wtorek, 8 grudnia 2009

Pietrzak: Pływanie żabką mam opanowane

— Na Mazurach śpiewałem piosenki antykomunistyczne. Uważałem wtedy, że świństwo komunistyczne trzeba obalać zawsze wtedy, kiedy się da. A przy ogniskach to rewelacyjnie działało, więc nie żałowałem nikomu piosenek — zdradza Jan Pietrzak, satyryk, który ma letni dom w Krzyżach.


Pamiętajmy o ogrodach? Nie tylko. Pamiętajmy, że są chwile, kiedy można wypocząć. Że są chwile, kiedy można uciec od pracy i zobowiązań. Pamiętajmy o urlopie. To tytułem wstępu, a tytułem zakończenia — pozdrawiam Jana Pietrzaka, z którym rozmawiam na temat wypoczynku. O!

Panie Janie, zakochał się pan w Mazurach!
— I to jak! Mieszkam w Warszawie, a letni dom mam nad Jeziorem Nidzkim. Fantastyczna to okolica, więc i odczucia mam jak najlepsze.

A co zaciągnęło pana nad jeziora?
— Wszystkiemu winne są moje dzieciaki. Zaciągnęły mnie tam jeszcze w latach siedemdziesiątych. Tam właśnie wychowałem pięcioro dzieci, bo co roku z nimi wyjeżdżałem na szerokie słodkie wody. Krążyliśmy po różnych miejscach, ale jeziora i tak były najlepsze. Tak mi się tam spodobało, że postanowiłem na Mazurach się zadomowić. Bo zazwyczaj wynajmowałem pokoje i trzymały mnie terminy. Od tego pomysłu, by mieć cos swojego, wszystkie moje wakacje stoją poz znakiem Mazur. A jest co chwalić, bo Mazury mają szczególny klimat. Ciągnie mnie połączenie lasów Puszczy Piskiej z wodą. Ciągnie mnie też bardzo urocza mała wioska licząca zaledwie sześćdziesięciu mieszkańców. Na Mazurach nawet nie ciąży wszechobecny element napływowy z Warszawy.

No właśnie, dlaczego warszawiacy tak chętnie okupują jeziora?
— Bo to naturalne zaplecze dla Warszawy. Kraków ma góry i tam jeździ odpoczywać. Każde większe miasto ma swoją bazę wypadową i zaplecze turystyczno-oddechowe. Nie można żyć bez miejsca, gdzie można się wyrwać i odsapnąć od codziennej bieganiny. Co prawda akurat Mazury nie są tak blisko stolicy. Wyprawa nad jeziora to nie jest już od tak wypad za miasto. Trzeba jechać te trzy godziny, ale co szkodzi wyjechać na weekend? A na wakacje wasze wody są jak znalazł!

Każdą wolną chwilę spędza pan na Mazurach?
— Bez przesady! Po pierwsze wolnych chwil mam niewiele, a po drugie najczęściej jeździłem nad jeziora, gdy dzieci były małe. Można powiedzieć, że one mnie mobilizowały. Dziś walczę z czasem, dzieci mi podrosły, więc i powodów mam mniej, by wyjeżdżać. Dopiero jak wnuki mi zakiełkują, znowu będę częstszym gościem na jeziorach. Będę się bawił z wnukami jako szczęśliwy dziadek na emeryturze.

Dla dzieci zabawy w piasku to raj na ziemi.
— Dlatego na Mazurach skupia się całe środowisko dziecięce. Teraz pewnie też, bo kiedyś było to szczególne miejsce dla moich dzieci kanadyjskich. Moja poprzednia żona w latach osiemdziesiątych wyjechała z dziećmi do Kanady. Wszyscy namawiali mnie, bym i ja wyjechał, bo przecież miałem kłopoty w Polsce. Lecz ja uprawiałem zawód fascynujący, nie dla tchórzy, więc postanowiłem nie uciekać. I dobrze, bo mogłem zapraszać na Mazury dzieci. One przyjeżdżały tu do dobrych kolegów, którzy też zjeżdżali się latem co rok. Spotykali się więc wszyscy sami swoi z różnych stron. Bo dzieci to są społeczne istoty i szukają koleżeństwa, z którym można kopać piłkę, łowić ryby, pływać na łódce i ganiać po lesie.

Pan też gania po lesie i łowi ryby?
— Teraz mniej, bo przecież mam prawie sto lat. Bez przesady, nie wymagajcie od mnie wszystkiego! (śmiech) Ale ze wszystkich mazurskich plusów oczywiście korzystałem! Żeby nie było, że ja już taki dziadek jestem, co siedzi i nic nie robi. Z rybami szło mi jednak najsłabiej, bo nie pasjonuję się zarzucaniem wędki i wpatrywaniem się w nieruchomy spławik. Synowie zresztą zawsze mieli mi to za złe, że nie chcę z nimi ryb łowić. Tak, to moja słaba strona. Ale wszystkie pozostałe rodzaje sportów — rowery, żaglówki, pływania żabką, długie spacery, zwiedzania okolic — mam opanowane. W ogóle wyskoki do różnych okolicznych miejscowości mają sens, bo jest tam sporo ciekawych rzeczy do oglądania. Miejscowi nawet nie wiedzę, ile skarbów mają pod nosem.

Jakieś szczególne historie panu się kojarzą z pobytem nad jeziorami?
— Chwała Bogu nigdy się nie topiłem! Jeśli już miałem jakieś przygody, to były one natury politycznej w stanie wojennym. To dopiero historia! Wysyłano do mnie specjalnych zwiadowców, czyli ubeków, którzy przysłuchiwali się moim śpiewom przy ognisku. Donosili, czy aby nie przekraczam granic przyzwoitości. Niedawno dowiedziałem się, że sporządzano na mój temat specjalne raporty. Otrzymałem z IPN-u akta i wyszło na jaw, że na plecach siedzieli mi specjalni donosiciele. Spisywali słowo po słowie, jakie ja antypaństwowe treści wyśpiewuję.

Czyli nie było to „Pamiętajcie o ogrodach”...
— A skąd! Śpiewałem przede wszystkim piosenki antykomunistyczne. Uważałem wtedy, że świństwo komunistyczne trzeba obalać zawsze wtedy, kiedy się da. A przy ogniskach to rewelacyjnie działało, więc nie żałowałem nikomu piosenek. Przez jakiś czas w okolicy mojego wypoczynku działał ośrodek dla górników. Tłumnie zjeżdżali więc ludzie z kopalni i bardzo często zapraszali mnie, bym im śpiewał do pieczonych kiełbasek. To był bardzo zbuntowany i rewolucyjny element, więc piosenki antykomunistyczne rewelacyjnie wybrzmiewały w ich ustach i uszach. Tym bardziej szpiedzy terenowi czatowali w okolicach.

Czyli na Mazurach nie da się ukryć...
— W jakimś sensie się nie da. Partyzancki oddział w jednej ziemiance raczej się nie ukryje. Ale nie ma powodu, by się chować gdzieś po lasach i uciekać. Kiedyś też takich powodów nie było, by zapadać się pod ziemię. Ale, owszem, Mazury to świetny sposób na izolację od miastowego hałasu. Wiejskie obyczaje i życie towarzyskie przy ogniskach, czy na plażach, czy na spacerach, a nawet przy wędkach na rybach, to jednak zupełnie inna uroda życia. To bardzo korzystne miejsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz