Holokaust to nie tylko niemiecka zbrodnia — pisze „Der Spiegel” i wini również Polaków. Prawda, czy nadużycie?
Egzamin z historii zdałam dzięki Hitlerowi. Był 1999 rok, pierwsza sesja na studiach. Wylosowałam pytanie z holocaustu. A że zagładą interesowałam się już od podstawówki — za sprawą wiersza „Warkoczyk” Różewicza — odetchnęłam. Na krótko, bo stoczyłam bitwę. Gdy wyliczałam, ile złego narobili Niemcy, profesor zmarszczył brew i zapalił papierosa. Przybrał pozę walecznego byka. Każdy mój argument zbywał swoim. Miał rację? Zna historię o milion razy lepiej niż ja, ale to i tak nie pozwoliło skulić mi uszu.
— Ale panie profesorze, przecież to Niemcy wymordowali Żydów!
— A Polacy niby tacy święci?
Dostałam tróję i zamknęłam indeks. Nie przyjęłam jednak do wiadomości, że Polacy też świnie. Przecież ratowali Żydów! To Niemcy i tylko Niemcy zgotowali światu taki los. Tak mówili podręczniki, nauczyciele, naoczni świadkowie. Może inni milczeli?
Zapadła cisza. Przerwał ją dopiero Jan T. Gross książką „Strach”. Twierdzi w niej, że Polacy święci jednak nie byli. Podważył tym naszą heroiczną polskość. Wszyscy stanęliśmy okoniem — że piszący historyk przeinacza historię. Teraz śladem Grossa idzie „Der Spiegel”.
Bez Niemców nie doszłoby do holokaustu. To oczywiste. A inni pomagali z własnej woli, czy motywował ich strach, a może manipulacja?
O utracie moralnego kompasu na wielką skalę opowiadał mi prof. Jan T. Gross, autor kontrowersyjnego „Strachu”:
Nigdy nie rozmawiałam z wampirem... Jak pan podchodzi do takich określeń na swój temat?
— Powiem, że z humorem, aczkolwiek jest mi przykro, że człowiek na stanowisku, przedstawiciel bardzo poważnej instytucji używa takich słów. W rozmowie osobistej, jak ludzie się przezywają, to wszystko jest w porządku. A jak piastuje się urząd, to jednak kultura zobowiązuje. Dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej, bo przecież o nim mowa, jest lekkomyślny. Tak właśnie bym go określił. A dlaczego tak powiedział? IPN prowadzi politykę historyczną i przygotowywał się niemerytorycznie na długo przed ukazaniem „Strachu”. Był gotowy dać książce opór, wydając równocześnie książkę Marka Jana Chodakiewicza i promując go jako alternatywę. To było przemyślane ze strony IPN-u, ale... Ta instytucja jest przecież siedliskiem tego, co ja nazywam w książce „katoendecją”! To specyficzne myślenie narodowo-katolickie wbrew wszystkiemu. Również wbrew rzeczywistości.
Jednak nie wszystko jest czarne. A pan poprzez „Strach” chce zmyć mit, że Polacy byli albo ofiarami, albo bohaterami. Mówi pan, że byli katami...
— Ja po prostu opisuję prawdę. Bo taka była historia w czasie wojny! To jest bardzo trudna wiedza i również trudno jest ją sobie uwewnętrznić.
W takim razie dlaczego do tej pory żyliśmy w świadomości bohaterstwa? Dlaczego wybielaliśmy tę czerń?
— Taka jest tendencja każdego z nas osobna i wszystkich grup społecznych. Ma się tendencję do myślenia o sobie w samym w samych superlatywach. Co złego to nie ja, więc najistotniejsze jest tu znaczenie pozytywne. Szczególnie gdy w grę wchodzi utrata moralnego kompasu na wielką skalę. Ale fakt faktem, taka historia miała miejsce w czasie wojny i polskie społeczeństwo nie ma o niej wiedzy. Ale Polacy nie są jedyni w tej kwestii i nie tylko nam brakuje zdolności skonfrontowania prawdy na temat okupacji z własnymi wyobrażeniami. Wszystkie społeczeństwa, jakie znalazły się pod okupacją niemiecką, w jakiś sposób okazały się podatne na antysemityzm. Taki sposób myślenia był bardzo rozpowszechniony w połowie XX wieku. To, co wymyślił Hitler — mordowanie Żydów — oczywiście było unikalne. Ale na początku też nikt nie wiedział, w jaki sposób okupacja przebiegnie w Europie. Dlatego wiele osób nawiązało współpracę z Niemcami. I stało się to, co się stało. Po wojnie w Polsce w ogóle się o tym nie mówiło. Inaczej wyglądała świadomość zbiorowa w takich krajach jak Francja, Holandia. Tam wszystko było prostsze — była możliwość dyskusji. Kraje te nie były pod rządami komunistycznymi, jednak i tak temat antysemityzmu nie należał do najlżejszych. Nawet tam musiało minąć trzydzieści lat zanim zaczęło się o mówić w sposób naprawdę wolny i nieskrępowany. Dopiero po tych latach zaczęto myśleć w sposób prawdziwy i zdający sprawozdanie z tego, co się naprawdę działo.
A u nas — nie uważa pan, że to za wcześnie tak rzucać historią w twarz?
— Mówić prawdę nigdy nie jest za wcześnie.
Ale książka najpierw ukazała się w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego nie w Polsce, skoro tyczy się Polaków?
— To totalny przypadek. Ja po prostu pisałem „Strach” po angielsku i miałem podpisaną umowę z wydawcą. Oczywiście, w trakcie pisania, zastanawiałem się, czy nie należałoby wydać książki najpierw po polsku. Ale nie było żadnego powodu. Przedstawiam fakty znane. Moim zadaniem było tylko ich wydobycie na wierzch i pokazanie nieznanej historii. Ale nieznanej ogólnie, bo poszczególne fakty były opisane, ale nikt wcześniej nie zadał sobie trudu, by je zebrać do kupy. To już jest coś innego. Ja mogę powiedzieć tylko tyle, że historycy nie dopełnili obowiązku i tym bardziej jestem przekonany, że trzeba przedstawić tę kwestię społeczeństwu. O wielu rzeczach, które teraz znajdują się w „Strachu” pisałem już o wiele wcześniej. Dziesięć lat temu wydałem małą książeczkę „Upiorna dekada” i tam poruszam szalenie dużo tych samych wątków. Trzy ostatnie strony w „Strachu” to są te same strony, które kończą „Upiorną dekadę”. Przekaz obydwu tytułów jest bardzo podobny, ale wcześniej nikt nie podjął się komentarza czy debaty. Więc — a propos tego, że „Strach” nie ukazał się najpierw w Polsce — nie miałem żadnego poczucia obowiązku, że to właśnie w Polsce musi odbyć się premiera.
A co Amerykanie mówią na temat „Strachu” i polskiego antysemityzmu?
— Nic nie mówią! W Ameryce nie jest to dominujący ważny temat. W ogóle się nie interesują. To w pewien sposób bardzo prowincjonalne państwo, a jednocześnie olbrzymie. Amerykanie mają swoje problemy i najchętniej o nich rozmawiają. Książka oczywiście miała bardzo dobre recenzje, przez kilka dni była jakoś komentowana, ale nic ponadto. Przyszły następne książki i tyle było ze „Strachu”.
A w Polsce nieustająca debata trwa...
— Nie spodziewałem się, że reakcja będzie aż taka.
Nawet prokuratura czytała pana książkę. Nie obawiał się pan procesu? Bo i o takim pomyśle się słyszało — jako że znieważył pan polski naród...
— Nie sądzę, by doszło do procesu. A jeśli już tak się stanie, będzie to bardzo kompromitujące dla Polski.
Kardynał Dziwisz stwierdził, że „książka budzi demony antypolskości i antysemityzmu”. Według pana antysemityzm jest w Polsce nadal „aktywny”?
— Są badania na ten temat i wychodzi, że tak. Ujawnia się on nie tylko poprzez napisy na murach, ale przede wszystkim w mediach. Taki „Nasz Dziennik” na przykład co i rusz coś zapodaje. To, co się odbywa wokół Rydzyka jest naznaczone bardzo wyraźnie i nie jest to zjawisko marginalne. Towarzystwo Rydzyka przez ostatnie dwa lata wyszło na główne salony Rzeczpospolitej.
A skąd się wzięła nienawiść Polaków do Żydów? Czy wojna dała przyzwolenie na antysemityzm bez hamulców?
— Tak myślę, wtedy do głosu doszła eskalacja. Antysemityzm i antyjudaizm nie był zjawiskiem nowym, ale nie był też rozpowszechniony. Jednak trzeba powiedzieć, że to zjawisko nie jest charakterystyczne tylko dla Polaków. Wszędzie tam, gdzie jest chrześcijaństwo, jest również antysemityzm w różnej postaci. Ale dopiero hitleryzm umożliwił antysemityzm na tak przerażającą skalę. Uruchomił zachowania i działania, których ludzie normalnie by nie podejmowali. Wcześniej przecież antysemityzm polski nie był antysemityzmem eksterminacyjnym! A podczas wojny poszło to najgorszym kanałem, a do tego ludzie korzystali na tym materialnie. Nie tylko polskie społeczeństwo, ale i niemieckie ciągnęło, ile mogło. To przecież było przemyślane przejęcie własności Żydów.
Nie tylko wyrywanie złotych zębów, ale i zagarnianie całych majątków...
— Oczywiście, że tak. Takie było zjawisko społeczne! Bo jeżeli trzy i pół miliona Żydów znika, to na ich miejsce ktoś się wprowadza. Ktoś na tym korzysta. A Żydzi przecież nie byli biedni, a korzyści nie oddaje się tak łatwo.
Ale gdzie moralność?
— Wielu ludzi ją miało. Oczywiście nie rozumiem zachowania tych, którzy czynili tak, jak nie powinni. Ale jak obserwuję to, co dzieje się na świecie, okazuje się, że człowieka bardzo łatwo jest zachęcić do tego, by robił krzywdę. Przykładem jest wojna domowa w Jugosławii, sytuacja w Ruandzie, w Kenii. Kenia było jednym z lepiej rozwijających się afrykańskich państw i nagle z dnia na dzień wszystko się zmieniło. Jak mówił Marek Edelman — w człowieku tkwi zło...
Do napisania „Strachu” tknęło pana jedno zdanie — że uratowanie życia ściganemu przez zbrodniarza dziecka może okryć kogoś wstydem i hańbą. Nie mógł pan tego zrozumieć. Czy książka w czymś pomogła?
— Oczywiście ciągle nie przyjmuję do wiadomości, że można się tak zachowywać i przykładać rękę do zbrodni. Książka rzeczywiście wyjaśniła mi wiele rzeczy. Uprzedzenia antyżydowskie otworzyły bramkę, przez którą można było wejść w to zachowanie. Ludzie po wojnie mieli niewyartykułowane i głęboko osadzone w duszy poczucie wstydu. Za wojenny antysemityzm i gwałtowność w stosunku do Żydów. Polacy korzystali na śmierci Żydów i wstyd się im było do tego przyznać. W ten sposób wypierali ze świadomości to, co się działo. A ci ludzie którzy pomagali Żydom? Dla nich było to straszne! To był palec w oko! Czuli na plecach strach, bo co będzie, gdy się wyda? Wiele osób ukrywało i pomagało Żydom, biorąc od nich pieniądze w czasie wojny. Brali, by i tak ich potem zamordować. Jeśli już ukrywało się Żyda, trzeba było na tym zarobić. Takie było myślenie wielu. A Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata, czyli ci, którzy nie brali pieniędzy za pomoc, byli w jeszcze gorszej sytuacji. Bo co by było, gdyby napadła ich banda? Gdyby musieli wydać to, co rzekomo dostali od swoich podopiecznych? To nie były łatwe czasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz