piątek, 31 grudnia 2010

Szampan: Eksplozja doznań w ustach

— Każde otwarcie butelki szampana to dreszczyk emocji. Uwielbiam
ten lekki dymek z pełnią aromatu wydobywającego się z szyjki — mówi Rafał Banach, pierwszy Polak zaproszony do elitarnej organizacji znawców szampana Ordre des Coteaux de Champagne.


W sylwestra rozmawiać można tylko o szampanie. I tylko o tym prawdziwym, najlepszym...

Pamięta pan swój pierwszy łyk wina?
— Musiałbym sięgnąć daleko w pamięć, bo było to jakieś kilkanaście lat temu... A jeśli mówimy o prawdziwym winie, było to wino hiszpańskie, z diabełkiem na etykiecie. Charakterystycznie głęboko czerwone, o pięknym owocowo-drzewnym aromacie, pieprzne, ostre i mocne w smaku. Teraz już wiem, że pieprz, który był wyczuwalny, jest synonimem szczepu winogron pinot noir — którego to wino ma dużą zawartość — jednego z moich ulubionych i jednego z najważniejszych w produkcji szampana.

Co spowodowało, że zaczął interesować się pan winem i szampanem?
— Moje zainteresowanie winem tak na poważnie zrodziło się po wyjeździe z Polski. Teraz mieszkam w Jersey na wyspie położonej na Kanale La Manche, gdzie lampka wina połączona do posiłku jest czymś naturalnym. Od tego momentu zacząłem poszerzać swoją wiedzę, a jak wiadomo — apetyt rośnie w miarę jedzenia. W końcu zainteresowanie przerodziło się w pasję. Teraz wiem, że wino to trunek bogów. Urzeka minie tajemniczość tego trunku, fascynująca różnorodność, niesamowita paleta aromatów i niezliczona ilość smaków... Ale wpływ miały też wielogodzinne rozmowy połączone z degustacją skarbów przywiezionych z różnych zakątków świata — perełek, dalekich od komercji smaków. To właśnie na bazie małych winnic tworzonych z sercem ukształtował się mój smak. Pozwoliło mi to stwierdzić, że do doboru dobrego wina do potraw potrzebny jest przede wszystkim nasz własny gust. Stąd też fascynacja najbardziej szlachetnym i pełnym życia trunkiem z rodzinny win czyli szampanem.

A czym urzeka pana szampan?
— Każde otwarcie butelki to dreszczyk emocji. Uwielbiam ten lekki dymek z pełnią aromatu wydobywający się z szyjki. Szampan jest winem z duszą. Jest jak życie — kruche, ulotne i bardzo delikatne. Niestety bardzo łatwo jest zepsuć smak szampana. Nie troszcząc się o niego — m.in. przechowując go w nieodpowiedniej temperaturze — tracimy wszystko, co najlepsze. Szampan i wino białe są przechładzane. Często są podawane w prosto z lodówki. Po zetknięciu z językiem czujemy miliony igieł wgryzających się w język. I jak tu się delektować? A łyk szampana w temperaturze 8-10 stopni pozwoli na eksplozję doznań w ustach. Nasz język będzie stwarzał wrażenie wysłanego aksamitem, a w ustach pozostanie niezapomniany, owocowo-orzechowy posmak. Niestety, wielu producentów z całego świata próbuje naśladować szampańskich mistrzów. Robią to z marnym skutkiem. Dlaczego? Trudno im uzyskać niedościgniony smak z powodu niesprzyjających i i niepowtarzalnych warunków klimatyczno-glebowych, którymi może poszczycić się tylko region Champagne we Francji. To tam wynaleziono szampana!

Nie ma sylwestra bez szampana, a toasty wznosimy zazwyczaj tym z niższej półki... Czym różni się ten tani od prawdziwego?
— Szampan to magia, to zaskakujące odkrycie bogactwa aromatów pogłębiających się z każdym łykiem. To kwintesencja smaku zamknięta w butelce. To esencja wydobyta z trzech wyłącznie ręcznie zbieranych winogron — czerwonych „pinot noir” dających owocowa nutę, białych chardonnay dających świeżość i delikatną cierpkość i znowu czerwonych, ale już pinot meunier — dopełniających i zamykających paletę smaków. Niestety wino musujące, które udaje szampana, nie ma nic wspólnego z szampanem. Jedna z zasadniczych różnic jest taka, że do napojów potocznie zwanymi szampanami alkohol i dwutlenek węgla wtłaczane są pod ciśnieniem. W przypadku oryginalnych — proces rodzenia się bąbelków zachodzi w butelce podczas fermentacji, czyli tworzenia się alkoholu. To trwa trwa latami. Pocieszające jest jednak to, że w Polsce mamy coraz większą dostępność szampana. Nie jest to najtańszy trunek, ale można go kupić już za 80 zł. Uważam, że raz w roku można pozwolić sobie na odrobinę luksusu — tym bardziej, że szampan jest o wiele zdrowszy niż napój popularnej marki, na którego etykiecie widnieją srebrno-złote winogrona na czarnym tle.

Został pan pierwszym Polakiem, który przystąpił do Ordre des Coteaux de Champagne...
— To wisienka na torcie moich osiągnięć zawodowych. Każdy szanujący się i ambitny sommelier marzy, aby stać się częścią tak elitarnej organizacji. To ogromne wyróżnienie, ale też wielka odpowiedzialność z pełnienia funkcji ambasadora tak znakomitego trunku. Jako chevalier czyli rycerz Ordre des Coteaux de Champagne będę się starał przybliżyć wszystkimi ten najszlachetniejszy i najdroższy alkohol na świecie.

Dlaczego wyjechał Pan z Mrągowa?
— Tak naprawdę duchowo nigdy nie wyjechałem z Mrągowa. Jestem bardzo związany z tym miastem. Urodziłem się w Rynie, ale całe moje dzieciństwo i młodość spędziłem w Mrągowie. Mam tu rodzinę, przyjaciół i w miarę możliwości staram się tu spędzać jak najwięcej czasu. A wyjechałem, aby poszerzać swoje horyzonty.

Czym różnią się imprezujący Anglicy od Polaków?
— W zależności od wieku — i w Anglii, i w Polsce — mamy inna kulturę picia. Ale po kilkuletnich obserwacjach, pracując w restauracjach i barach obu krajów, mogę stwierdzić, że Polacy piją raz na jakiś czas — dobrze i konkretnie, a Anglicy piją więcej i częściej poza domem. Cieszy mnie też fakt, że Polacy coraz częściej sięgają po wino i szampana. Nie boją się eksperymentować i doszukiwać się nowych doznań smakowych.

A jakim szampanem wzniesie pan toast w sylwestra?
— W tym roku zapewne będzie to ulubiony szampan najwspanialszej kobiety na tym świecie, czyli mojej ukochanej żony — Laurent Perrier Cuvee Rose Brut. Wytrawny, idealnie zrównoważony smak z wyczuwalną nutą moreli. Polecam. Takiego smaku również państwu życzę — nie tylko na sylwestra, ale przede wszystkim na cały przyszły rok.

*Ordre des Coteaux de Champagne — organizacja powstała w XVII wieku po to, aby promować wina z Szampanii, dbać o obyczaje związane ze sposobem ich podawania i stosowania. Członkowie stowarzyszenia są wybierani spośród sommalierów, koneserów wina i profesjonalnych restauratorów. Grono uzupełniają również przedstawiciele świata kultury i polityki. Nazwa stowarzyszenia Ordre des Coteaux, wedle autora książki „Wina, kraj i ludzie” Patricka Forbes’a, pochodzi z połowy XVII wieku. Była związana z działalnością trzech członków grupy, pochodzących z różnych części wzgórz „coteaux”: Ay, Avenay i Hautvillers. Młodzi arystokraci utworzyli wówczas elitarną grupę w celu promowania win z regionu Szampanii.


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

wtorek, 28 grudnia 2010

Bohosiewicz: Jeziora na wariackich papierach

— Dziwię się ludziom, którzy mogą mieszkać na Mazurach, a wybierają mieszkanie na Mokotowie. Ja wolałabym — gdyby nie praca, która trzyma mnie w Warszawie — siedzieć cały czas na Mazurach — przyznaje Sonia Bohosiewicz, aktorka.


Co tu mówić o Soni Bohosiewicz? Nic nie powiem. Jedynie to, że ładnie się uśmiecha. Prawda?

Zakochałaś się w Warmii i Mazurach...
— Zakochałam! Mam zdradzać szczegóły?

Jasne, że tak!
— Szczegóły są bardzo prywatne, ale można je znaleźć w internecie, więc nie będę się „obcyndalać”. Jestem szczęśliwą żoną Pawła Majewskiego, którego rodzice wyjechali na Mazury i świetnie się tu czują. A ja się cieszę, że mogę ich odwiedzać z moim mężem i moim dzieckiem... Kiedy ja byłam mała, nigdy z rodzicami tu nie przyjeżdżałam, bo wybieraliśmy wypady nad morze. Co prawda byłam nad jeziorami kilka razy, ale mój pierwszy świadomy przyjazd miał miejsce dopiero trzy lata temu. Paweł mnie tu przywiózł i wtedy zakochałam się w tym miejscu do szaleństwa.

Bo był obok ten ukochany, więc i tej miłości więcej...
— Nie wiem. Może gdyby przywiozła mnie tu moja przyjaciółka, też bym się zachwyciła i też byłoby równie cudownie. Ale pewnie musiałam dorosnąć, aby dostrzec, że jest tu wyjątkowo.

Zdradzisz, jak poznałaś się z Pawłem?
— To moja tajemnica i trzymam język za zębami.

A jak ci się układa z teściem, reżyserem Januszem Majewskim?
— Bardzo fajnie! To jest tak kulturalna osoba i bardzo inteligentna, że tylko czerpać z niej garściami. Cieszę się, że pan Janusz jest moim teściem. Cieszę się też, że mogę z nim współpracować na polu zawodowym. W „Małej maturze 1947” zagrałam mecenasową Halberową. Na szczęście w życiu prywatnym pan Janusz mnie nie reżyseruje! (śmiech) Świetnie się dogadujemy. Ale na Mazurach ludzie są fantastyczni, więc to mnie nie dziwi.

Fantastyczni?
— Nie będę bawiła się w truizmy, ale Mazury są doskonałe w swojej urodzie. Gdy się tutaj przyjeżdża, zaczyna się inaczej płynąć. Docenia się przyrodę i przypomina, że obcowanie z naturą może dawać dużo rozkoszy. Wydaje mi się, że to piękno, które tutaj jest, a które tak trudno znaleźć w kilku parkach w Warszawie, powoduje że ludzie inaczej patrzą na świat. Widzę sama po sobie, że myślę zupełnie inaczej — jestem bardziej odprężona, mniej zawistna. Takich też ludzi spotykam na Mazurach.

W Warszawie takich nie ma?
— Jasne, że są, ale trudniej ich wyłuskać. Ludzie są zaprzężeni w jakiś powóz, który mknie z ogromną prędkością. To ma swoje dobre i złe strony, bo jednak trzeba zarabiać na życie, a Warszawa daje takie możliwości. Ale czy zawsze jest to najważniejsze? Na Mazurach nikt nie pędzi i dlatego tak uwielbiam tu przyjeżdżać. Lubię być z ludźmi stąd, bo są niesamowicie życzliwi.

Przekłada się to na pracę na planie?
— Aż tak do tego nie podchodzę. Ludzie, z którymi pracuję też są niesamowici. Ale oni kojarzą mi się z pracą, a Mazury z odpoczynkiem. Jeśli więc ktoś pyta mnie, gdzie można odetchnąć, zawsze polecam jeziora. Wiem, że tu też się świetnie mieszka, więc polecam też Mazury do zamieszkania. Patrzę na swoich teściów i widzę, że ten region im sprzyja. I dziwię się ludziom, którzy mogą tu mieszkać, a wybierają mieszkanie na Mokotowie. Ja wolałabym — gdyby nie praca, która trzyma mnie w Warszawie — siedzieć cały czas na Mazurach. Tu dobrze czuje się też mój synek Teodor. Dlatego, jeśli ktoś pyta mnie, gdzie można pojechać z dzieckiem, aby pokazać mu kawałek Polski, też go tutaj kieruję.

I polecasz łowienie ryb?
— I łowienie, i zbieranie grzybów, i pływanie łódką, i ganianie z siatką na motyle po łące. Polecam też rybki wędzone, bo bardzo lubię, a na Mazurach jest ich przecież mnóstwo. I są świeże! Ale sama nie przepadam za siedzeniem z wędką na brzegu. Samo patrzenie na taflę wody mi wystarcza. Na wędkę w ogóle nie zwracałabym uwagi, a może bym nawet o niej zapomniała. Nie lubię łapać zwierząt.

To skąd siatka na motyle?
— To przenośnia! Miałam na myśli bieganie po łące i przypatrywanie się motylom. Bo są piękne, prawda? Nigdy mi do głowy nie przyszło, aby je łapać, a potem suszyć i nakłuwać na szpileczki. Aż by mnie zmroziło, gdybym coś takiego miała zrobić.

Zima nas mrozi. Motyle, grzyby i łódka odpadają...
— Ale zimą można wszystko robić na Mazurach! Mam wymieniać? Zacznę na nartach, a skończę na sankach. Uwielbiam kuligi, które odbywają się zawsze w magicznych miejscach. Czapy śniegu, które lepią się na choinkach, są po prostu przecudne. Pamiętam jeden weekend, jaki miał miejsce rok temu. Z mężem mieliśmy niewiele wolnego czasu, ale chcieliśmy gdzie uciec na parę chwil, aby odpocząć. Przyjechaliśmy więc na Mazury na wariackich papierach, bo zaraz musieliśmy wracać. Warunki pogodowe trochę nas przerażały, bo padał śnieg i było ślisko, ale kiedy rano się obudziliśmy, wiedzieliśmy, że to będzie piękny weekend. Świeciło słońce, śnieg niesamowicie iskrzył się od promieni, a dachy były pokryte śniegiem jak grubą kołdrą. Warto tu przyjechać, aby popatrzeć na takie cuda chociażby przez chwilę. Bo Warmia i Mazury to nie tylko propozycja na lato. Tu jest cudownie przez cały rok. Ja to wiem, bo mimo iż pochodzę z Cieszyna, to jednak czuję się tu jak u siebie.
Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

środa, 22 grudnia 2010

Uwaga, leci sopel!

Wyglądają pięknie, ale są szalenie niebezpieczne. Czapki z głów przed soplami? Prędzej kaski włóż! Idzie odwilż, sople spadają jak grom z jasnego nieba. A są miejsca, gdzie jest na to przyzwolenie…


Piękne i przerażające! Zwisają z dachów, z latarni i Bóg wie z czego jeszcze. Widzę ich w Olsztynie całą masę i aż mnie krew zalewa. Temperatura coraz bliżej zera, a sople coraz bliżej ziemi. Aż strach pomyśleć, gdy przyjdą takie roztopy, że sople będą spadać jeden po drugim. Jeśli wbiją się w chodnik, żaden problem. A co, jeśli akurat w pobliżu będzie szedł człowiek?

Na temat sopli rozmawiałam ze znajomym, który widział sopla-mordercę. Kiedy był mały, sopel spadł na idącego przed nim mężczyznę. Miałam ciary, gdy opowiadał, co widział:
— Idzie człowiek, nagle w niego sopel łup, on spokojnie na kolanka i… nawet nic nie poczuł. A sopel wszedł w niego jak w kreskówkach — po prostu nóż w maśle.

Bez komentarza. Minuta ciszy.

Zadziwiają mnie sople w Szpitalu Uniwersyteckim w Olsztynie. Wiszą na latarni (co widać na załączonym obrazku), tuż nad chodnikiem przy przychodni. A tędy chodzą ludzie! Sople wiszą już od kilkunastu dni i nikt ich nie zauważa. Właściwie każdy je widzi, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. Ot,są atrakcją turystyczną. Prawie jak rekiny w Egipcie

A może szpital podchodzi do sprawy sopli inaczej? Jeśli spadną, pomoc przyjdzie błyskawicznie — szpital jest przecież pełen specjalistów. Sopel szybko się roztopi... A i studenci medycyny dowiedzą się, że sopel nie jest przyjacielem człowieka. Będzie to też gratka dla fizyków.

Czterokilogramowy sopel spadający z 15-metrowej wysokości uderza o chodnik z prędkością 17 metrów na sekundę. Czyli około 60 kilometrów na godzinę. W momencie zderzenia z ziemią ma energię kinetyczną na poziomie około 550 dżuli. Czy to dużo? Dla porównania, jeśli chciałbym kupić sobie wiatrówkę, a nie miał pozwolenia na broń, musiałbym zawęzić swój wybór do tych o energii wylotowej pocisku nie większej niż 17 dżuli. Hełm budowlany wytrzymuje energię uderzenia do 50 dżuli. Później pęka.
(Spadające z dachów sople lodu jak strzały z pistoletu)

Obowiązek usunięcia sopli spoczywa na dozorcach, a za jego niedopełnienie grozi 500-złotowy mandat. A ile jest warte ludzkie życie?

czwartek, 16 grudnia 2010

Z kamerą wśród zwierząt, czyli podglądnie leśnej stołówki

Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły! Podczas kolacji widać to dokładnie. Nadleśnictwo Strzałowo postawiło kamerę w leśnej stołówce, więc można podziwiać, co zwierzowi smakuje, a w czym wybrzydza...


Mam apetyt na las. Apetyt na dzika, na sarenkę i jelonka. Tak dobrze wyglądają na ekranie. Ba, na żywo jeszcze lepiej, ale do lasu mi daleko. Dlatego od czasu do czasu klikam na strzalowo.eu i podglądam dzicz.

— Chcemy zmienić świadomość ludzi — tłumaczy Zbigniew Ciepluch, nadleśniczy. — Wiele osób myśli, że leśniczy i myśliwi chodzą tylko na polowania. Że tylko w głowie im strzelanie i nic więcej już ich nie interesuje. A to nie jest prawda. My przede wszystkim dokarmiamy zwierzynę — zwłaszcza zimą. Dlatego zamontowaliśmy kamerę i dzięki niej cały świat ogląda nasze zwierzęta w miejscu, gdzie zostawiamy jedzenie. Cała Polska się zachwyca, a nawet świat — Australia, Kanada, Japonia, Finlandia, Meksyk, a nawet Paragwaj. Mamy więc bardzo sławną zwierzynę!

Najczęściej z leśnej stołówki korzystają dziki, ale pojawiają się też jelenie, lisy i przeróżne ptaki. Zwierzęta najchętniej przychodzą wieczorem, między godz. 18 a 22.

— Wtedy można zasiąść przed komputerem i obserwować — tłumaczy nadleśniczy. — W przyszłym roku kupimy profesjonalną kamerę, bo chcemy, aby ludzie oglądali film na żywo z tego, co się dzieje w lesie. A naprawdę jest co oglądać. Bo zwierzęta nie tylko jedzą. Niedawno można było podziwiać zabawę dzików w okresie rui. Odyńce odganiały konkurentów, a lochy czekały na zaloty. Oczywiście zwierzęta na takie zabawy muszą mieć siłę, a nie ma siły bez jedzenia.

A ile zjadają zwierzęta? Rocznie leśnicy wyrzucają około 50 ton ziarna kukurydzy, 100 ton kiszonki z kukurydzy i 100 ton sianokiszonki. Kosztuje to ok. 100 tys. zł.

sobota, 11 grudnia 2010

Niesmak po grze wstępnej… w McDonald’s

McDonald’s zaprasza na gorące francuskie croissanty! Do kawy jak znalazł, czyli amerykańska sieciówka trafiła z pomysłem w dziesiątkę. Ale strzeliła też sobie w kolano...


Wpadłam do McDonalda na croissanta, bo uwielbiam kruche i puszyste rogaliki. Już jestem w ogrodzie, już witam się z gąską — bonjour! — a tu zonk. Francuski rogalik okazuje się atrapą.

Croissanty weszły do menu McDonalda w kwietniu. Fakt, w wakacje kilka razy schrupałam to ciepłe pieczywko i chwaliłam, oj chwaliłam — a ja przecież fast foodów nie chwalę. Ale tu zrobiłam wyjątek i zrobiłam błąd. Dziś mamy grudzień, a kruche francuskie rogaliki zamieniły się w zwykłe drożdżowe rogaliki. Do croissantów im daleko – miliony kilometrów! Ale nazwa została, żeby nie było.

Jakie wnioski? Nic nie jest wieczne, nawet rogaliki. I niczemu nie można ufać — przede wszystkim amerykańskim sieciówkom. Francuską tradycję zastąpiły tanim pieczywem, ale za tę samą fast foodową cenę.

Pytam pracownicy McDonalda, co stało się z rogalikami, jakimi „restauracja” nęci w reklamach. Wzruszyła ramionami i stwierdziła w iście polskim stylu: ja tu tylko pracuję.

Jasne, ryba psuje się od głowy i to mnie smuci, bo przez takie podejście oszukuje się klientów. Zaczyna się z grubej rury, rozkochuje na zasadzie „przez żołądek do serca”, a potem? Masz, babo, placek.

Ale co ja się będę wywodziła-rozwodziła… Przecież z igły nie wyjdą igły! Amerykańska papka też nigdy nie przypomni francuskiej rozkoszy. Bo najważniejsza jest gra wstępna… A prawdziwego McDonalda ocenisz nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy.

środa, 8 grudnia 2010

Kot na walizce i w kubeczku

Kot chodzi swoimi drogami, sypia na swoich kanapach, wkłada łepek pod swój kran i w swój plastikowy kubeczek. A potem pomaga mu ręka człowieka. Też jego. Bo kot ma swój świat i swoje prawa. I są na to dowody. Zobacz!

Nic mądrzejszego i bardziej trafnego nie napiszę. Michał Bułhakow z ust mi to wyjął:
— ...zwierzę o wyglądzie rzezimieszka (cóż na to poradzić, że koty zawsze tak wyglądają? Nie bierze się to bynajmniej stąd, że są fałszywe, lecz stąd, że obawiają się, aby ktoś potężniejszy od nich — pies albo człowiek — nie uczynił im krzywdy. Skrzywdzić kota jest bardzo łatwo, ale wierzcie mi, żaden to honor, żaden!)..."

Ale kot często krzydzi się sam. Biedak... Na tym filmiku widać to dokładnie. A najdokładniej w chwili, gdy suwak najeżdża na czas: 2:28 i 4:21.


O kotach rozmawiałam też z Grzegorzem Turanuem. — Gdybym musiał kiedyś przeżyć reinkarnację, chciałbym być własnym kotem. Nie wahałbym się ani minuty — przyznał mi artysta. Ale przeczytajcie sami:

Jest pan kociarzem?
— Ogromnym! W tej chwili po domu biegają mi trzy koty. Moje są dwa — Tofi i Kofi — a trzeci należy do córki, która czasem podrzuca nam Felka. Dom jest opanowany więc przez trzech mężczyzn, którzy rządzą się swoimi prawami.

Czyli?
— Koty nie posiadają za grosz poczucia humoru w przeciwieństwie do psów. Są szalenie zasadnicze, podchodzą do wszystkiego serio i — co istotne — nie są dla siebie przyjaciółmi. Pies z psem potrafi się kumplować, ale koty mają inny charakter. Jednak — mimo iż każdy myśli, że jest najważniejszy, mają u mnie jak pączki w maśle. Mieszkają w przyjemnym miejscu, mają duży ogród i wychodzą na świeże powietrze, kiedy mają ochotę. Krzywda im się nie dzieje. Jedyne, co zwichnęło ich życie to fakt, że są kastratami. Ale dzięki temu mają piękne głosy i niesamowicie śpiewają...

Prawie jak pan — zodiakalny lew...
— Oj, ale z drobną różnicą! Śpiewam inaczej i znacznie lepiej. Kocia substancja charakteru jest tak złożona, że mój znak zodiaku nie gra w tej kwestii żadnej roli. Są ludzie, którzy lubią psy i są tacy, których pociąga ten koci sposób bycia. Pies macha ogonem i jest przewidywalny, a kot jest kompletnie zaskakujący. I właśnie to urzeka mnie w kotach. Mam też takie poczucie, że to istoty prawie doskonałe. Pani Szymborska stwierdziła kiedyś, że koty udały się Panu Bogu najbardziej... Coś w tym jest.

Czego zazdrości pan swoim kotom?
— Tego, że bezkarnie śpią całymi dniami. A ja właściwie pracuję na walizkach... Koty nie lubią kiedy się wyjeżdża. Wchodzą do toreb, bo cenią sobie stabilność i codzienny rytuał. Muszą sobie jakoś z tym psychicznie radzić, ale mają nieźle.

Chciałby pan być swoim kotem?
— Gdybym musiał kiedyś przeżyć reinkarnację, chciałbym być własnym kotem. Nie wahałbym się ani minuty. Człowiek przecież czasami nie spada na cztery łapy... I to świadczy o doskonałość naszych braci mniejszych.

czwartek, 2 grudnia 2010

Jak Praktiker przeprasza klienta

Wielka sieć kontra mały klient? Z tej mąki raczej chleba nie będzie, ale wyjątki zaskakują. Praktiker podchodzi praktycznie do kupującego — aby wrócił z portfelem, a nie siał nienawiść wśród znajomych. A wszystkiemu winien… akumulator.


Zimę odczuwają przede wszystkim samochody — zwłaszcza te ze słabymi akumulatorami. Co więc najlepiej zrobić, aby polepszyć sobie sytuację? Kupić nowy akumulator! Tym sposobem wybieram się z koleżanką na zakupy do olsztyńskiego Praktikera. Obsługuje nas bardzo niemiły blondyn. Wskazuje akumulator, który mamy kupić i tyle mamy radochy z jego pomocy. Czyżby wyznawał zasadę, że baba za kółkiem powinna radzić sobie sama? Nawet w sklepie?

— Pomoże nam pan zanieść akumulator do kasy?
— To sklep samoobsługowy. Trzeba było wziąć wózek.
— Ale wózka nie ma. Pomoże pan?
— Nie.

Przy kasie z akumulatora zaczyna sączyć się ciecz. Kapie na kurtkę koleżanki — na rękaw. Wypala się biała plama przypominająca wielki smark. Fu! Koleżanka myśli: woda to czy kwas? Smakuje: kwas! Nie ma innej możliwości: język staje jej kołkiem, rękaw nie zachęca, a klient stojący obok przestrzega, że już po kurtce... Że zaraz wypali się dziura.

Na szczęście pani przy kasie jest miła, podaje szmatkę do wytarcia i radzi, żeby wezwać menedżera. Sprawę trzeba wyjaśnić, aby nie pozostał niesmak, aby nie narobić kwasu. Zgadzamy się. Pani dzwoni:
— Klientka skarży się, że sprzedajemy wadliwy towar. Kwas z akumulatora wylał się jej na kurtkę. Skąd wie, że to kwas? Posmakowała!

Pojawia się menedżer. Patrzy na nas trochę spode łba…
— Ta kurtka kosztowała 300 zł, a teraz nie nadaje się do noszenia — podkreśla koleżanka. — I akumulator, który u was kupuję, też się do niczego nie nadaje.

Wraz z menedżerem pojawia się niemiły blondyn. Biedny, musi teraz nosić akumulator… Trochę mu to nie w smak, bo nie planował dźwigać, a teraz musi. Nie śmiej się dziadku!

Menedżer okazuje się milszy od swojego pracownika:
— Praktiker w ramach przeprosin odejmie wartość kurtki od ceny wartościowego akumulatora. Pasuje?

Pasuje.

Rachunek: 49 zł, czyli nowy akumulator i stara kurtka obsmarkana przez kwas.

Wniosek: jak to dobrze, że czasy PRL-u odeszły w zapomnienie. Że na powiedzenie „nasz klient, nasz pan” mam niezbite dowody. Jestem mile zaskoczona. Koleżanka też. Poszkodowany czuje się niestety tylko rękaw. Ale na szczęście Praktiker ma asa w rękawie — dba o swoje dobre imię.

PS. Jak to było w reklamie? "Praktiker. Da radę!"

środa, 1 grudnia 2010

Przedszkolaki: Guz jak wieżowiec

— Krosty się porobią, zachorują oskrzela, kaszel i katar. Wszystko może w człowieku zachorować — dzieciaki wiedzą najlepiej. Z maluchami z Przedszkola Miejskiego nr 20 w Olsztynie rozmawiam o zabawie... i jej skutkach.


Gdzie można się zabawić?
— Można się wyszaleć w parku. Jak są liście opadnięte z drzew albo jak śnieg spada z nieba.
— Można biegać i spotkać kolegę.
— Albo można się ślizgać, gdy się zrobi ze śniegu ślizgawka. I tak się jedzie na butach — wziuuu!
— A nie lepiej iść na basen? Tam można pływać.
— Albo można iść do takiego miejsca zabawy, gdzie jest basen z kulkami.
— Taki z kolorowymi piłkami. Można w nich skakać.
— I prawie pływać!
— Ale lepiej tam nie nurkować, bo ktoś nas może nadepnąć.
— Może z przodu nadejść i nadepnąć.
— I będzie guz.
— Taki guz może wyrosnąć jak wieżowiec.
— A ja bym poszła na plażę.
— Za zimno na plażę!
— Ja bym poszła. Nawet jak bym zmarzła. Nie boję się zmarznięcia.

A co zrobić, aby nie było zimno?
— Ubrać się ciepło. W taką specjalną kurtkę, czapkę i szalik.
— I takie spodnie śmieszne. Czasem one mają szelki, a czasem nie mają.
— I trzeba włożyć takie rajstopy na nogi!
— I ocieplane buty.
— Takie buty mają takie specjalne ciepło w środku, żeby noga się nie zaziębiła.
— Takie sweterki są w środku.
— Albo misie.
— A ja mam na szafie misie!
— A ja mam kapcie, które na palcach mają świnki.
— A moje kapcie na palcach mają misie.

W co można bawić się zimą?
— Można robić kulki. I rzucać nimi.
— A jak się zrobi wielką kulkę, potem mniejszą i najmniejszą, wyjdzie z tego bałwan. Ale te kulki trzeba ze sobą połączyć, na czubek głowy położyć garnek, w nos wetknąć marchewkę, a na oczy wziąć węgielki.
— I na guziki!
— Można też iść na stok i jeździć na łyżwach.
— Albo uprawiać skoki narciarskie.
— Sanki też wchodzą w grę...

A w co najlepiej bawicie się z rodzicami?
— Na wsi się bawimy. Można jeździć na sianie.
— Albo można budować domek!
— A ja bawię się w głuchy telefon. Mówi się jeden wyraz do ucha, a wychodzi z innego ucha inny wyraz. Przekręcony.
— Można bawić się w rysowanie i w ubieranie lalek.
— Albo można bawić się w pajączka. To taka gra, że trzeba się zatrzymać w nieruchomej figurze. Nie można się ruszać, ale można oddychać.
— Albo można iść do planetarium.
— Tam jest takie okrągłe coś i się wyświetla z takiej maszyny.
— Z takiego karabinu maszynowego.
— Wyświetlają się filmy o kosmosie.
— O, ja bym chciała polecieć na kosmos!
— Tam są prawdziwe planety i trzeba wziąć dużo szczepionek. Bo jak się ogląda prawdziwe planety można zachorować. Krosty się porobią, zachorują oskrzela, kaszel i katar. Wszystko może w człowieku zachorować.
— Jak się weźmie szczepionki, będzie można przez rakietę patrzeć na planety i gwiazdy.
— A jak się jest w planetarium, na tym okrągłym pojawia się mały miś.
— Wcale nie, bo ten miś jest wielki!
— Ale nie za wielki, bo musi zmieścić się w planetarium.
— Miś musi być w sam raz.
— W sam raz do zabawy.

niedziela, 21 listopada 2010

Montgomery: Nie dałam się zwariować

— Moje ciało nie chciało mnie słuchać i wymknęło mi się kompletnie spod kontroli. Jednak cały czas wyznaczałam sobie małe zadania, cieszyłam się z każdego niewielkiego postępu — opowiada Katarzyna Montgomery, dziennikarka.


Katarzyna Montgomery w czasie pobytu w Sierra Leone zapadła na chorobę, która na pół roku ją sparaliżowała. Ale babka się nie dała i stanęła na nogi. Dziś podpiera się laską, której rączka to zadziorny orzeł. Pytam: to jakaś metafora? A ona mi na to, że chciała by być kobietą-wampem i prowadzać na smyczy tygrysa. A orzeł to przedsmak. Voila!

Czym jest dla pani cisza?
— Uwielbiam ciszę i nie boję się jej. Wyciszam na co dzień różne zbędne dźwięki w swoim otoczeniu. Wyłączam na przykład niepotrzebnie włączony telewizor, bo w ciszy słyszę lepiej swoje myśli. Ostatnio w samochodzie zepsuło mi się radio i zupełnie mi to nie przeszkadza. Oczywiście lubię dobrą muzykę, ale też dobrze mi z ciszą. W ciszy najlepiej mi się pracuje. Kiedy przygotowuję program, śpię po trzy godziny. Pracuję do późna, potem kładę się do łóżka, a na trzecią w nocy nastawiam budzik. I w takiej totalnej ciszy czuję się najlepiej. Dopiero po kilku godzinach skupienia — gdy świta — włączam sobie nastrojową klasyczną muzykę.

Też cichą...
— Faktycznie męczą mnie dźwięki, które są nieznośne. Ludzie często mówią za głośno. Wychowano mnie tak, że nie należy swoją osobą zaprzątać uwagi w sytuacjach, które tego nie wymagają. Cały savoir vivre to przecież kodeks drogowy — uczy jak poruszać się w życiu, aby innym było z nami dobrze i abyśmy my czuli się komfortowo w każdej sytuacji. I właśnie cisza — przede wszystkim sąsiedzka — jest bardzo ważna. Akurat mam to szczęście, że mieszkam w domu w lesie i kiedy chcę — nawet o tej trzeciej w nocy — mogę włączyć sobie muzykę czy nastawić pranie. Mieszkając w niewielkim domku w lesie mam komfort hałasowania wtedy, kiedy mam na to ochotę i nikomu to nie przeszkadza. Mogę też dozować sobie ciszę wtedy, kiedy chcę.

Cisza zawsze ma taki sam wymiar dla pani?
— Doświadczyłam przenikliwej, świdrującej ciszy, kiedy leżałam w szpitalu tuż po tym, jak dopadł mnie wirus, który mnie sparaliżował. To był akurat czas Bożego Narodzenia, a ja leżałam w izolatce. Szpital usytuowany jest koło głównego skrzyżowania w Bydgoszczy — bardzo ruchliwego i głośnego miejsca. W wigilię między godz. 16 a 18 świat raptem zamarł. Nie słyszałam ani jednego dźwięku, było ciemno. Większość pacjentów wyszła ze szpitala na święta, nikt nie dzwonił, nikt nawet nie chodził po korytarzu. Poza szpitalem wszyscy siedzieli już przy stołach wigilijnych — nie przejeżdżał nawet żaden autobus. Miałam wrażenie, że świat się skończył.

Była cisza... A krzyk?
— Krzyk był, kiedy walczyłam. Nie był to jednak wyraz buntu, ale pokrzykiwanie na ciało, które nie chciało mnie słuchać i wymknęło mi się kompletnie spod kontroli. Jednak cały czas wyznaczałam sobie małe zadania, cieszyłam się z każdego niewielkiego postępu. Na etapie szpitalnym wystarczyło, że podniosłam nogę o centymetr wyżej, żeby uznać to za mały wielki sukces danego dnia. Czasami trochę oszukiwałam się, bo jednak nie podnosiłam nogi wyżej, ale... przecież podnosiłam ją w ogóle!

Były chwile załamania?
— Pierwszy moment zwątpienia przyszedł dwa tygodnie po tym, jak nagle stałam się kłodą. Ubłagałam wtedy pana Darka — rehabilitanta, aby postawił mnie na nogi na Nowy Rok. Nie chciał tego zrobić, bo miałam kłopoty nawet z siedzeniem na łóżku, a co dopiero z utrzymaniem równowagi na stojąco. Zrobił mi jednak taki prezent. Gdy nadeszła chwila prawdy, kilka osób postawiło mnie na parę sekund na ziemi. Byłam zlana potem z wysiłku i poczułam, że nie ma żadnego związku pomiędzy mną, a stopami. Doświadczyłam braku czucia wewnętrznego... Przestraszyłam się i zrozumiałam, że pokonanie tej choroby nie będzie polegało tylko na moim zaangażowaniu w rehabilitacji, ale że będzie też zależeć od czegoś, na co nie mam wpływu.

Dzisiaj sukces ma dla pani zupełnie inny wymiar...
— Z sukcesem powszechnie pojmowanym zawsze byłam na bakier. Sukces był i jest dla mnie wtedy, gdy robi się coś dobrze i jest się z tego zadowolonym. Faktycznie, pięłam się po różnych szczeblach dziennikarskiej kariery i cieszyłam się, bo oznaczało to dla mnie, że robię coś dobrze i ktoś mnie docenia. Jednak nigdy moim celem nie było zdobycie tego lub innego stanowiska. Propozycja poprowadzenia programu „Mała czarna” od Piotra Fajksa, szefa telewizyjnej „Czwórki”, też była dla mnie zaskoczeniem. Nie wierzyłam, że ją dostanę, zwłaszcza ze względu na mój ówczesny stan zdrowia. Tymczasem prowadzę program już trzeci rok i jest to dla mnie źródło ogromnej satysfakcji.

A priorytety? Zmieniły się?
— Zawsze dbałam o dobre relacje z ludźmi spoza świata pracy, żeby nie dać się zwariować show businessowi. Tu nic się nie zmieniło — zawsze ważne było dla mnie to życie poza, moi przyjaciele, moi bliscy, moje pasje. Teraz jednak więcej czasu im poświęcam. Kiedyś pracowałam za dużo, bo ciągle chciałam robić coś lepiej. Teraz, gdy się zapędzam i czuję, że biorę na siebie zbyt wiele, zapala mi się lampka: dbaj o zdrowie, daj odpocząć organizmowi, odetchnij. Na pewno dbam bardziej o to, aby mieć więcej czasu dla siebie.

Zapala się lampka i można wtedy poczytać…
— Czytam mnóstwo książek! Mam beznadziejny zwyczaj czytania kilku tytułów na raz, ale wiem, że nie tylko ja tak mam. Najgorzej, gdy książka zaczyna mi się podobać — wtedy spowalniam albo zawieszam czytanie, bo boję się, że się niedługo się skończy. A książki mam wszędzie — koło łóżka, w łazience... Jednak najlepiej czyta mi się na wakacjach, kiedy mam perspektywę wielu godzin wolnego czasu. Skupiam się totalnie i przenikam do świata książki. I może wtedy panować nawet największy hałas wokół. Kiedy czytam, zanurzam się w ciszy.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Olsztyn: kampania wyborcza jak makiem zasiał

Cisza wyborcza w Olsztynie ma inny wymiar niż w innych miastach. Burza toczy się w internecie, w gazecie, ale nie na ulicy. Kandydaci nie chcą wisieć na latarni... Czyżby pod latarnią najciemniej?




Za głowę się łapię, gdy wjeżdżam do Trójmiasta. Plakaty wyborcze krzyczą z drzew, słupów, ogrodzeń i każdego wolnego miejsca. Gdańsk nie jest więc już wolnym miastem. Jest zaplakatowanym od stóp do głów. W Gdyni i w Sopocie jest podobnie. Zamykam oczy i mogę z pamięci (fotograficznej) wymieniać nazwiska kandydatów. Od Szczurka po Żurka...

W Olsztynie natomiast hula wiatr. Plakatów ze świecą szukać. No, może tu i ówdzie jakiś powiewa. Tu jakiś obdrapany, ten z domalowanym wąsem, a ten niewidoczny, bo rozmiarów znaczka pocztowego. I na kogo tu głosować?

Chyba trzeba postawić głos po znajomości...

Wystarczy tylko jeden rzut oka, aby zauważyć, że Trójmiasto jest bogatsze o tony papieru i dykty. Więcej też zarobiły tamtejsze drukarnie, a po wyborach zgarną sporo firmy sprzątające. Ale jest jeszcze inna sprawa — wyborcy z Pomorza są lepiej poinformowani. Taki uliczny krzyk (być może) pomoże im postawić trafnie krzyżyk na karcie wyborczej. A olsztyniacy muszą szperać w internecie, żeby poznać kandydatów. A najlepiej, żeby mieli konto na facebooku — tu kampania reklamowa jest obecna, a jakże! W końcu to XXI wiek!

W Olsztynie kandydaci na polityków nie chcą wychodzić na ulice. Żeby ludzie polityków ulicznikami nazywali? Nie chcą wisieć na drzewach, krzakach i znakach drogowych. A przecież — jak mówi powiedzenie — co ma wisieć, nie utonie.

Jeśli ktoś nie interesuje się wyborami, w Olsztynie może przejść obok nich obojętnie. I jak tu takiemu przechodniowi wytłumaczyć, że to jedne z ważniejszych wyborów, skoro w mieście tego nie czuć? Po co ma się obywatel interesować, skoro miasto takiego zainteresowania nie przejawia?

A może to przedsmak ciszy wyborczej, która w Olsztynie wyjątkowo zaczęła się kilka tygodni przed „godziną zero”? Co kraj, to obyczaj...

Tylko jeden kandydat ma wyjątkowe szczęście. Ma na imię Paweł i robi sobie niesamowitą reklamę. Aby trafić do rady miasta, bierze udział w programie „Mam talent”. Występ trafił mu akurat w sobotę — na kilka godzin przed otwarciem lokali wyborczych. Cisza mu niestraszna, bo chłopak śpiewa.

Ejzenberg nie ukrywa, że liczy na swoją popularność, którą zapewnił mu udział w programie telewizyjnym. — Dzięki temu stałem się rozpoznawalny, przynajmniej w niektórych środowiskach — śmieje się wokalista. — Mam nadzieję, że to się przełoży na głosy, bo inaczej szanse, co tu ukrywać, mam niewielkie. Na to liczę plus kampania wyborcza, naturalnie w miarę moich możliwości finansowych. Gdyby się udało zdobyć mandat, to byłoby pięknie. To byłby dowód, że nie miejsce na liście, a osoba jest najważniejsza.
(Wyborcza plejada gwiazd)

Trochę mniej szczęścia ma Iwona Pavlović, która kandyduje do Rady Gminy w Dywitach. Jurorka „Tańca z gwiazdami” pojawi się na ekranie w niedzielę dopiero o godz. 20. A przecież dwie godziny później lokale wyborcze zostaną zamknięte. Komu buzia Iwony się spodoba i mu się przypomni, że „Czarna mamba” kandyduje, może nie zdążyć postawić na nią swojego krzyżyka...

Ale może w Dywitach plakaty Iwony wiszą jak szalone na każdym konarze. Nie wiem, nie wizytowałam. Widziałam tylko Trójmiasto i się przeraziłam, że aż tyle twarzy walczy o dobre stanowisko. W Olsztynie też walczą... tylko że nie słychać jak kruszą się kopie.

czwartek, 11 listopada 2010

A pies leży i patrzy...

Miło jest popatrzeć na leżącego psa. Tylko... co taki pies myśli, gdy leży?



Jak zrozumieć sposób myślenia psa i nauczyć się z nim rozmawiać? Doskonale ujął to Edward Hoagland: Przyjemność z posiadania psa odczujecie dopiero wtedy, gdy nie będziecie próbowali zrobić z niego półczłowieka. Lepiej już sami spróbujcie stać się w połowie psem.

Tylko czy uda nam się tak patrzeć na innego człowieka? I tak o nim myśleć?

sobota, 30 października 2010

Doda: królestwo i cyrk

Jestem jak Juliusz Cezar, który przybył, zobaczył i zwyciężył. Prawie, bo w tym wypadku Doda podczas koncertu w Olsztynie wyszła z tarczą, a ja na tarczy. Bo królowa jest tylko jedna. Niezaprzeczalnie.


Mówi się o niej, że jest różową krzyczącą celebrytką. Mówi się też, że jest królową polskiej piosenki… Święta prawda, bo to, co Doda wyrabia na scenie podczas Rock'N'Roll Palace Tour, przechodzi pojęcie przeciętnego Polaka. Zaskakuje na każdym kroku i z każdym wypięciem pupy. A tyłek ma niezły!


Dla niej wyjście na scenę to nie tylko odśpiewanie kilku hitów, ale niezła zabawa. I niezły szok dla publiczności — zwłaszcza tej małoletniej. Nie powiem, co Doda wyrabia przy mikrofonie (i z czym go porównuje). Nie powiem też, co robi z wielkim mięsistym sercem… Ale to widać na załączonym obrazku.


I to widać na twarzach publiczności.


Nie jestem fanką Dody, ale chylę czoła. Za 35 zł dała niezły popis swojego wokalu (ma naprawdę świetny głos), cyrkowe show z tysiącem gadżetów (od srebrnej klatki, przez latającego konia, wyskakujące języki ognia, po płonące skrzydła).


Zdecydowanie Doda jest lepsza niż inne gwiazdy. Przykładowo — Feel w Olsztynie nie pokazał wiele, a zgarnął za występ 50 zł od osoby.


Co tu kryć — Doda robi niezły spektakl. W teatrze takiego cyrkowego przepychu i przegadania bym nie zniosła, ale na scenie to kupuję. Przecież muzyka nie tylko łagodzi obyczaje. Muzyka — zwłaszcza w wykonaniu Dody — pozwala się wyluzować i powiedzieć: wow! Nie jest to sztuka wysoka, ale wysoko mierzy w rozrywkowym wydaniu. Stawiam plus — ku mojemu zdziwieniu.


Doda jest artystką, której spełniło się marzenie z dzieciństwa. Od zawsze chciała śpiewać. Gdy miała 13 lat, wyjechała do Warszawy i tam zaczęła współpracę z Januszem Józefowiczem, który przyjął ją do teatru Buffo. Występowała w „Metrze.” Równocześnie brała lekcję śpiewu u Elżbiety Zapendowskiej. Potem zaczęła śpiewać w Virgin i zrobiła błyskawiczną karierę. Zdecydowała się na występy solowe i została okrzyknięta królową polskiej sceny. Na żywo daje tego dowody…

Przeczytaj:
Doda: Nigdy nie grałam w butelkę


wtorek, 19 października 2010

Szwajcaria: tunel Alpengold

Szwajcarzy wydrążyli najdłuższy tunel świata. To moment, aby wspomnieć swoją podróż przez Alpy. Takie wydarzenia pozwalają na powrót w tamte strony… chociażby palcem po mapie.


Pracowali aż 14 lat, ale w końcu 15 października ujrzeli światełko w tunelu. Gotthard Base Tunel ma 57 kilometrów i jest najdłuższym tunelem na świecie. Szwajcarzy "zdetronizowali" Japończyków, których tunel Seikan, łączący wyspy Honsiu i Hokkaido, ma 53,9 km długości i był dotąd najdłuższy na świecie. Trzecie najdłuższe podziemne połączenie kolejowe to tunel pod kanałem La Manche, długi na "zaledwie" 50 km.

Gotthard Base Tunel zasługuje na miano Alpengold. To moja prywatna nagroda dla wszystkich pracujących panów.

Rzeczywiście tunele to duma Szwajcarii. Każdy przejazd przez wydrążone skały zadziwiał mnie do tego stopnia, że nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Przedstawiam jednak inne fotki z samochodowym tematem w tle.


Obecnie przez Alpy prowadzi wiele dróg i linii kolejowych, biegnących w dolinach rzecznych i przecinających położone niżej przełęcze. Na ich szlakach wybudowano liczne mosty i tunele, z których najważniejsze łączą: Lyon z Turynem, Genewę z Turynem, Berno z Mediolanem, Vaduz z Mediolanem, Innsbruck z Weroną, Salzburg i Graz z Wenecją i Triestem. Najdłuższe tunele znajdują się pod Mont Blanc (Arlberg – 14 km) i teraz już w masywie Św. Gotharda (Alpy Lepontyjskie).


Budowa dróg przez góry a zwłaszcza przez przełęcze alpejskie była zadaniem niełatwym. Jednakże ich budowę rozpoczęli już starożytni Rzymianie. Przed przystąpieniem do robót przeprowadzali badania kierunków wiatrów, opadów i potencjalnych tras zejścia lawin śniegowych i kamiennych. Droga miała być przede wszystkim przejezdna, ustępowano więc niekiedy naturze i nie trzymano się za wszelką cenę prostej.


Drogi alpejskie ze względów oszczędnościowych były bardzo strome. Przykładowo – do przełęczy Maloja prowadziło początkowo 3, a później 9 serpentyn, obecnie jest ich ponad 20.

poniedziałek, 18 października 2010

Jak pracują gwiazdy, czyli znani listy noszą...

Wielkie kariery zaczynają się i kończą na poczcie. Zawód listonosza popłaca i wiedzą to nawet gwiazdy. 18 października obchodzimy Dzień Pocztowca, więc z tej okazji kilka słów o znanych, którym roznoszenie listów nie jest obce.


Ludzie listy piszą? Ich wagę doskonale zna Łukasz Zagrobelny, który zanim pojawił się na scenie, pracował na poczcie.
— Uczyłem się w Technikum Ekonomicznym o profilu eksploatacja pocztowa i musiałem przejść praktyki — wspominam piosenkarz. — Musiałem też poznać wszystko, co związane z pracą na poczcie. Siedziałem więc przy okienku, a że wtedy poczta była połączona z telekomunikacją, siedziałem na centrali telefonicznej. Robiłem też odprawę pocztową i roznosiłem listy. Ale nie emerytury i renty... Aż tak dobrze nie miałem. Do pieniędzy nikt mnie nie dopuścił. Renty i emerytury roznosili zawodowcy, a praktykanci tylko listy. Ale chwała im za to, że nie dopuścili mnie do kasy!

Poczta na dzień dobry
Poeta Miron Białoszewski zaraz po powstaniu warszawskim podjął pracę na poczcie. Była to jego pierwsza posada. Sortował listy, ale potrzebował ciekawszego zajęcia. Załapał się na posadę reportera działu miejskiego w „Wieczorze Warszawy”, a potem przeszedł do „Świata Młodych”. Potem nie pracował już nigdzie. Na poczcie zaczynała też Kasia Nosowska, wokalistka grupy Hey. Nie wspomina tego czasu najlepiej, bo nudziła ją monotonia i codzienna rutyna. Wprowadzała dane do komputera, ale rzuciła to zajęcia po sukcesie na festiwalu w Jarocinie. Ale praca na poczcie to jednak nie tylko domena polskich artystów. Amerykański pisarz Charles Bukowski podjął pracę jako listonosz i przepracował w tym fachu 12 lat. Swoje przemyślenia przelał na karty powieści „Listonosz”. Listy roznosił również Rock Hudson — jeden z najprzystojniejszych gwiazdorów hollywoodzkich lat 50-tych i 60-tych. To dzięki ciężkiej torbie wyrzeźbił sobie klatkę piersiową. Nie ma się co dziwić, że świetnie wyglądał na ekranie.

Ciężka torba Zenona
Zenona Laskowika, twórcę kabaretu Tey, życie w blasku fleszy doprowadziło do alkoholizmu, więc musiał uciec w inny fach.
— Przyszedł do mnie kiedyś listonosz z mojego rewiru i mówi, że poczty nie ma kto nosić — opowiada satyryk. — Ja do niego, że może ja bym mógł. Zrobił wielkie oczy, ale mówi: „Idź pan do naczelnika, może pana przyjmą”. To poszedłem, wszyscy do mnie wyszli, nawet naczelnik. Myśleli, że sobie żarty stroję, a ja twardo, że chcę być listonoszem. W końcu kazali zrobić badania, dali mundur, czapkę i ruszyłem w miasto. Ale było strasznie. Pierwszy facet, do którego zapukałem, żeby mu dać list, nie chciał mnie wpuścić, bo myślał, że jakiś film kręcę i za mną jest kamera. Musieliśmy ściągać naczelnika, który potwierdził, że jestem listonoszem. Pomyślałem, że jak wszyscy będą mieli takie obawy, to ja nic nie zarobię. Ale szybko się rozeszło, że Laskowik jest prawdziwym listonoszem i nie było już tego problemu. Nawet każdy chciał się ze mną napić. Już to wcześniej przerabiałem w Teyu, w czasach, kiedy dużo koncertowaliśmy. Wtedy cała Polska chciała się ze mną napić. I jak tu Polsce odmówić? Ale na służbie w mundurze i czapce odmawiałem. Miałem przecież w torbie ludzkie pieniądze, telegramy, listy. Wtedy poznałem, co to ciężka praca i ciężka torba...

piątek, 15 października 2010

Dwie części Freddiego

Żył jak gwiazda, świecił jasno. Niestety zbyt krótko. To skandal, aby raz na jakiś czas nie wspomnieć Freddiego Mercurego. Bo przedstawienie musi trwać...


Freddie pojawił się na tym blogu przez przypadek. Jest piątek, praca wre, a ktoś wykrzykuje: Skandal!

Nie znam kontekstu okrzyku, ale od razu przychodzi mi na myśl kawałek Queenu „Scandal”. I tym sposobem katuję go od rana. Wirus Mercurego?

Na scenie był silną osobowością, prawdziwym liderem. Był jak huragan... Kiedy spotkałem go osobiście, okazał się bardzo spokojnym, nieśmiałym człowiekiem. Bardzo zamkniętym i obawiającym się ludzkich reakcji. Dopiero gdy poznał kogoś dobrze, otwierał się przed nimi. Jakby składał się z dwóch części.
David Wigg o Freddiem

Muszę walczyć z tak zwaną "własną osobowością sceniczną". W większości przypadków działa ona na moją niekorzyść. Zabawne, gdyż to tak, jakbym tworzył potwora — mogę się w jakiś sposób kreować, ale wtedy bardzo trudne jest znalezienie kogoś, kto zaakceptuje to w formie związku. Nie jest łatwo rozdzielić tych dwóch części, tak samo jak nie jest łatwo rozdzielić dwóch stron monety. Przez te wszystkie lata stałem się zgorzkniały i w pewnym sensie przestałem ufać ludziom. (...) Możesz być kochany przez wszystkich, ale mimo to być bardzo samotnym. To jest znacznie gorsze i bardzo frustrujące, ponieważ ludzie nie spodziewają się, że taki Freddie Mercury może być samotny. On ma pieniądze, ma samochody, ma szoferów. Ma dużo. Jednak faktycznie, ten rodzaj samotności jest najcięższym do zniesienia.
Freddie o sobie

środa, 6 października 2010

Vafidis: Talerz na rozładowanie

— Człowiek cały dzień pracuje, jest zamknięty w biurze i chce się odstresować. Idzie do tawerny, żeby zjeść i wypić, a tam na żywo gra kapela — opowiada Theo Vafidis, grecki kucharz. — Potem bije się talerze, aby pozbyć się emocji. To eksplozja!



Krótko i na temat, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie mogę więc dużo mówić, bo im więcej Vafadisa na wstępie, tym większe burczenie w brzuchu.

Kiedy ma pan ochotę powiedzieć Polakowi: nie udawaj Greka?
— To bardzo dziwne powiedzenie! Kiedy przyjechałem do Polski, zatrzymała mnie policja. Nie mówiłem jeszcze po polsku, więc miałem problemy z porozumieniem. Facet w mundurze gadał do mnie: „tralala, tralala”, a ja nie wiedziałem, o co mu chodzi. Stałem jak otępiały i miałem wielkie oczy. Coś odpowiedziałem po swojemu, a on się wkurzył: „nie udawaj Greka!” Miałem tylko paszport, więc wręczyłem go policjantowi. Stanął jak słup, bo przeczytał, że jestem Grekiem i pochodzę z Salonik.

Mandat wlepił?
— To nieporozumienie wyszło mi na zdrowie i nie dostałem mandatu. Wróciłem do domu, poskarżyłem się żonie i dowiedziałem się, że Polacy lubią mówić: nie udawaj Greka. Puściła mi nawet piosenkę Czerwonych Gitar!

Zaskoczyła pana?
— Trochę. Teraz już do tego podchodzę z przymrużeniem oka, ale i nikt mi już tak nie mówi. Jestem prawdziwym Grekiem, więc po co mam udawać? Już się nie wkurzam.

A w czym jeszcze Polacy pana wkurzają?
— Gdy jestem w kuchni i muszę mieć gotowy bufet na 150 osób za pół godziny, słyszę od Polaków: damy radę, szefie. Denerwuję się, bo przecież czas nagli, a Polacy na luzie mi mówią: spokojnie, nie ma problemu... Ale wiem, że problemu nie ma. Jedzenie jest na czas. Ale ten luz... Oj, oj.

Co zachwyciło pana w polskiej kuchni?
— Uwielbiam kuchnię myśliwską. Dobrze przyrządzone dziki i sarenki są dla mnie prawdziwą polską tradycją. Trzeba jej pilnować, aby nie zanikła. Mówicie, że dziczyzna jest droga, ale jest też pyszna. Na inne rzeczy tracicie pieniądze: na samochody, komórki, markowe okulary przeciwsłoneczne. Na jedzeniu oszczędzacie, bo go nie widać.

Czyli pokaż się, a zastaw się?
— Lubicie się pokazywać, a przecież jedzenie idzie do brzucha. Też wartościuje nasz styl życia. Ale muszę przyznać, że kultura w Polsce jest bardzo wysoka. Zachwyca mnie to, że panowie bardzo dbają o przepuszczanie pań w drzwiach. To drobiazg, ale bardzo istotny. W Grecji już tego nie ma. Cenię też to, że żaden Polak nie powiedział mi nigdy złego słowa. Jesteście otwarci na inne narody. Mam porównanie — przez dziesięć lat mieszkałem w Niemczech i widzę kolosalną różnicę. Z Polakiem można śmiało pogadać, pośmiać się...

I wódki się napić.
— To podstawa w Polsce! Jednak sposób picia wódki nie przypadł mi do gustu. Nie wchodzi mi tak dobrze jak wam. Wódkę pije się na raz — hop w gardło. Ja tak nie potrafię. Grecy piją alkohol, ale alkohol nie pije nas. Nie trzeba się upijać, można się delektować. Tak jak podziwia się grecką kulturę. Polacy są nią zachwyceni i to mi się bardzo podoba. Jestem dumny z Grecji! Pieniądze raz są, raz ich nie ma, a kultura to największy skarb, który jest zawsze.

A lubi pan rybkę po grecku?
— Szykowałem się na pierwsze spotkanie do teściowej. Zaprosiła mnie na obiad, a żona — która jest Polką — przestrzegła ją: mamo, on jest Grekiem i jest szefem kuchni. Teściowa postanowiła więc stanąć na wysokości zadania i przyrządziła rybę po grecku. Posmakowałem, skrzywiłem się... Teściowa w szoku: nie smakuje ci ryba po grecku? Smakowała, ale to danie jadłem pierwszy raz. To wymysł Polaków, Grecy nie mają pojęcia, że taka potrawa w ogóle istnieje. Ale taki wasz naród, że kombinuje...

Bo Polacy lubią jeść, po prostu.
— I lubią też grecką kuchnię. Ale przede wszystkim lubią grecki naród, a Grecy lubią Polaków. Dlaczego? Jak pracujecie w Grecji, jesteście pracownikami numer jeden i świetnymi fachowcami. Podróżujecie też do nas z przyjemnością, więc to też nam się podoba. A jak już podróżujecie, zachwycacie się naszą kuchnią. Potraficie też świetnie się bawić i tańczyć.

Taniec łączy ludzi. W Olsztynie będzie pan gościem podczas „Greckiego wesela”. Co wyróżnia greckie wesele?
— Tradycji mamy bardzo wiele i każdy region ma swoje. Ale czy w Polsce jest inaczej? Górale weselą się po swojemu, nad morzem też mają swoje zwyczaje. Na Krecie na przykład faceci strzelają z pistoletów. Pamiętam, jak robiłem program kulinarny z polskimi kamerzystami właśnie w tamtym rejonie. Grecy zaczęli strzelać, a przestraszeni Polacy wzięli kamery pod pachy i chcieli uciekać: pozabijają nas! Na szczęście zostali. I przeżyli.

A co oznacza tłuczenie talerzy?
— Radość oznacza. Człowiek cały dzień pracuje, jest zamknięty w biurze i chce się odstresować. Idzie do tawerny, żeby zjeść i wypić, a tam na żywo gra kapela. Zamawia się wtedy ulubioną piosenkę i tańczy się samemu na środku sali. Nikt nie może towarzyszyć! Ludzie mogą jedynie skakać wokół. Potem bije się talerze, aby pozbyć się emocji. To eksplozja!

W Polsce też mamy talerzową eksplozję — podczas kłótni małżeńskich...
— A nie lepiej razem z żoną tłuc talerze, żeby wyzbyć się negatywnych emocji? Nerwy puszczą i będzie się żyć długo i szczęśliwie. Po co rzucać talerzami i brzydkimi słowami na k... i ch...? Grecy mają temperament, ale mają też sposób, aby się rozładować.

wtorek, 21 września 2010

Hermaszewski: Kawa z własnego potu

— Lot w kosmos był jak wygrana w totka — przyrównuje Mirosław Hermaszewski, pierwszy i jedyny Polak, który odbył lot w kosmos.


Nam dane tylko patrzenie w gwiazdy, gdy bezchmurne niebo... A Mirosław Hermaszewski mógł te gwiazdy prawie dotknąć. Jako jedyny Polak odbył podróż w kosmos. Było to lata temu, ale w jego oczach ta niewyobrażalna przez nas rzeczywistość jest wciąż piękna. Bo nie odbiła mu ani woda sodowa, ani palma, a stał się przecież bohaterem narodowym zanim wybrano Polaka papieżem.

Kręciło się panu w głowie w kosmosie?
— Czy kręciło? Ja tam przeżywałem pewien rodzaj choroby morskiej. W stanie nieważkości błędnik nie rozumie, w jakiej sytuacji się znajduje. Przez pierwsze dni musiałem przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Wykonywałem powolne ruchy głową, żeby właśnie tego kręcenia czuć jak najmniej. Kiedy już się przyzwyczaiłem, było mi absolutnie fajnie.

Wszystkie grubasy czułyby się świetnie w kosmosie!
— Gdyby tak było, grubasy latałyby w kosmos! (śmiech) Ale rzeczywiście, w kosmosie nie odczuwa się ciężkości ciała. Pewną namiastką tego jest pływanie w wodzie o dużym zasoleniu, kiedy wypór jest duży i nie czuje się tej naszej codziennej wagi.

Woda w kosmosie jest na wagę złota. Odzyskiwał ją pan... z własnego potu.
— Nie tylko z potu, a nawet z wydychanego powietrza! Specjalne wentylatory przepuszczały powietrze przez system rurek chłodzących, na których osadzała się para wodna. To tak jakby chuchnąć na lustro... Woda ta spływała przez mikrootwory, potem była transportowana przez miniaturowe pompy do specjalnego zbiornika, gdzie była destylowana, czyli oczyszczana. A potem była wzbogacana solami mineralnymi i taką wodę piłem, przyrządzałem z niej herbatę i kawę.

A przy kawie najlepiej się czyta. Zabrał pan ze sobą pierwsze strony ulubionych książek...
— Podczas lotu nie było czasu na czytanie! A książki, jakie wziąłem, były pewną symboliką. Leciałem w określonym celu naukowym, ale wiedziałem, że będzie mi miło mieć te książki przy sobie. Nie były to może moje ulubione lektury, ale takie, które miałem w domu w zasięgu ręki. To było coś Josepha Conrada, „Kamienie na szaniec” Aleksandra Kamińskiego i „Ziemia, planetę ludzi” Antoina de Saint-Exupérego, którego bardzo cenię. Ten tytuł był akurat bardzo na temat. Obserwując ziemię z rakiety, widzi się w każdej sekundzie inne widoki. Ale oprócz tego piękna, człowiek zaczyna zastanawiać się nad sobą, zaczyna filozofować. Widziałem Ziemię, nicość, gwiazdy i wtedy zadawałem sobie pytania: kim jest człowiek?

Wzruszył się pan wtedy?
— Człowiek jest małym pyłkiem we wszechświecie. Ale pyłkiem myślącym, który musi zmierzyć się ze skałą i ją pokonać. A czy się wzruszyłem? Były takie momenty. Zwłaszcza fakt, że tam jestem i że wszyscy na dole o tym wiedzą... Miałem też niezwykle wzruszającą rozmowę z mamą, która próbowała mi powiedzieć, że jestem bohaterem. A ja ją skontrowałem, bo uważam, że to ona jest bohaterką. Potrafiła z nicości utrzymać nas przy życiu, wychować i pięknie kochać. Moja mama to kobieta, która była zapracowana przez całe życie. Poświęciła się dzieciom, ale nigdy nie powiedziała, że jest zmęczona. Zawsze znalazła czas, aby pogłaskać po główce, przytulić... Ale gdy trzeba było, potrafiła też zdzielić ściereczką po tyłku.

Życie może być jak kosmos?
— To przeciwność wielkiego kalibru. Tu, na dole, też trzeba zetknąć się z niewiadomymi i jak najwięcej zapamiętać na przyszłość. Pojemność naszego umysłu jest jak komputer — wiele rzeczy postrzegamy, ale wiele też zapominamy. Jednak, o dziwo, każdy dzień mojej wyprawy w kosmos pamiętam doskonale. Swoją podróż mogę podzielić na godziny, na minuty, a nawet na sekundy. Tak głęboko kosmos został w mojej pamięci... Ten film cały czas w głowie jest zarejestrowany i oglądam go w pamięci, kiedy tylko mogę. Śni mi się nawet...

Tęskni pan za podróżą?
— Skoro mi się śni, więc tęsknię. Wszystko z tej podróży było interesujące i bardzo niezwykłe. Nie można cieszyć się widokiem Ziemi, kiedy nie przeżyje się startu. Nie można o tym opowiadać, jeśli szczęśliwie się nie wróci. Wszystko skleja się w jedną całość, w jeden wielki łańcuch zdarzeń. Ogniw jest tak wiele, że gdyby jedno puściło, cały łańcuch się rozwala. Nie ma nic. Kiedy jadę samochodem i coś mi się popsuje, mogę zjechać na pobocze, wyjść i przyjrzeć się silnikowi. Mogę złapać stopa albo po prosu się przejść. W kosmosie na taki spacer nie mógłbym sobie pozwolić. To absolutnie inny wymiar — w sposobie myślenia, postępowania, odczuwania. Nawet w sposobie czucia się bezpiecznym.


Leciał pan 8 km na sekundę — jak kula wylatująca z pistoletu. Jak odczuwa się taką prędkość?
— To 28 tysięcy km/h... Odczucie prędkości jest zawsze nierzeczywiste. Kiedy lecimy samolotem rejsowym z prędkością niemalże 1000 km/h, też tego nie odczuwamy. Ale już przy starcie odczuwa się tę prędkość. Wciska mocno w fotel. W rakiecie to zdecydowanie lepiej się odczuwa — to taka jazda z adrenaliną.

A potem piękne widoki.
— Przyznam, że sam nie wierzyłem w to, co widziałem. To było tak fantastyczne, że mogłem tylko złapać się za głowę. Bo czułem, że to nierealne — zupełnie tak, jak wygrana w totka 28 milionów złotych. Chociaż to jest bardziej możliwe niż lot w kosmos, bo co i raz ktoś trafia szóstkę. Oczywiście lot w kosmos to nie hazard. Żeby polecieć musiałem długo się przygotowywać i mieć pewne predyspozycje. Teraz, kawał czasu po powrocie, z przyjemnością o swoich przeżyciach opowiadam.

Zmienił się pan „po kosmosie”?
— Nie mogę uogólniać. Może jestem bardziej dokładny... Myślę, że chyba jednak życie jest bardziej ciekawsze od kosmosu. Ono nie szczędzi różnych niespodzianek. Nauczyłem się wybierać i cenić pozytywy. Bo niedobrych rzeczy staram się nie rozpamiętywać. Życie jest naprawdę piękne... A jeszcze wzbogacone o doświadczenia kosmosu...

czwartek, 16 września 2010

Vive la France: Nicea

Nice is nice — to przychodzi mi do głowy, gdy myślę o Nicei. I jeszcze turkusowe morze, zlane słońcem wzgórza i świetlista noc. Bez wiatru, bez problemu, bez kontekstów. I bez Sławomira Mrożka.


Najlepiej spało mi się w Nicei. Wszechobecne wzgórza tworzą tu mikroklimat — bezwietrzny i w sam raz na sen. A co mi się śniło? Chyba to, że mogłabym oddychać Niceą bez końca. Nie dziwię się więc, że tu właśnie wyemigrował Sławomir Mrożek. Nigdzie jednak pana Sławka nie spotkałam. Nie spacerował, nie kupował bagietek, nie chodził nawet z psem — o ile takiego ma. Chętnie bym to sprawdziła, chętnie bym pana, panie Sławku, odwiedziła — wpadła na herbatę, zamieszała łyżeczką herbatę, namieszała trochę w pana życiu i zatańczyła tango bez podtekstów. Ale nie znam pańskiego adresu!


Nicea od zawsze jest idealnym miejscem dla myślicieli i artystów. Tu tworzyli Friedrich Nietzsche, Aleksander Dumas, Lew Tołstoj i Antoni Czechow. Ten podobno w tej części Francji ukończył „Trzy siostry”.


Ale nie samą sztuką człowiek żyje. Na poniższym obrazku nie znajduje się nicejski przysmak pisaladiere — cienki placek z duszoną cebulką, oliwkami i anchois. Nie jest to też sałatka nicejska, ale... smakuje prawie jak ona. I proszę mi nie mówić, że "prawie" robi wielką różnicę!


Po pseudoazjatyckim posiłku czas na spacer. Po zupce trochę suszy, więc najlepiej chodzi się nad wodą. Port jachtowy zachwyca mnie geometryczną precyzją.


I tym, że cumuje tu statek ochrzczony moim imieniem. "Mój ci on!"


W Polsce różowe elewacje mnie rażą, a we Francji cieszą oko. Ot, paradoks. Na Côte d'Azur nie muszę zakładać różowych okularów. Bo i po co?


Lubię francuskie rogaliki. Lubię też francuskie piosenki. Ale kręcą mnie najbardziej stare samochody. Francuskie, niemieckie, te z duszą. Są jak wino?


Mniej kręcą mnie skutery, ale lubię czuć wiatr we włosach. Niestety jazda w kasku obowiązkowa.


Przeczytaj też:
Vive la France: Saint-Tropez
Vive la France: Cannes