piątek, 30 lipca 2010

Przedszkolaki: Siatkarz spalony od słońca

O siatkówce plażowej opowiadają dzieciaki z Przedszkola Miejskiego nr 15 w Olsztynie.


Dzieciaki zawsze wiedzą najlepiej i mają dużo do powiedzenia. Uwielbiam ich kąt widzenia. Ostry kąt.

Co to jest siatka?
— To takie coś, czym można łapać motyle.
— Albo ryby! Taka siatka do ryb też jest!
— Jest też siatka, którą stwarzają pająki.
— Eee, to pajęczyna.
— Siatka to takie małe krateczki.
— To takie coś, że na górze jest są linie proste, a niżej są takie jak pudełko. Nie potrafię tego nazwać, bo to jest za bardzo trudne dla dzieci.
— Są też siatki na ukos.
— Siatki służą też do przecedzania.
— I siatkami można łapać jeszcze małe zwierzątka.
— Siatką można ogrodzić drzewko.
— Albo złapać złodzieja. Można wejść na drzewo i być cicho. Ale trzeba pamiętać, aby wejść na drzewo z siatką. I jak złodziej będzie przechodził, trzeba tę siatkę zrzucić na niego. I złodziej będzie złapany.
— Można też grać przez siatkę.

A co to jest siatkówka?
— To taka gra, co się odbija.
— Po niej się odbija?
— Nie, że się beka, ale piłkę się odbija. Głupi jesteś...
— Taka siatka wisi na środku i przez nią piłka przelatuje.
— To taka lina, do której są przytwierdzone kwadraciki. Jak piłka przeleci przez siatkę, a przeciwnik jej nie złapie, jest gol.
— A ja kiedyś oglądałem siatkówkę! I właśnie tak się dzieje, że są gole.
— W siatkówce można rzucać piłką i piłka wtedy grzmoci.
— A czy ktoś oglądał ostatni finał?
— Ja oglądałem! Finał finałowy!
— To takie coś, że się kończy najważniejszy mecz. Taki główny.
— To końcówka czegoś wielkiego.
— I piłkarze siatkowi piłkują piłkę, aby wpadła do takiej siatki.
— To koszykówka jest, a nie siatkówka!
— A piłka jest okrągła.
— Wszystkie piłki są okrągłe!
— A nie prawda, bo są też piłki owale.
— I są piłki jajowe. Piłka wtedy jest jak jajko, ale się nie zbija jej skorupka. To takie inne, mocne jajko.

A co to jest siatkówka plażowa?
— To taka, co gra się ją na plaży.
— Na piasku. Na bosaka.
— Ale siatkarze mają spodenki i koszulki.
— Albo majtki.
— Albo kąpielówki, bo blisko jest woda i mogą tak podskoczyć do piłki, że wylądują w wodzie.
— I grają cztery albo dwie osoby. To zależy od rodzaju siatkówki. Bo jest wieloosobowa albo małoosobowa.
— A jak zawodnicy przeginają, dostają kartki. Są żółte albo czerwone kartki. Takie za karę.
— Bo jak ktoś specjalnie rzuci źle piłkę, to się dzieje, że fiu fiu!
— Źle się dzieje.
— Jak piłkarz z całej mocy swojej rzuci piłką i ucieknie, to jest też fiu fiu.
— A jak inny piłkarz będzie stał z boku i tę piłkę złapie?
— Ale może nie stać. Jak nie będzie stał, piłka uderzy tego pierwszego.
— Piłkarz może stać też z innej strony. I wtedy się rzuci na tę piłkę, bo będzie chciał rzucić gola i też będzie miał kartkę.
— Albo będzie spalony.

Co to jest spalony?
— To jest takie coś, że robi się po ogniu. Jest ogień, wypala się i wtedy robi się spalony.
— Jak piłkarz gra na plaży i świeci słońce, też będzie po meczu spalony. Od słońca.
— Spalony tak naprawdę to jest coś złego na boisku.
— Gdy piłką się strzela w bok. Bok wtedy bok boli i jest spalony.
— A czasem to się tylko gra dla przyjemności.
— A czasem dla medali i wszyscy są zainteresowani.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Walewska: Solo z fasolką szparagową

— Mąż chciał wejść za kulisy po spektaklu, ale napotkał opór strażnika. Powiedział: „Jestem mężem pani Walewskiej”. A strażnik na to: „Mąż to był wczoraj! Z kwiatami!” — o swoich wielbicielach i operze po godzinach opowiada Małgorzata Walewska, śpiewaczka operowa.


Gdybym chociaż raz tak zaśpiewała jak Małgorzata Walewska. Gdybym chociaż raz... Na razie jednak ściany pękają, więc idę w kąt, a głos oddaję mezzosopranistce (bardzo niekonwencjonalny wyraz).

Małgorzata Walewska w zestawieniu tygodnika "Time" w 1999 roku została zaliczona do grona dziesięciu najsławniejszych Polaków. Pismo napisało wówczas, że śpiewaczka to „jedna z gwiazd, które oświetlą Polsce drogę w następne tysiąclecie.“

Co pani robi najczęściej o poranku w niedzielę?
— O poranku śpię albo pakuję walizkę, bo jadę na koncert lub z niego wracam.

A śniadanie jakie najbardziej pani smakuje? Jajecznica? Kawa? Herbata?
— Najbardziej lubię ciemne pieczywo z białym serem i powidłami śliwkowymi mojej mamy albo kanapkę z wędliną i pomidorem. Może być też listek sałaty i łyżeczka majonezu zamiast masła. Jajka też lubię, w jajecznicy lub na miękko z ciemnym chlebem i pomidorem. Rzadko piję kawę, jeśli już to dobre capuccino w okolicach lunchu. Do śniadania piję zielone herbaty, najczęściej chińską jaśminową. Bez cukru.

A co pani najchętniej lubi przyrządzać do jedzenia?
— Czy to pismo kulinarne? (śmiech) Jak jestem sama, głównie odżywiam się fasolką szparagową. W domu dla rodziny czasem robię pizzę na francuskim cieście lub makarony z owocami morza i sałatki. Na co dzień szefem kuchni w moim domu jest mama i to ona wymyśla obiady. Ostatnio stawiamy na to, żeby było lekko i zdrowo.

Czego pani nie lubi w niedzieli?
— Nie mam szczególnego stosunku do dni tygodnia. Niedziela to dla mnie najczęściej dzień pracy, a niedziele miewam we wtorki.

Muzyka łagodzi obyczaje... Na ile śpiewanie zmieniło pani charakter?
— Zawsze śpiewałam i mój charakter kształtował się równolegle z moją pasją. Choć na pewno ma wielki wpływ na moje życie, pozwala mi przejść w inny świat.

Opera to muzyka bardzo elegancka. Są chwile, gdy pani przeklina?
— Niestety zdarza mi się przeklinać, jeśli mnie coś wyprowadzi z równowagi. Jestem normalnym człowiekiem i wszystkie ludzkie przypadłości czasem mnie dotyczą.

Często się też pani uśmiecha... zapewne do mężczyzn, którzy przynoszą kwiaty, dziękują za koncert. Pamięta pani najbardziej szalonego wielbiciela?
— Uśmiech to najprostszy, międzynarodowy sygnał, symbolizujący pokojowe nastawienie do drugiego człowieka. Uśmiecham się do wszystkich, a zwłaszcza do dzieci. Kwiaty dostaję nie tylko od mężczyzn. Jeśli chodzi o wielbicieli to trudno nazwać ich szalonymi, ale zdarzają się zaskakujące sytuacje: na przykład podczas gali z okazji otwarcia salonu Ewy Minge w Warszawie, na której śpiewałam. Pewien pan dał mi przepiękne pudełeczko, a w nim niebieską kameę z łabędziem, z diamencikami w białym złocie. Zapytałam go: „A co pan będzie za to chciał?” A pan na to, że to hołd uwielbienia dla talentu. Był to bardzo miły i kosztowny prezent, a obdarowującym był Tadeusz Marcinkowski, który jest jubilerem.

Mąż musi mieć chyba mocne nerwy...
— Oczywiście mąż jest zazdrosny, ale jesteśmy razem prawie trzydzieści lat, więc już trochę się uodpornił. A propos hołdów, była zabawna sytuacja po „Carmen” we Wrocławiu. Mąż chciał wejść za kulisy po spektaklu, ale napotkał opór strażnika. Powiedział: „Jestem mężem pani Walewskiej”. A strażnik na to: „Mąż to był wczoraj! Z kwiatami!”

Obawia się pani swoich fanów? Bywają groźne sytuacje?
— Miałam kiedyś fana w Finlandii, którego naprawdę się obawiałam — barytona z tamtejszego chóru. Śledził mnie, stał pod moim balkonem, wynajął nawet mieszkanie pode mną. Chodziłam wtedy na palcach, wyłączałam radio, żeby wszystko wskazywało na to, że nie ma mnie w domu, a reżyser odprowadzał mnie do domu. Bałam się, nie wiedziałam na co go stać. Myślę, że on miał jakiś problem psychiczny. Szczęśliwe wreszcie przyjechał mój mąż. Mimo iż tamten człowiek i tak wmawiał sobie, że „to żaden mąż, ale mój brat”, poczułam się bezpieczniej.

Z czym kojarzą się pani Warmia i Mazury?
— Moi teściowie mają domek na Mazurach w którym chętnie spędzam wakacje — o ile je mam. Dwa lata temu mąż mi kupił dwustudwudziestokonną motorówkę. Nazwałam ją Ms.Quickly i zrobiłam patent starszego sternika. Mazury kojarzą mi się z moją płytą „Panta rhei”, nagraną częściowo w puszczy — płytą, która doskonale oddaje mazurski nastrój. Kojarzą mi się z wodą, burzą, Puszczą Piską, smażoną rybą, a ostatnio niestety także boreliozą — groźną chorobą przenoszoną przez kleszcze.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Jak zostałam demotem po raz drugi

Znowu jestem gwiazdą demotywatorów. Zdjęcie to samo, ale podpis inny. Samowola internetu przeraża! 



Napisał do mnie Maciek:

 Przeglądałem z nudów demoty i zobacz, co znalazłem. 

Według mnie na tym zdjęciu jesteś ty. Od razu cię poznałem! Zdjęcie pewnie wzięte z sieci.


Oczywiście, że zdjęcie z sieci — z mojego bloga, z postu Góra śmieci pójdzie w dół. Wystarczy raz się wychylić się zza winkla, a nos widoczny jest cały czas. Ot, cudowny internet, cudowne media XXI wieku...

Dziś można wszystko — ale wszystkim nie zawsze to przypada do gustu. Mam się awanturować? A czy ktoś mnie przeprosi? A nawet jeśli — zrobi sobie z tego wielkie jaja. Tak jak z Justyny Steczkowskiej żartował „Super Express”. Latem 2008 roku w tym szmatławcu ukazały się zdjęcia nagiej piosenkarki spędzającej wakacje na Tureckiej Riwierze. Justyna wytoczyła za to proces tabloidowi i w zeszłym roku wygrała. "Super Express" musiał zapłacić jej 80 tys. zł i przeprosić na swoich łamach. Jak to zrobił? Bosko!


Ale wracając do mnie — już kiedyś byłam demotem. To zdjęcie pozostawiam więc bez komentarza, bo nie będę się powtarzać. Moje zdanie poznasz tu: Jak zostałam demotem.

piątek, 16 lipca 2010

L.U.C.: Przyspawane kombinatortswo

— Wiem, jakie życie prowadzi ponad połowa Polaków i rzeczywiście ciężko jest być optymistą z 1300 zł na rękę — przyznaje Łukasz L.U.C. Rostkowski. — Ale niesiemy pewien znicz, za który wiele osób oddało życie.


Nie lubię, gdy L.U.C. gania w czerwonym dresie. Ale lubię, gdy myśli „po polsku” — bo to raper-patriota. Ładnie brzmi, prawda?

Co robisz, gdy się obudzisz?
— Jeśli nie muszę od razu biec do kopalni, czyli do studia, staram się przypomnieć, co mi się śniło. Noc jest dla mnie teleportacją do innego wymiaru. Mam dwa życia. Zawsze muszę się chwilę zaaklimatyzować zanim rozpocznę działania w tej części kosmosu. No i przeciąganie się... Przeciągam się rano jak budowa polskich autostrad!

O czym wtedy myślisz?
— Często o tym, co wydarzyło się po tamtej stronie powiek. Nie mam w zwyczaju zbyt długo się wylegiwać. Mam to wielkie szczęście, że nie biegam do pracy na godzinę siódmą. Mimo to, zaraz po przeciągnięciu, zwykle nawet bez śniadania, wbijam się labirynty twórczości bądź w jej pochodną — maile, wywiady. Codziennie mam milion spraw.

A kiedy najczęściej myślisz o Polsce?
— Codziennie. Zarówno jak wychodzę na klatkę i oblewa mnie gęsty smród z meliny, która rządzi klatką, w której mieszkam, jak i gdy stoję w korku. Myślę też w chwilach, gdy spotykam się ze wspaniałymi ludźmi, którzy razem ze mną walczą o lepsze jutro. Myślę o kraju faktycznie bardzo dużo — zarówno w pozytywnych jak i bardzo negatywnych aspektach.

Być Polakiem... co to według ciebie znaczy?
— Być może to rozumieć muzykę Chopina, w ten specyficzny polski sposób... A może to poczucie przynależności do bardzo specyficznej grupy, która wiele przeszła? Może solidarność? Nie wiem. A może kombinatorstwo, które historia przyspawała nam do plemników. Przyjedź na wakacje do Polski. Twój samochód już tam jest.

A co to znaczy być patriotą?
— Jak dla mnie — patriotyzm to znajomość historii i szeroko rozumiana umiejętność poświęcenia czegoś dla swojej społeczności. Dziś to raczej uczciwa praca i budowanie kapitału niż nacjonalizm. Ale to na pewno także wspieranie kultury narodowej i pielęgnowanie swoich odmienności. Choć odczuwalny jest boom na historię, to z kulturą mamy ostatnio potężny problem. Czuję jak BP i McDonald wraz z kopiami teleturniejów i seriali robią nam z mózgu owsiankę. Jest o co walczyć.

Pewnie dlatego wielu młodych ludzi nie czuje się patriotami. Do tego niskie pensje, brak pracy... Za co można kochać kraj, który serwuje tak ciężkie warunki do życia?
— To trudne pytanie. Wiem, jakie życie prowadzi ponad połowa Polaków i rzeczywiście ciężko jest być optymistą z 1300 zł na rękę. Wiem, ilu ludzi uciekło z Polski w poszukiwaniu pracy za granicą. Ten temat poruszam na nowej płycie. Uważam, że Polska to bardzo ciekawe miejsce, bo dokładnie po środku świata — między trzecim, a pierwszym światem. To niezwykle usytuowane państwo, w którym jest o co walczyć. Miejsce nie skażone blazą rozpusty jak niektóre kraje zachodu. To miejsce, w którym jest wiele do zrobienia. A przede wszystkim Polska to kraj, który od lat walczy o demokratyczne, wolnościowe ideały. Kraj poszkodowany, ale jednak niezwykle silny i solidarny. Mamy też między sobą specyficzne więzy słowiańskie, które nas łączą. Warto sobie pomyśleć, że mamy pewną misję — niesiemy pewien znicz, za który wiele osób oddało życie. Mamy naprawdę dobre perspektywy. Musimy jednak nimi odpowiednio gospodarować.

Niesiemy znicz... Czego może nauczyć nas historia?
— Wszystkiego o człowieku. Historia ostatniego kryzysu gospodarczego pokazuje, że nasze zacofanie miewa pozytywne strony.

A czego nauczyła ciebie?
— Proszę wybaczyć, ale o tym moglibyśmy rozmawiać miesiącami. Ale w kilku słowach — zwykle najpierw wygrywa silniejszy, ale ostatecznie cnotliwy. Historia oprócz fascynujących anegdot i rozbudzania wyobraźni daje mi przede wszystkim dystans i wyrozumiałość do dzisiejszej rzeczywistości.

Dlaczego trzeba zrozumieć Polskę?
— Aby być tu szczęśliwym. Myślę, że bez tego czeka nas w Polsce sporo frustracji i irytacji. Szosy naszpikowane strażniczkami lasu i krzyżami w połączeniu z fotoradarami i krajobrazem blokowisk wymalowanych jak kazachstańska kopia legolandu nie poprawia samopoczucia. Wiedza o tym, co przeszli nasi przodkowie, powinna dawać nam poczucie dobrobytu, a przynajmniej więcej wyrozumiałości.

wtorek, 13 lipca 2010

Gortat: Liga zwykłych ludzi

— Starałem się grać jak zawodnicy NBA, robiłem wszystko, żeby dorównać im na parkiecie. Ale nie udawało mi się to. Teraz się z tego śmieję — przyznaje Marcin Gortat, jedyny Polak grający w prestiżowej lidze NBA.


Trzynastka nie jest pechowa. Wie o tym Marcin Gortat, któremu udało się wejść na szczyt. Brawo, Marcin!

Od małego ciągnęło cię do kosza?
— Na początku chciałem zostać bramkarzem Menchesteru United. Dlatego, gdy miałem dziesięć lat, zapisałem się do drużyny Startu Łodzi. Po czterech latach przeniosłem się do Łódzkiego Klubu Sportowego i grałem tam około trzech lat. Z perspektywy czasu była to dobra decyzja, bo jako bramkarz wiele się nauczyłem. Stałem się twardszym facetem i bardziej zwinnym.

Ale pewnie oglądałeś wtedy mecze NBA w telewizji…
— Nie wierzyłem w to, że któregoś dnia będę w stanie zagrać w tej lidze. Oczywiście największym niedowiarkiem byłem w momencie, gdy zacząłem trenować kosza. Starałem się grać jak zawodnicy NBA, robiłem wszystko, żeby dorównać im na parkiecie. Ale nie udawało mi się to. Mówiłem nawet, że ludzie z NBA są nadludźmi i daleko mi do ich umiejętności. Teraz się z tego śmieję. Wiem dzisiaj, że każdy człowiek z NBA jest tylko człowiekiem — ma lepsze i słabsze chwile.

Zanim zostałeś koszykarzem, skakałeś wzwyż.
— Tak, skakałem w podstawówce. Była to szkoła o profilu sportowym i robiłem to bardziej z przymusu niż z chęci. Co mnie więc podkusiło do kosza? Ta pasja pojawiła się właściwie dopiero, gdy miałem osiemnaście lat. Grałem przecież w nogę, która zaczęła mi się nudzić. Postanowiłem więc coś z tym fantem zrobić. Chciałem coś zmienić w swoim życiu i stało się — postawiłem na kosza.

Na ile lekkoatletyka pomogła ci w koszykówce?
— Można powiedzieć, że dała mi wszystko. 90 procent sukcesu zawdzięczam tej dyscyplinie. Dzięki niej jestem w miarę zwinnym i dobrze zbudowanym człowiekiem. Tak, dzięki lekkoatletyce jestem ruchliwy i mam niezłą koordynację ruchową.

Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał...
— Tutaj trzeba powiedzieć jeszcze o dyscyplinie. To podstawowa rzecz, której trzeba nauczyć się w młodości. Mówię też o podstawach koszykówki, bo bez nich nie ma jak sięgać po cięższe ćwiczenia. W ten sposób, krok po kroku, można przejść do kolejnych, wyższych poziomów gry. Podstawy to podstawa.

Jak oceniasz możliwości rozwoju sportowego w Polsce?
— Oj, rozwój jest bardzo słaby. Do pewnego momentu dzieciaki same się rozwijają na boiskach i podwórkach. Ale przychodzi taki czas, że trzeba powierzyć swoją pociechę osobie, która ma pojęcie o sporcie i danej dyscyplinie. Młodzi często wyjeżdżają więc na Zachód, bo tam mogą się profesjonalnie szkolić. To jednak wiąże się z opuszczeniem domu i rzadkimi spotkaniami z najbliższymi. Ale jeżeli odpowiednie osoby wprowadzą pewne zmiany w naszym systemie szkolenia, wtedy więcej Polaków zostanie w Polsce i właśnie tu będą mogli budować swoje kariery.

Grasz w kosza... A dostałeś kosza?
— Szczerze? Jasne, że dostałem kosza i to od wielu osób. Byli to nauczyciele w szkole, którzy nie chcieli mnie przepuścić do kolejnej klasy. Dostałem też kosza od zawodnika z Grecji, który bardzo mnie upokorzył pod koszem. Zdobył dwadzieścia punktów w osiemnaście minut. Nie miałem szansy nic zrobić.

A od dziewczyny?
— Nigdy nie dostałem, ale dużo ich w swoim życiu nie miałem.

Mówisz, że gra w NBA nauczyła cię dorosłości koszykarskiej. Co to według ciebie oznacza?
— To dyscyplina i odpowiedzialność na boisku. To też podejmowanie mądrych decyzji i szacunek do swojej pracy i zaangażowania innych. Zrozumiałem, co to znaczy być liderem i czego od lidera można oczekiwać.

Jesteś przesądny?
— A skąd! Totalnie nie dbam o takie rzeczy! Gram z numerem trzynastym, który jest podobno pechowy, ale jeszcze tego nie doświadczyłem. Trzynastka przynosi mi dużo szczęścia.

Pamiętasz swoje pierwsze myśli, gdy dostałeś ten numer?
— Sam go wybrałem! Od początku kariery gram z tym numerem i nie ma mowy, aby ktoś ten numer przechwycił. To część mojego wizerunku i będę starał się z nim grać do końca życia.

piątek, 9 lipca 2010

Kloc przed Wysoką Bramą

Olsztyn zakłada sobie kamień na szyję i wskakuje na głęboką wodę. Tym kamieniem jest nowy pomnik, jaki stanął przed Wysoką Bramą. To właściwie dwa kloce sklejone czymś, co przypomina konia. A Łódź ma takie ładne ławeczki. A Wrocław krasnale... A Olsztyn nie ma nawet pomysłów na promocję.


Zobaczyłam na własne oczy i złapałam się za głowę: co to jest? Ani się przy tym sfotografować, ani podziwiać, ani nawet pogłaskać. Ciężkie, toporne i nijakie. Wracamy do komuny?

Turystów ten kloc pewnie wystraszy, a powinien pozwolić się uśmiechnąć. Zdecydowanie miasto powinno myśleć przez pryzmat atrakcji dla przyjezdnych, a nie realizować dziwne fanaberie artystów. Internauci nawet żartują, że te dwa kloce przypominają logo MTV. A ja dopowiem z przekąsem: zgadza się, Ma To Vyraz. Ale Vyraz negatywny.

Pomnik powołał do życia artysta-rzeźbiarz Dawid Gołębiowski, absolwent Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu oraz olsztyńskiego liceum plastycznego. Mieszka w Ługwałdzie pod Olsztynem.

Dlaczego nikt nie bierze przykładu z miast stawiających na pomniki promujące? Proszę bardzo — Łódź słynie z ławeczek, na których siedzą znani łodzianie. Tuwim, Rubinstein... Ludzie się do nich przysiadają, konwersują, za nos pociągają. Potem wracają do domów i mówią: a wiesz, co jest fajnego w Łodzi? Te ławeczki, wyróżniają się z tła miasta. Ale tak powiedzieć mogę tylko o Łodzi. Inne miasta poszły jej śladem i ławeczki zaczęły rosnąć jak grzyby po deszczu. Więcej tu przegadania niż dobrej głowy... Ale to nie wina Łodzi. Inne miasta zamiast znaleźć "swoje", poszły na łatwiznę. Ot.


Wrocław też zaszalał i trafił w dziesiątkę. To moje ulubione pomniki, a właściwie pomniczki, jakie widziałam w Polsce. Cudo! Krasnali jest ok. 150 i każdy prezentuje inny cech — jest złodziej, pijak, niewidomy, a nawet krasnoludek-dziewczynka, czyli Marzenka.

Pierwszych pięć figurek — projektu Tomasza Moczka, absolwenta wrocławskiej ASP — ustawiono w sierpniu 2005 roku. Były to: szermierz przy Uniwersytecie, rzeźnik na Starych Jatkach, dwa najsłynniejsze Syzyfki na ul. Świdnickiej oraz pracz odrzański przy moście Piaskowym.

To nie koniec — krasnale stały się już nie tylko symbolem miasta, ale atrakcją dla spacerowiczów. Od czerwca do października każdy chętny może wziąć udział w bezpłatnych rodzinnych wycieczkach tropem wrocławskich krasnali. Ludzie idą więc sznurem i schylają się, żeby spojrzeć w oczy małym, zimnym, ale sympatycznym figurkom. Ba — krasnale mają nawet swoją stronę internetową!


A Olsztyn zamiast poderwać ludzi, zawala ich dwoma klocami. Niby idea szczytna, ale...

Nagrodzona praca została wyłoniona w drodze konkursu ogłoszonego przez Galerię Sztuki BWA w kwietniu bieżącego roku. Celem konkursu było zaznaczenie w przestrzeni publicznej naszego miasta, stolicy regionu Warmii i Mazur, wielkości wydarzenia, jakim była Bitwa pod Grunwaldem, największa bitwa średniowiecznej Europy. Okrągła, 600. rocznica jest wyjątkową okazja, by świętować chwałę polsko-litewskiego oręża, przypomnieć etos średniowiecznego rycerstwa i epokę, tak ciekawie zaznaczoną w dziejach naszego regionu.
(Pod Wysoką Bramą stanął pomnik)

Krasnale we Wrocławiu też świętują Grunwald. Miasto w Pasażu Grunwaldzkim ustawiło kolejne cztery krasnoludki. Na razie nie mają jeszcze imion, więc trzeba je wymyślić. A kto to zrobi? Nie żadne jury, nie politycy, nie grube ryby, ale ludzie — ty, ja, on, ona, ono. Rodzice chrzestni, czyli zwycięzcy konkursu, oprócz nagród w postaci czterech bonów o wartości 1500 zł, zostaną uhonorowani także symboliczną, imienną tabliczką, umieszczoną obok pomnika wybranego krasnala, któremu wymyślili i nadali imię.

A Olsztyn ludzi o głos nawet nie pyta. A głos ludu drży... W internecie, bo na forum publicznym — oko w oko z pomysłodawcami konkursu na pomnik — panuje cisza grobowa.

Na szczęście jest to tylko makieta pomnika, bo na prawdziwy nie ma pieniędzy. Postoi przed Wysoką Bramą do września. Oby do tego czasu kasa się nie znalazła...

sobota, 3 lipca 2010

DHL: koszmarne pieniądze, koszmarna obsługa

Z kurierem nie wygrasz. On dyktuje warunki — nie ważne, że płacisz i wymagasz. Przesyłka ma prawo leżeć na terminalu, a ty nie masz prawa się nawet zdenerwować. A z DHL o nerwy nie trudno.


Czekam na przesyłkę, która do Olsztyna ma przyjść z okolic Jeleniej Góry. Kurier zostaje zamówiony w środę, ale pod wskazany adres nie przyjeżdża. Wymówką jest popsuty samochód. To jakimi DHL jeździ wozami, że się psują? Nerw pierwszy zaliczony.

Kurier pojawia się w czwartek, o godz. 10.08 odbiera przesyłkę i… zaczyna pracować.

Piątek — przesyłka powinna pojawić się w Olsztynie, ale ani widu ani słychu. Nerw drugi zaliczony. Dzwonię do Contact Center (tak fachowo DHL nazywa swoje biuro obsługi klientów) i pytam: gdzie jest przesyłka?
— W Jeleniej Górze — odpowiada mi konsultantka.
— W Jeleniej? A dlaczego jeszcze w Jeleniej?
— Prawdopodobnie kurier nie wziął przesyłki z tamtejszego terminalu.
— Jakim cudem? Przecież płacę za to, aby ją wziął.
— Widocznie wyjechał wcześniej niż przesyłka została dostarczona do Jeleniej Góry.
— Płacę, więc to nie powinno mnie interesować. Skoro przesyłka została nadana rano w czwartek, kiedy więc powinna do mnie dotrzeć?
— W piątek.
— A dzisiaj jaki mamy dzień?
— Piątek.
— Piątek, godz. 17. Kuriera nie ma. Nie ma i — jak mniemam — dzisiaj nie będzie.
— Nie będzie.

Nerw trzeci zaliczony.

Sobota. Zerkam na stronę internetową DHL, żeby sprawdzić status przesyłki. Wynika z niej, że przesyłka leży jeszcze w Jeleniej Górze. Dzwonię więc do Contact Center.
— Kiedy otrzymam przesyłkę?
— Najprawdopodobniej w poniedziałek. Nadawca nie zaznaczył, że możemy dostarczyć ją w sobotę.
— Nie zaznaczył też, że mogą państwo zwlekać z wysłaniem przesyłki.
— Mogę sprawę przekazać do działu interwencji. Kiedy przesyłka zostanie do pani doręczona, otrzyma pani telefon.
— Jak przesyłka zostanie do mnie doręczona, zobaczę ją na własne oczy. Nie będę potrzebowała telefonów. Odbiór poświadczę własnym podpisem.
— Mogę panią tylko przerosić. Przesyłkę otrzyma pani najprawdopodobniej w poniedziałek.

Nerw czwarty zaliczony.

DHL szczyci się przydomkiem Express. Rzeczywiście…

Za przesyłkę zapłaciłam 50 zł. Koszmarne pieniądze, koszmarna obsługa.

To nie pierwsza moja batalia z DHL. Przeczytaj:
Na noże z DHL
DHL przyznaje się do błędu