niedziela, 29 sierpnia 2010

Jak czas płynie na Łynie

Spływaj! — tak mówi mi wiatr, gdy płynę sama kajakiem po Łynie. Nie daję się, wiosłuję i wiem, że Łyna to rzeka, na której nie można się nudzić. Po co więc szukać atrakcji, po co wbijać się na zatłoczoną Krutynię? Na Łynie czas tak samo płynie!


Wieje, strasznie wieje. Słońca niewiele, niebo zasłonięte chmurami. Pogoda pod psem — tylko deszczu brakuje, ale na szczęście nie pada. Jeszcze? Pojawiam się w umówionym miejscu — na moście w Bartągu. Zaraz dziesiąta, mam dołączyć się do grupy płynącej z Rusi. Ale niestety następuje szybka zmiana planów, bo grupa nie płynie. Mam sama wiosłować?
Kajak przywozi pan Adam, który tłumaczy, jak zachować się na wodzie. — Jak będzie pani miała dość na Brzezinach, proszę dać znać — mówi z uśmiechem. — Przyjadę, wyłowię.
Mam mieć dość? Nigdy w życiu! Łyna to nie Amazonka, więc muszę dać radę — mimo iż to mój pierwszy kajakowy raz na rzece. Wcześniej wiosłowałam tylko po jeziorach i zawsze w towarzystwie — na cztery ręce, na dwa wiosła.


Walka z wiatrem
Wsiadam w dwuosobowy kajak i ruszam. Trzciny szumią, woda płynie w miarę spokojnie. Gdyby nie wiatr, usłyszałabym śpiew ptaków. Po prawej mijam jakieś gospodarstwo i wpływam między pola i łąki. I tu zaczynają się schody. Nic mnie nie osłania — żadne drzewo, żaden dom. Nic! Wiatr daje mi popalić i ściąga kajak w bok. Ale nie daję się, zaciskam zęby i wiosłuję ile sił w rękach. Raz mi się udaje, innym razem powiew jest na tyle silny, że wpływam w trzciny — a to bokiem kajaka, a to dziobem. I tu zaczynają się schody, bo wiatr hula tak bardzo, że obraca mnie tyłem do nurtu. Muszę się jakoś „postawić do pionu” — znów zaciskam zęby i manewruję wiosłami. Już wiem jak don Kichot walczył z wiatrakami... Jestem jednak lepsza — udaje mi się! Znów płynę do przodu!

Wodna serpentyna
Wiatr wchodzi w zmowę z zakolami rzeki, których do Brzezin jest wiele. Ciągle zawijasy — w lewo, w prawo. Łyna to serpentyna! I już jestem w ogródku na Brzezinach, już witam się z gąską, a tu kolejny „zakręt”. Ile mi zajmuje przepłynięcie zaledwie 3,5 km? W takich warunkach grubo ponad godzinę... Ale za to widoki piękne — malownicze drzewa, lasy w oddali — o Warmio moja miła! Natrafiam też na zatopiony telewizor w całkowicie bezludnym miejscu. Kto go tu wyrzucił? A może nurt Łyny go tu przywiódł? Potem wpadam kajakiem na martwego dzika, który — na moje oko — nie nie mógł wyjść z rzeki i tak został. W tym miejscu — przy pięknym drzewie — nurt szalenie ściąga w bok. Dlatego nie dziwię się, że ląduję w trzcinach. Obok pana dzika...


Na leżąco
Dobijam do Brzezin. Tam czeka na mnie Paweł, fotoreporter. — Co tak długo? — dziwi się. — Czekam na ciebie i czekam. Nie masz dość?
Nie mam, płynę dalej. Tym bardziej, że przestaje wiać, bo przecież wokół domy i drzewa. Spokojnie dobijam do centrum Olsztyna — mijam most na Tuwima, a potem na Obrońców Tobruku. Tu niespodzianka, bo tuż za mostem ciągnie się bardzo nisko osadzony ciepłociąg. Trzeba położyć się w kajaku, aby nie nabić sobie guza. Potem płynę między brzegami zasypanymi przez butelki i śmieci. Oj, nie jest ładnie. Drodzy olsztyniacy, do śmietnika za daleko? Łyna nie rozpuszcza śmieci... chociaż mogłaby. Jak się wpływa do miasta, woda staje się mętna, a momentami brzydko pachnie. To za sprawą cwanych odpływów ścieków, które co jakiś czas rzucają się w oczy. Fu!

Łapak na koniec
Paweł ma mnie łapać na starówce, ale jestem od niego szybsza. Dziwi się, kiedy dzwonię spod mostu na Niepodległości. — Już dopłynęłaś? A co tak szybko? Zwolnij trochę!
Zwalniam, bo jest na co popatrzeć. Starówka widziana z koryta rzeki charakteryzuje się powykręcanymi konarami i przebijającymi się przez korony drzew zabytkami. I napisem na betonowym stoku przed mostem świętego Jana: FANY — META. I ludźmi, którzy patrzą na mnie jak na zjawę: o, kajak na Łynie! Fakt, to niecodzienny widok — Łyna nie jest aż tak modna jak mazurska Krutynia. Ale cudze chwalicie, swego nie znacie.


Spływ kończę w łapaku do kajaków usytuowanym na lewym brzegu rzeki — tuż przy zamku. Bilans: przepłynęłam 9 kilometrów, walczyłam z wiatrem, zwiałam Pawłowi i... nawet nie spłynęłam potem. A w dodatku to był mój pierwszy raz na Łynie!

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Ani Mru Mru: Gruba ryba w siatce

— Częściej gram w nogę, w siatkówkę rzadziej, bo mam mało znajomych, którzy grają. Ale jak przychodzi lato, zacieram ręce, bo można łupać w siatkówkę plażową — przyznaje Marcin Wójcik z Ani Mru Mru.


Z jednymi gadka nie idzie, z innymi można rozmawiać godzinami. A jeszcze z innymi wchodzi się na taki kaliber wymiany zdań, że do absurdu to tylko krok. I tak właśnie jest z Marcinem Wojcikiem. Kabareciarz zawodowo i prywatnie. Ta rozmowa temu dowodzi.

Wyciągnęłam cię z masażu...
— Byłem, leżałem, masowano mnie, ale się skończyło. Trzeba jakoś z życia korzystać. A tak szczerze — grałem przez cały dzień w golfa i plecy mnie bolały. Nie dałbym rady żyć z takim bólem — musiałem oddać się w ręce masażysty. To są ręce, które leczą. Ale jestem też najlepszym siatkarzem świata.

A co cię wyróżnia?
— Wszystko. Mam nienaganną postawę, smukły tors, piękne kolana i dobrze wyglądam na boisku. Ale ja w ogóle jestem genialnym sportowcem. Czego się nie dotknę, zamienia się w złoto.

A skąd miłość do siatkówki?
— Z ulicy. Szedłem sobie drogą i wracałem ze sklepu. Pamiętam to jak dziś, że byłem w sklepie, ale nie pamiętam w jakim. Ale idę sobie ulicą, patrzę, a tu leży siatka. Taka plastikowa, normalna. Wziąłem ją, gdy nikt nie patrzył, zwinąłem w kulkę, zacząłem podrzucać i odbijać główką. Okazało się, że jednak ktoś mnie wtedy widział... I był to trener polskiej kadry w odbijaniu siatki górną częścią czoła. Zachwycił się moją taktyką.

I powiedział: biorę cię!
— I mnie wziął. Ale powiedziałem mu najpierw, że musi się spotkać z moim menedżerem, bo ja tani chłopak nie jestem. Papiery muszą być podpisane — dopiero potem główka będzie pracowała. Dogadaliśmy się, grube pieniądze poszły w ruch, a ja zostałem grubą rybą w siatce.

A potem zdobywałeś medale, puchary, kobiety.
— Kobiety w pierwszej kolejności, a potem złote wisiory i kielichy. I zjeździłem kawał świata. Ale największy sukces w odbijaniu siatki głową odniosłem w Boliwii. Był to turniej towarzyski, ale wszystkich powaliłem na kolana. Tam udało mi się odbić górną częścią czoła aż cztery razy siatkę.

Brawo, ja potrafię tylko trzy razy!
— Na tym właśnie polega różnica, że trzy razy każdy głupi odbija.

Dzięki...
— Ale to tylko powiedzenie, wcale tak o tobie nie myślę. Wyznaję solidarność sportowców tej samej dziedziny.

Ale cztery razy... Nie nabawiłeś się siniaków?
— Jestem profesjonalistą, dużo trenuję, więc nie obawiam się żadnych kontuzji. Złego licho nie bierze, nie ma obaw. Wiesz, jak ktoś zaczyna, to może sobie kilka guzów nabić. A poza tym na początku kariery nie skacze się na głęboką wodę ani nie zjeżdża na nartach ze stromej góry. Trzeba przygotować organizm do ekstremum. Czasem, owszem, nadwerężę sobie naskórek, ale na takie przygody mam specjalne metody. Nie zdradzę ich jednak za darmo.

Zapłacę w naturze.
— Wow, w naturze?

Dam mleko prosto od krowy. Naturalne!
— O właśnie mleka mi brakuje, więc zgoda — umowa stoi. To jakie sposoby mam podać?

Wszystkie!
— Trzeba naoliwić głowę specjalną oliwą. Można też nałożyć krem na czoło, który nie tyle chroni skórę, ile powoduje genialną przyczepność siatki. Mam też patent na guzy — nie martwić się o nie. Na razie nie wykryłem u siebie żadnych, więc... może ten krem też na nie działa?

To masz szczęście... Ja sobie guza nabiłam.
— Od siatki? A może próbowałaś przebić głową mur? Pamiętaj — głową muru nie przebijesz.

Grasz w siatkę na hali czy na plaży?
— Różnie, ale wolę na plaży. Powiew wiatru mnie mobilizuje. Zresztą mistrz siatki zawsze gra w siatkę. Chętnie zwija w kulkę profesjonalną siatkę i próbuje. Siatka musi mieć kolor mleczny.

Czyli ciągnie cię do mleka, do krowy...
— W dalszym ciągu nie zapłaciłaś mi w naturze! Czekam! Zaraz zsiadłe się zrobi, a ja wolę świeże.

A szczerze — grasz w siatkówkę?
— Częściej gram w nogę, w siatkówkę rzadziej, bo mam mało znajomych, którzy grają. Ale jak przychodzi lato, zacieram ręce, bo można łupać w siatkówkę plażową. Kiedyś, kiedy byłem w Kenii, grałem nawet w jednym zespole z oryginalnym Masajem. Wyjątkowo wysoko skakał, bo jest wysoki, więc natura go dobrze wyposażyła. Grałem z Masajem i graliśmy przeciwko Holendrowi i Niemcowi.

Kto wygrał?
— A mogę prosić o inny zestaw pytań?

Jakie sobie upodobałeś plaże do grania w siatkę plażową?
— Lubię polskie plaże, ale nie ma na nich wiele miejsca. Zawsze się boję, że kogoś nadepnę, a tego bym nie chciał. Leży człowiek przy człowieku, a gdzie boisko? Nie ma. W tym roku byłem w Chorwacji i próbowałem grać w siatkę plażową, ale ciężko było. Przeszkadzały kamienie, które wbijały się w stopy. Dlatego staram się być coraz lepszy w golfa — kręci mnie ten sport. Ale siatka też jest niezła...

Występujesz w stroju siatkarza?
— To beznadziejne przebranie i nie do twarzy mi będzie. Niski chłopak jestem i załamałem się kiedyś... Jechałem raz windą z czterema siatkarzami AZS Olsztyn. Chłopy jak dęby! Sięgałem im do pasa.

Ale mogłeś przyjrzeć się ich pępkom.
— Wszyscy mieli na sobie kożuchy, więc brzuchy mieli zakryte. O, a może będę występował w kożuchu? Na pewno będę rzucał się w oczy. Bo jako mistrz muszę rzucać się w oczy.

Przeczytaj też:
Ani Mru Mru: Szykuj się Waldek!

niedziela, 22 sierpnia 2010

Przygoda w Olsztynie... zaliczona

Co Niedźwiedź robi w Australii? Co to jest wheelsurf? Szukajcie odpowiedzi, a znajdziecie — na starówce w Olsztynie. Naprawdę.


Jest niedziela, słońce w zenicie, wędruję na starówkę, bo trwa Festiwal "Strefa Przygody". Póki jest lato, miasto stara się, aby powyciągać ludzi z domu. Ale inaczej nie może być — impreza stawia na podróżowanie i wszystko, co z wędrówkami się kojarzy. Nawet tymi w czasie i w przestrzeni.


Pech, bo dinozaur nie chce opowiadać o swoich upodobaniach. Stoi, ma otwarte oko, paszczę i strzeże porządku. Ma szansę na etat w straży miejskiej? Chyba nie, tam stawiają na młodych i prężnych.


Wędrować można w różny sposób: wyobraźnią, rowerem, pociągiem, a nawet wheelsulfem — jednym z najciekawszych gadżetów, jakim można przewieść cztery litery. Ten brazylijski jednokołowiec należy do najbardziej osobliwych pojazdów na świecie. Kosztujący 2500 dolarów pojazd może zrewolucjonizować rynek pojazdów jednośladowych. Może straż miejska kupi? A może nawet policja? Nie radzę, monocykl rozpędza go do prędkości 35km/h...


Wolę jednak stare wozy. Wiem, że nie mają klimatyzacji, ale jazda takim wozem podwozi temperaturę w innym stopniu. Chętnie bym się przejechała takim cackiem — nie mam jednak kluczyków do tego rolls royc'a.


W Olsztynie na imprezie zjawia się też radiowy klasyk (żeby nie powiedzieć dinozaur) — Marek Niedźwiecki, wielbiciel podróży do Australii.


Rozmawiałam z nim przed imprezą, wiec uprzejmie donoszę, co ma do powiedzenia. Na zdjęciu widać, jak Marek zerka na ten wywiad... Znaczy, że prawdę mówię!

Rwie pana do świata...
— Moje podróże wzięły się z radia. Pierwszy wyjazd do Australii był w 1995 roku na zaproszenie tamtejszych czterech stacji radiowych. Od tamtej pory byłem już jedenaście razy.

Ale na pana mapie leży nie tylko Australia.
— No tak, trochę zwiedziłem! Dziś jednak już coraz mniej lubię latać. Chętnie podróżuję do Ameryki, bo tam zawsze kupuję płyty. Lubię też latać po Europie, aby odwiedzić moje ulubione miejsca. Byłem raz w Afryce i nie wiem, czy raz jeszcze polecę.

Za ciepło?
— Chyba lubię wracać w miejsca, które lubię. W tej kwestii jestem sentymentalny. Jak coś mnie nie zachwyci, nie wracam tam. Na Korsyce byłem ponad dziesięć razy, a nigdy nie byłem w Hiszpanii, bo mnie nie ciągnie. Nie byłem też nigdy w Ameryce Południowej, bo nic mnie tam nie interesuje. Raz byłem w Meksyku i nie wiem, czy tam wrócę... Nie mam potrzeby zaliczania. Nie chcę się chwalić: tu byłem, tu byłem i tu byłem. Wracam tam, gdzie jest mi dobrze.

Wrócił pan też do Trójki.
— Tak wyszło. Musiałem odejść na chwilę. Odczekałem trochę i jestem znowu.

A gdzie teraz pan wyrusza?
— Niewykluczone, że pod koniec sierpnia będę w Amsterdamie, a we wrześniu w Chicago. 11 września jest tam koncert trzech wielkich piosenkarzy — Michaela McDonalda, Donalda Fagena i Boza Scaggsa. Oni pewnie nigdy już w tym składzie nie pojawią się w Europie, więc warto tam polecieć.

Mówi pan o świecie... Cudze chwalicie, a swego nie znacie?
— Nie o to mi chodzi, że ciągle latam do Australii... Jednym z moich ulubionych miejsc są Góry Izerskie, gdzie kupiłem sobie nawet kawałek ziemi z myślą, że może kiedyś tam osiądę. A Polska? Mam taki cykl na swoim blogu, gdzie opisuję miasta na daną literę. Po wizycie w Olsztynie znajdzie się też wpis na „O”. Przyznam, że lubię łazić po nieznanych mi miejscach. W Olsztynie byłem w latach osiemdziesiątych.

Warmię i Mazury też omija pan szerokim łukiem?
— Augustowa nie omijam, bo tam Trójka ma swoją letnią stolicę. Tych rejonów jednak nie znam za dobrze, bo boję się komarów. Ale mam nadzieję, że w Olsztynie mnie nie pokąsają, bo nawet mucha Trójki słucha! Chociaż... muchy ostatnio w Augustowie do mnie ciągnęły. Ale to pewnie dlatego, że mam srebrne włosy, więc wyglądałem jak lampa.

PS. Szukacie odpowiedzi na pytania zawarte w lidzie i nie znajdujecie? Za późno, następny festiwal już za rok. Oczywiście w Olsztynie.

Przeczytaj też:
Festiwal Strefa Przygody 2009

niedziela, 15 sierpnia 2010

Biesowo: pierogi, że palce lizać!

Ślinka leci? Już za późno. Wszystkie pierogi zjedzone, a IV Warmińska Uczta Pierogowa w Biesowie przeszła do historii. Następne obżarstwo już za rok. A właściwie dopiero za rok!


Polak mądry po szkodzie. Po 90 minutach od rozpoczęcia pierwszej imprezy — mimo przygotowanych 5 tysięcy sztuk, pierogów zabrakło. Ludzie torbami brali, na święta, do domu. Dlatego Biesowo i wspierające okoliczne wioski podczas czwartej edycji Warmińskiej Uczty Pierogowej zrobiło 58 tysięcy sztuk pierogów: m.in. warmińskie, wileńskie, ruskie, z kapustą i z grzybami, z mięsem i na słodko.


Pierogi można było kupić na kilku stoiskach, do których ustawiły się kolejki. Za sztukę płaciło się złotówkę.


Pierogi gotowały się nie tylko w garach, ale i na słońcu. A przygotowanie pieroga na żywo pewnie dla tych, co jedzą oczami...


Pierogi swoje święto miały 14 sierpnia. Palce lizać!

Przeczytaj też:
Zniknęły pierogi z Biesowa

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Motolotnia doda ci skrzydeł!

Ikar chciał latać... I od starożytności nic się nie zmieniło. Dziś — z pomocą inżynierów — łatwiej jest wzbić się w powietrze. A jak Olsztyn wygląda z lotu ptaka? Leciałam na motolotni, widziałam, więc uprzejmie donoszę: zaskakująco.


Latam... bo jest niebo. To najprostsze wyjaśnienie na odwieczną chęć latania. I prawdziwe. Z nieba świat wygląda inaczej — znikają problemy, gonitwa i korki.
— W lataniu fajne jest to, że nie mamy ograniczenia w przestrzeni — przyznaje Jarek Ruszczyk, motolotniarz. — Możemy wznosić się, opadać, skręcać. Jest inaczej niż na ziemi, bo nic nas nie ogranicza. Wzbić się w powietrze możemy szybko, bo motolotnia na wysokość tysiąca metrów wznosi się około 2-3 m/s.
I rzeczywiście — start motolotni to błyskawiczne poderwanie się w górę. Nawet nie czuję momentu wbicia się w powietrze. Ale potem emocji jest znacznie więcej — Olsztyn i okolice z lotu ptaka wyglądają niesamowicie. Nawet trochę za duży kask na głowie nie przeszkadza, żeby obserwować uroki ziemi. Mają rację ci, którzy ściągają na Warmię tylko po to, aby nad nią polatać.


Przed lotem rozmawiam ze spadochroniarzem. Przyjechał specjalnie z Opola, żeby „pofruwać” w Olsztynie.
— Uwielbiam spadać z ogromną prędkością, bo ponad 200 km/h — twierdzi Tomasz Olszewski, skoczek z dwudziestoletnim stażem. — A potem fascynuje mnie otwarcie czaszy spadochronu i powolne opadanie na ziemię. Człowiek w powietrzu czuje, że żyje — ogląda świat bez całego bagażu inżynierskich pomysłów. Jest sam w przestrzeni. A samotność nad Olsztynem jest na tyle piękna, że żadne inne miasto nie ma tylu jezior i zieleni. Kto może to zobaczyć, jest szczęśliwcem.


Szczęśliwcem można być nie tylko ze spadochronem. Można nim być nim również na motolotni, czyli na trójkołowym wózku z miejscami ustawionymi jedno za drugim. To cudo z jednym skrzydłem naprawdę może przenieść człowieka w zupełnie inny wymiar. Z tyłu znajduje się silnik i pchające śmigło, które rozpędza motolotnię do ok. 100 km/h. Steruje się za pomocą „sterownicy”, przemieszczając masę wózka wraz załogą w lewo, w prawo, do przodu lub do tyłu, co powoduje, że motolotnia skręca, zwalnia lub przyspiesza.
— Każdy w powietrzu widzi co innego — opowiada Jarek Ruszczyk. — Jeden widzi przestrzeń, inny widzi jeziora i lasy, a jeszcze inny układ ulic w mieście i zachody, wschody słońca. Każda pora dnia i roku jest inna i dobra do latania.


Ile razy słyszę pytanie: nie bałaś się lecieć? A czego tu się bać? Motolotnia nie gryzie, nie bije, nie zrzuca. No, czasem może nią rzucić, ale w powietrzu przecież rządzi wiatr, a nie człowiek. Raz co raz buja — zwłaszcza przy manewrach. Ale to też ma swój urok. Mówi się, że kąt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zależy też od punktu położenia. Nie często patrzy się na Olsztyn albo z góry, albo z ukosa. Nie podejrzewałam też, że miasto ma miejsca, których — tak mi się wydaje — nigdy nie widziałam. A przecież jestem olsztynianką od urodzenia. Ale z nieba wszystko wygląda inaczej...

Foto: Paweł Berkolec



Zobacz też:
Mój poprzedni lot motolotnią

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Chyra: Chłopiec pachnący pomarańczą

— Co to tak naprawdę znaczy, że jest się mężczyzną? Gdybym potrafił to słowo dobrze zdefiniować, wiedziałbym, na czym stoję — przyznaje Andrzej Chyra, aktor.


Prawie zawsze w kapeluszu... Taki mi się widzi Andrzej Chyra. Ale najbardziej w głowie siedzi mi obraz aktora ubranego w zieloną bluzę dresową z żółtymi lampasami. Siedział na widowni Teatru Małego w Warszawie. Siedział, aż tu raptem wstał i wyłonił się z szarej masy publiczności. Oczywiście miał kapelusz! Szary. I to było moje pierwsze spotkanie z aktorem, którego lubię, bo... on lubi teatr.

Jaki owoc egzotyczny zobaczył pan po raz pierwszy?
— Owoc egzotyczny? Ojej, to było strasznie dawno temu... Ale zobaczyłem na obrazku czy na żywo? Pewnie na żywo, bo to ciekawsze... Nie będę oryginalny i postawię na pomarańczę. A może to była cytryna? Ale chyba kwaśnej miny nie miałem. Jednak to była pomarańcza, której zapewne zasmakowałem po raz pierwszy na Boże Narodzenie. Chyba ja jak każdy Polak wspominam te święta na pomarańczowo. Zapach pomarańczy to zapach świąt.

Czyli miał pan pomarańczowe dzieciństwo. A kiedy zrozumiał pan, że jest dojrzałym mężczyzną?
— A co to znaczy dojrzały mężczyzna?

To ja pana pytam...
— (śmiech) Ale czy ja jestem dojrzały? Hmmm, trudne pytanie mi pani zadała... Myślę, że dojrzewamy cały czas. To zdolność podejmowania decyzji i ponoszenia odpowiedzialności za nie. To rozumienie i jakiś rodzaj empatii, która pozwala zrozumieć nam drugiego człowieka. Z drugiej strony to proces starzenia się. Myślę, że zaczynamy starzeć się bardzo szybko i tak naprawdę niewiele w nas młodości. Coś się kończy, coś się zaczyna. Pewne rzeczy szybko przestają nas bawić i stają się dla nas w pewnym momencie niezauważalne. Do tego podlegamy jakiemuś otępieniu i trudno zachować nam tę beztroską dziecięcość, która jest — upraszczając — przeciwieństwem dojrzałości. Szkoda, że z biegiem lat tracimy tak wiele radości życia, co w moim fachu jest bardzo istotne. Ciekawość świata i świeżość reakcji jest niezbędna. Ale mówić jest najprościej. Dużo trudniej jest ją znaleźć.

Czyli nie położyłby się pan raz jeszcze na środku jezdni w Polkowicach... jak to pan kiedyś zrobił.
— Nie wiem, czy dziś dałbym radę. Może gdyby mnie naszła taka ochota i nieodpowiedzialna myśl. Kto wie? To demonstracja niezależności, ale czy bym się odważył?

Nie bez powodu mówi się, że każdy mężczyzna ma w sobie chłopca...
— No właśnie, a dlaczego tak się mówi?

To nie czuje pan w sobie chłopca?
— Nie wiem. Bo co to tak naprawdę znaczy, że jest się mężczyzną? Gdybym potrafił to słowo dobrze zdefiniować, wiedziałbym, na czym stoję. To jest tylko pojęcie, ale co się pod nim kryje? To są jakieś eufemizmy — mężczyzna, kobieta... Dzisiaj te określenia ładnie brzmią, ale często są kompletnie niejasne. Kanon tego, co uważamy za dojrzałość, odpowiedzialność i powagę zmieniły się na przestrzeni lat. Te słowa są zanurzone w przeszłości i dzisiaj używamy ich na zasadzie żartobliwych komentarzy. Poważnych rozmów na ten temat brakuje. A czy nasza rozmowa jest poważna? Uśmiechamy się do siebie... Ale mam nadzieję, że równowaga między chłopcem a mężczyzną we mnie jest właściwa. Że te dwie osobowości żyją ze sobą w harmonii i uaktywniają się w najbardziej odpowiednich momentach. Jedna nie tłamsi za bardzo drugiej. Chociaż od czasu do czasu się to zdarza. Przyznaję.

A na scenie jest pan chłopcem czy dojrzałym mężczyzną?
— Jestem dojrzałym aktorem, bo takim muszę być. Wykorzystuję rodzaj rekcji, która czasem może być chłopięca. Pracuję w sposób dojrzały, zawodowy. W gruncie rzeczy steruję całym procesem twórczym i wiem, w jaki sposób budować rolę. Wiem, jakie muszę uruchomić mechanizmy, z jakich emocji czerpać. Proces twórczy oczywiście czasami toczy się w sposób nowy i zaskakujący dla mnie, ale jednak pierwsze impulsy wychodzą z mojej świadomej głowy. Tak, na scenie na pewno jestem dojrzałym mężczyzną.

I jako dojrzały aktor gościł pan w Leśniczówce Pranie.
— Pranie dla wielu ludzi to szczególne miejsce. Jest związane z miłymi siłami i bardzo zielone. Dojrzałe w swojej naturze.

Mało jest takich miejsc w Polsce...
— Duże miasta mają swoje miejsca natchnione poezją, ale to są jednak duże miasta... Pranie jest rzeczywiście niezwykłe, bo jest na ustroniu, daleko od biegu i miejskiego szaleństwa.

Czytał pan wiersze Kassa i Gałczyńskiego. Poezja może dziś łagodzić obyczaje?
— W jakimś sensie tak. Wiersze zmuszają do refleksji, a mamy z nią do czynienia w chwilach, kiedy człowiek się zatrzymuje i przestaje reagować wyłącznie emocjonalnie i przesadnie spontanicznie. Poezja wymaga spojrzenia w siebie, a na pewno postoju wewnętrznego.

Ale co zrobić, aby się zatrzymać?
— To już jest zbyt skomplikowana sprawa. Nie wiem, czy poezja aż tyle może zdziałać. Ale zawsze warto próbować — aby przystanąć chociaż na chwilę, bo takie momenty są przecież cenne.

Ale poezja to nie tylko słowa, to też widoki. Mazury są jak poezja?

— Z jeziorami nie mam wielu wspomnień. Pamiętam, jak przed laty pracowałem z międzynarodową grupą w Reszlu. Przez miesiąc przebywaliśmy w tamtejszym zamku, więc było tajemniczo. Na Warmii i Mazurach bywam też prywatnie — może nie regularnie, ale bywam. Jak się trafi okazja, też chętnie korzystam. Teraz tą okazją jest Pranie. Rzeczywiście Warmia i Mazury to jedna z piękniejszych polskich okolic. Zwłaszcza Warmia przypadła mi do gustu. Tereny na Warmii są bardziej zróżnicowane — pagórkowata, zielona, bujna. Można się schować. Można przystanąć. Można poczuć się dojrzałym mężczyzną. A może chłopcem?