niedziela, 21 listopada 2010

Montgomery: Nie dałam się zwariować

— Moje ciało nie chciało mnie słuchać i wymknęło mi się kompletnie spod kontroli. Jednak cały czas wyznaczałam sobie małe zadania, cieszyłam się z każdego niewielkiego postępu — opowiada Katarzyna Montgomery, dziennikarka.


Katarzyna Montgomery w czasie pobytu w Sierra Leone zapadła na chorobę, która na pół roku ją sparaliżowała. Ale babka się nie dała i stanęła na nogi. Dziś podpiera się laską, której rączka to zadziorny orzeł. Pytam: to jakaś metafora? A ona mi na to, że chciała by być kobietą-wampem i prowadzać na smyczy tygrysa. A orzeł to przedsmak. Voila!

Czym jest dla pani cisza?
— Uwielbiam ciszę i nie boję się jej. Wyciszam na co dzień różne zbędne dźwięki w swoim otoczeniu. Wyłączam na przykład niepotrzebnie włączony telewizor, bo w ciszy słyszę lepiej swoje myśli. Ostatnio w samochodzie zepsuło mi się radio i zupełnie mi to nie przeszkadza. Oczywiście lubię dobrą muzykę, ale też dobrze mi z ciszą. W ciszy najlepiej mi się pracuje. Kiedy przygotowuję program, śpię po trzy godziny. Pracuję do późna, potem kładę się do łóżka, a na trzecią w nocy nastawiam budzik. I w takiej totalnej ciszy czuję się najlepiej. Dopiero po kilku godzinach skupienia — gdy świta — włączam sobie nastrojową klasyczną muzykę.

Też cichą...
— Faktycznie męczą mnie dźwięki, które są nieznośne. Ludzie często mówią za głośno. Wychowano mnie tak, że nie należy swoją osobą zaprzątać uwagi w sytuacjach, które tego nie wymagają. Cały savoir vivre to przecież kodeks drogowy — uczy jak poruszać się w życiu, aby innym było z nami dobrze i abyśmy my czuli się komfortowo w każdej sytuacji. I właśnie cisza — przede wszystkim sąsiedzka — jest bardzo ważna. Akurat mam to szczęście, że mieszkam w domu w lesie i kiedy chcę — nawet o tej trzeciej w nocy — mogę włączyć sobie muzykę czy nastawić pranie. Mieszkając w niewielkim domku w lesie mam komfort hałasowania wtedy, kiedy mam na to ochotę i nikomu to nie przeszkadza. Mogę też dozować sobie ciszę wtedy, kiedy chcę.

Cisza zawsze ma taki sam wymiar dla pani?
— Doświadczyłam przenikliwej, świdrującej ciszy, kiedy leżałam w szpitalu tuż po tym, jak dopadł mnie wirus, który mnie sparaliżował. To był akurat czas Bożego Narodzenia, a ja leżałam w izolatce. Szpital usytuowany jest koło głównego skrzyżowania w Bydgoszczy — bardzo ruchliwego i głośnego miejsca. W wigilię między godz. 16 a 18 świat raptem zamarł. Nie słyszałam ani jednego dźwięku, było ciemno. Większość pacjentów wyszła ze szpitala na święta, nikt nie dzwonił, nikt nawet nie chodził po korytarzu. Poza szpitalem wszyscy siedzieli już przy stołach wigilijnych — nie przejeżdżał nawet żaden autobus. Miałam wrażenie, że świat się skończył.

Była cisza... A krzyk?
— Krzyk był, kiedy walczyłam. Nie był to jednak wyraz buntu, ale pokrzykiwanie na ciało, które nie chciało mnie słuchać i wymknęło mi się kompletnie spod kontroli. Jednak cały czas wyznaczałam sobie małe zadania, cieszyłam się z każdego niewielkiego postępu. Na etapie szpitalnym wystarczyło, że podniosłam nogę o centymetr wyżej, żeby uznać to za mały wielki sukces danego dnia. Czasami trochę oszukiwałam się, bo jednak nie podnosiłam nogi wyżej, ale... przecież podnosiłam ją w ogóle!

Były chwile załamania?
— Pierwszy moment zwątpienia przyszedł dwa tygodnie po tym, jak nagle stałam się kłodą. Ubłagałam wtedy pana Darka — rehabilitanta, aby postawił mnie na nogi na Nowy Rok. Nie chciał tego zrobić, bo miałam kłopoty nawet z siedzeniem na łóżku, a co dopiero z utrzymaniem równowagi na stojąco. Zrobił mi jednak taki prezent. Gdy nadeszła chwila prawdy, kilka osób postawiło mnie na parę sekund na ziemi. Byłam zlana potem z wysiłku i poczułam, że nie ma żadnego związku pomiędzy mną, a stopami. Doświadczyłam braku czucia wewnętrznego... Przestraszyłam się i zrozumiałam, że pokonanie tej choroby nie będzie polegało tylko na moim zaangażowaniu w rehabilitacji, ale że będzie też zależeć od czegoś, na co nie mam wpływu.

Dzisiaj sukces ma dla pani zupełnie inny wymiar...
— Z sukcesem powszechnie pojmowanym zawsze byłam na bakier. Sukces był i jest dla mnie wtedy, gdy robi się coś dobrze i jest się z tego zadowolonym. Faktycznie, pięłam się po różnych szczeblach dziennikarskiej kariery i cieszyłam się, bo oznaczało to dla mnie, że robię coś dobrze i ktoś mnie docenia. Jednak nigdy moim celem nie było zdobycie tego lub innego stanowiska. Propozycja poprowadzenia programu „Mała czarna” od Piotra Fajksa, szefa telewizyjnej „Czwórki”, też była dla mnie zaskoczeniem. Nie wierzyłam, że ją dostanę, zwłaszcza ze względu na mój ówczesny stan zdrowia. Tymczasem prowadzę program już trzeci rok i jest to dla mnie źródło ogromnej satysfakcji.

A priorytety? Zmieniły się?
— Zawsze dbałam o dobre relacje z ludźmi spoza świata pracy, żeby nie dać się zwariować show businessowi. Tu nic się nie zmieniło — zawsze ważne było dla mnie to życie poza, moi przyjaciele, moi bliscy, moje pasje. Teraz jednak więcej czasu im poświęcam. Kiedyś pracowałam za dużo, bo ciągle chciałam robić coś lepiej. Teraz, gdy się zapędzam i czuję, że biorę na siebie zbyt wiele, zapala mi się lampka: dbaj o zdrowie, daj odpocząć organizmowi, odetchnij. Na pewno dbam bardziej o to, aby mieć więcej czasu dla siebie.

Zapala się lampka i można wtedy poczytać…
— Czytam mnóstwo książek! Mam beznadziejny zwyczaj czytania kilku tytułów na raz, ale wiem, że nie tylko ja tak mam. Najgorzej, gdy książka zaczyna mi się podobać — wtedy spowalniam albo zawieszam czytanie, bo boję się, że się niedługo się skończy. A książki mam wszędzie — koło łóżka, w łazience... Jednak najlepiej czyta mi się na wakacjach, kiedy mam perspektywę wielu godzin wolnego czasu. Skupiam się totalnie i przenikam do świata książki. I może wtedy panować nawet największy hałas wokół. Kiedy czytam, zanurzam się w ciszy.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Olsztyn: kampania wyborcza jak makiem zasiał

Cisza wyborcza w Olsztynie ma inny wymiar niż w innych miastach. Burza toczy się w internecie, w gazecie, ale nie na ulicy. Kandydaci nie chcą wisieć na latarni... Czyżby pod latarnią najciemniej?




Za głowę się łapię, gdy wjeżdżam do Trójmiasta. Plakaty wyborcze krzyczą z drzew, słupów, ogrodzeń i każdego wolnego miejsca. Gdańsk nie jest więc już wolnym miastem. Jest zaplakatowanym od stóp do głów. W Gdyni i w Sopocie jest podobnie. Zamykam oczy i mogę z pamięci (fotograficznej) wymieniać nazwiska kandydatów. Od Szczurka po Żurka...

W Olsztynie natomiast hula wiatr. Plakatów ze świecą szukać. No, może tu i ówdzie jakiś powiewa. Tu jakiś obdrapany, ten z domalowanym wąsem, a ten niewidoczny, bo rozmiarów znaczka pocztowego. I na kogo tu głosować?

Chyba trzeba postawić głos po znajomości...

Wystarczy tylko jeden rzut oka, aby zauważyć, że Trójmiasto jest bogatsze o tony papieru i dykty. Więcej też zarobiły tamtejsze drukarnie, a po wyborach zgarną sporo firmy sprzątające. Ale jest jeszcze inna sprawa — wyborcy z Pomorza są lepiej poinformowani. Taki uliczny krzyk (być może) pomoże im postawić trafnie krzyżyk na karcie wyborczej. A olsztyniacy muszą szperać w internecie, żeby poznać kandydatów. A najlepiej, żeby mieli konto na facebooku — tu kampania reklamowa jest obecna, a jakże! W końcu to XXI wiek!

W Olsztynie kandydaci na polityków nie chcą wychodzić na ulice. Żeby ludzie polityków ulicznikami nazywali? Nie chcą wisieć na drzewach, krzakach i znakach drogowych. A przecież — jak mówi powiedzenie — co ma wisieć, nie utonie.

Jeśli ktoś nie interesuje się wyborami, w Olsztynie może przejść obok nich obojętnie. I jak tu takiemu przechodniowi wytłumaczyć, że to jedne z ważniejszych wyborów, skoro w mieście tego nie czuć? Po co ma się obywatel interesować, skoro miasto takiego zainteresowania nie przejawia?

A może to przedsmak ciszy wyborczej, która w Olsztynie wyjątkowo zaczęła się kilka tygodni przed „godziną zero”? Co kraj, to obyczaj...

Tylko jeden kandydat ma wyjątkowe szczęście. Ma na imię Paweł i robi sobie niesamowitą reklamę. Aby trafić do rady miasta, bierze udział w programie „Mam talent”. Występ trafił mu akurat w sobotę — na kilka godzin przed otwarciem lokali wyborczych. Cisza mu niestraszna, bo chłopak śpiewa.

Ejzenberg nie ukrywa, że liczy na swoją popularność, którą zapewnił mu udział w programie telewizyjnym. — Dzięki temu stałem się rozpoznawalny, przynajmniej w niektórych środowiskach — śmieje się wokalista. — Mam nadzieję, że to się przełoży na głosy, bo inaczej szanse, co tu ukrywać, mam niewielkie. Na to liczę plus kampania wyborcza, naturalnie w miarę moich możliwości finansowych. Gdyby się udało zdobyć mandat, to byłoby pięknie. To byłby dowód, że nie miejsce na liście, a osoba jest najważniejsza.
(Wyborcza plejada gwiazd)

Trochę mniej szczęścia ma Iwona Pavlović, która kandyduje do Rady Gminy w Dywitach. Jurorka „Tańca z gwiazdami” pojawi się na ekranie w niedzielę dopiero o godz. 20. A przecież dwie godziny później lokale wyborcze zostaną zamknięte. Komu buzia Iwony się spodoba i mu się przypomni, że „Czarna mamba” kandyduje, może nie zdążyć postawić na nią swojego krzyżyka...

Ale może w Dywitach plakaty Iwony wiszą jak szalone na każdym konarze. Nie wiem, nie wizytowałam. Widziałam tylko Trójmiasto i się przeraziłam, że aż tyle twarzy walczy o dobre stanowisko. W Olsztynie też walczą... tylko że nie słychać jak kruszą się kopie.

czwartek, 11 listopada 2010

A pies leży i patrzy...

Miło jest popatrzeć na leżącego psa. Tylko... co taki pies myśli, gdy leży?



Jak zrozumieć sposób myślenia psa i nauczyć się z nim rozmawiać? Doskonale ujął to Edward Hoagland: Przyjemność z posiadania psa odczujecie dopiero wtedy, gdy nie będziecie próbowali zrobić z niego półczłowieka. Lepiej już sami spróbujcie stać się w połowie psem.

Tylko czy uda nam się tak patrzeć na innego człowieka? I tak o nim myśleć?