanych deszczem plenerów wyludnionej po sezonie wysepki, jak i nagminnego stosowania ograniczonych przestrzennie planów, w których ścierają się odmienne racje postaci. To sprawia, że intryga kryminalna wciąga bez reszty i nic tu nie jest takie, jakie się pozornie wydaje. Świetne kino!
(Autor widmo)



Film kipi od skojarzeń. Adam Lang może być personifikowany jako Tony Blair, który w swoim czasie był wiernym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Również bohater Polańskiego przez całe swoje „premierowanie” decydował zawsze na korzyść USA.

Podczas pierwszego spotkania z Polańskim spytałem: „Czy mam grać Tony’ego Blaira?”. „Nie! Nie! Nie! — krzyknął w odpowiedzi. — Masz po prostu zagrać wiarygodną postać”. Ale, oczywiście, autor powieści Robert Harris w dużym stopniu wzorował się na brytyjskim premierze, więc porównań trudno było uniknąć. Rola Langa stała się zresztą dla mnie szczególnym wyzwaniem, bo na co dzień żyję z dala od polityki. Zacząłem czytać artykuły o Blairze, przeglądać filmowe materiały z nim. (...) Kiedy przeczytałem książkę Harrisa, wiedziałem, że „Autor widmo” będzie swojego rodzaju prowokacją. Ale nie przypuszczałem, że okaże się aż tak proroczy. Ja jednak patrzę na ten obraz nie tylko przez pryzmat polityki. Roman zawsze robił filmy, które choćby w delikatny i zakamuflowany sposób odbijały jego własne życie i emocje. Z „Autorem widmo” jest podobnie. Roman niemal przez całe życie uciekał. I ja też gram człowieka ściganego. Człowieka w potrzasku.
(Pierce Brosnan o swojej roli)

„Autor Widmo” pojawia się kinie w dobrym momencie. Premiera następuje wkrótce po wystąpieniu Tony'ego Blaira przed komisją dochodzeniową w sprawie wojny w Iraku. Nawet słowa Langa wypowiedziane w filmie — „wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dlatego, że byłem przeświadczony o słuszności tego, co robię” — są podobne do zdania wypowiedzianego przez Tony'ego Blaira (za: „Independent on Sunday”). Polański jednak zaprzecza i mówi, że jest to uniwersalna opowieść o psującej sile władzy. I ja to kupuję, bo na polityce się nie znam. Nie chcę się znać, uciekam od tego psującego się świata. Uciekam... do kina, co wszystkim polecam.

Przeczytaj też:
Zygmunt Malanowicz: Polański to teraz nośny temat

poniedziałek, 1 marca 2010

Makłowicz: Dziś prawdziwych Warmiaków już nie ma

— Kuchni mazurskiej już właściwie nie ma, a warmińska to zastaw się, a postaw się. Jak grzyby po deszczu powstały karczmy warmińskie, ale prawdziwych warmińskich przysmaków ze świecą w nich szukać — twierdzi Robert Makłowicz.


Lubię, gdy opowiada. Lubię, gdy Robert Makłowicz snuje opowieści o kuchni. Jedna z nich znajduje się poniżej. A na zdjęciu serwuję smak lata. Gratis.

Pan zawsze smaku człowiekowi narobi, a dietetyk grozi palcem: nie przejadać się, dbać o linię.
— Nie tyle dietetyk grozi palcem, ile media szaleją. Ale one od tego są, żeby histeryzować. A jak było z AH1N1? Każdy normalny człowiek wiedział, że to tylko gadanie. I każdy normalny człowiek wie, że trendy narzucane przez telewizję i kolorowe magazyny niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Jasne — mówią, że trzeba być pięknym, szczupłym i bogatym. Takie czasy, a jeść przecież trzeba. Tym się różnimy od zwierząt, że nie jest nam wszystko jedno, co wkładamy do brzucha. Jedzenie oddziałuje na mózg — jest nam albo przyjemnie, albo perfidnie z jakimś smakiem.

Krąży pan po świecie w poszukiwaniu smaku. W jakim kraju najbardziej celebruje się jedzenie?
— Chciałbym odpowiedzieć, że we Francji, ale nie mogę. Tam producenci wina biją na alarm, bo młodzi Francuzi z karafek przerzucają się na kufle. Piją coraz więcej piwa, a u nich wino jest przecież bardzo ważnym elementem stołu. To pierwsze faux pas, jakie Francuzi popełniają przy stole. Kolejne to takie, że wykwintne dania zamieniają na śmieci. Są szalenie zazdrośni o amerykańskie proste pomysły żywieniowe.

I zajadają się hamburgerami?

— Na to pytanie Francuz odpowiedziałby skrzywieniem się. Bo oni za nic w świecie nie przyznają się, że jedzą hamburgery! A jedzą — tylko, że inaczej je nazywają, po swojemu. We francuskich fast foodach kupi się steki z mielonego mięsa. Pięknie po francusku kamuflują nazwę hamburgera. Smutno to przyznać, ale Francuzi coraz częściej sięgają po śmieciowe jedzenie. Kraj, który się przed tym cały czas broni, to Włochy. Tam trudno znaleźć fast food, ale przyznać trzeba — Francuzi zasmakowaliśmy w jedzeniu po amerykańsku — jak my w walentynkach, które też przyszły ze Stanów.

Ale przez żołądek do serca też można trafić. W jakiej kuchni się pan zakochał?

— Nie ma miejsca na świecie, gdzie nie można znaleźć czegoś pysznego. Każda strefa kulturowa ma coś kapitalnego do zaproponowania. Przyznam jednak, że bliska memu sercu i podniebieniu jest Tajlandia. To orgia smaków! Tajska kuchnia stoi w rozkroku pomiędzy Indiami i Chinami. Z jednej i drugiej kuchni czerpie najlepsze pomysły. Nieprawdopodobny jest też sposób podawania tajskich potraw — niemalże artystyczny, pięknie ułożony na talerzu. Ale to nie jedyny jest walor. Kuchnia tajska jest też prosta do przyrządzenia. Jeśli pozna się zasady łączenia smaków, wychodzi pychota. To łączenie dla Europejczyka jest niezwykłe i sam trochę się nagłowiłem, zanim nauczyłem się gotować po tajsku. Tam prawie każde danie zawiera wszystkie podstawowe smaki z wyjątkiem gorzkiego. Wszystko jest słodkie, słone, kwaśne oraz pikantne jednocześnie. Dlatego właśnie, oczarowany tą różnorodnością, w Bangkoku chodziłem do szkoły kulinarnej — jeszcze zanim zacząłem się wymądrzać w telewizji. Teraz jestem w stanie gotować po tajsku o każdej porze dnia i nocy. Co polecam szczególnie? Zielone curry z kurczaka w mleczku kokosowym robi się w ciągu piętnastu minut! Europejczyka takie danie powala na kolana właśnie swoją odmiennością, feerią smaków oraz tęczą barw. Dzisiaj — kiedy ganiamy i wiecznie nie mamy czasu — taka błyskawiczna kuchnia jest dla nas zbawieniem. Podobną zaletę ma kuchnia południowowłoska. Nie mówię jednak o tej nieszczęsnej pizzy, ale o całej masie past. Żeby przygotować posiłek, wystarczy kwadrans. Komu się chce pół dnia stać w kuchni za garami? Jeśli nie mamy czasu, ale w lodówce leży świeży makaron jajeczny, kawałek parmezanu, a w spiżarce czosnek, oliwa i suszoną papryczkaę peperoncino, można zrobić spaghetti aglio, olio e peperoncino. Sos do tego robi się krócej, niż gotuje się makaron. A potem tylko palce lizać.

A co pan powie o kuchni Warmii i Mazur — też palce lizać?

— Ależ ktoś nazwał te wasze województwo! Warmia i Mazury to przecież dwie inne bajki — nie tylko kulinarnie. Kuchni mazurskiej w zasadzie już nie ma. Znaleźć ją można gdzieś w Niemczech, czyli tam, gdzie są jeszcze Mazurzy. Ale ich i tak już prawie nie ma — w Polsce tym bardziej — więc i smaki mazurskie giną. Warmińskich smaków też coraz mniej. A czym się różnią te kuchnie? Mazury były protestanckie, a Warmia katolicka, więc należy powiedzieć o innym podejściu do kultury stołu. Kuchnia protestancka jest bardziej ascetyczna i mniej nastawiona na folgowanie przyjemnościom. Katolicyzm mniej się przejmuje przyszłością, a bardziej dniem codziennym. Ta kuchnia jest typu: zastaw się, a postaw się. Ale dziś prawdziwych Warmiaków już nie ma. Kuchnię warmińską co prawda próbowano reaktywować — jak grzyby po deszczu powstały karczmy warmińskie, ale prawdziwych warmińskich przysmaków ze świecą w nich szukać. Te słynne pierożki, czyli dzyndzałki, zostały wymyślone przecież po wojnie! Ale gdybym miał się czymś ekscytować w kuchni waszego regionu, byłyby to ryby. Bo gdzie zjem sieję i sielawę świeżo złowioną i świeżo usmażoną? Niewiele jest takich miejsc. Jak przyjadę do Olsztyna, może skuszę się na rybkę. Znajdę jakąś fajną knajpę?

Szukajcie, a znajdziecie. A kiedy pan zasmakował w gotowaniu?

— Gotowałem już w liceum. Babcia i mama przygotowywały kapitalne dania i na pewno zaraziły mnie swoją miłością do kuchni. Ale nie pamiętam, żeby mnie trafiło nagle. Nie miałem tak, że dostałem patelnią w głowę i powiedziałem: o, teraz będę gotował. Od małego czytałem książki historyczne i kulinarne. Chłonąłem najbardziej te pozycje, które łączyły kuchnię z kulturą. Po woli wchodziłem w różne smaki, eksperymentowałem. A że nie grałem na fortepianie ani na skrzypcach, nie malowałem... Może właśnie kuchnia stała się moją formą ekspresji? Nie udawałem też, że gram na patelni niczym na gitarze. Wolałem na tę patelnię coś wrzucić i wrzucam do dziś. W mojej kuchni wszystko gra.