poniedziałek, 14 grudnia 2009

„Dom zły” made in Poland

„Dom zły” Wojtka Smarzowskiego to film o nieuchwytnej prawdzie. To film o moralności, którą trzeba zniszczyć. To film przede wszystkim o wódce, która jest do wypicia. Ale nie powiem: na zdrowie...


Wódka jest wszędzie. W stodole, w gardłach milicjantów, w oczach prokuratora, na stole, pod stołem, na mrozie, w cieple, w goryczy. Bez wódki — zdaje się — nie ma Polaka. Bez wódki nie ma życia, a przede wszystkim sensu życia. Wódka jest nałogiem, bogiem, napędza akcję. Rządzi naturą, państwem, systemem. Jest główną bohaterką.

W "Domu złym" wszechobecny jest też brud. Na ścianach, między zębami, pod paznokciami, w duszy, w myśli, w tańcu. Kobiety są brudne, mężczyźni nieświeży, plecy świecą się od potu. Nawet poród nie ma niczego wspólnego z „rodzeniem po ludzku”. Krzyk rodzącej kobiety nie jest krzykiem dającym życie. To krzyk rozpaczy, krzyk śmierci… tej sprzed kilku lat. I tej z dziś — krzyk nędzy.

Polska u Smarzowskiego śmierdzi, a nawet cuchnie. Tapla się w błocie, które – niczym refren – pojawia się na ekranie. To Polska B, a nawet C... A miło być tak bezpiecznie.


Pewnej ulewnej nocy 1978 roku Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik) pojawia się przypadkowo w domu Dziabasów (Kinga Preis i Marian Dziędziel). Początkowa nieufność gospodarzy ustępuje miejsca tradycji: gość w dom, Bóg w dom. Na stole ląduje wódka, języki się rozwiązują, a zawiązuje przyjaźń. Jak się okazuje – tylko na chwilę. Pijani mężczyźni planują bimbrowi biznes, chwalą się swoją gotówką… W końcu popijawa przeradza się w krwawą rzeź. W roli głównej: siekiera.

Równocześnie Smarzowski prowadzi widza w przyszłość. Jest 1982 rok. Ten sam dom, ta sama izba. Tylko błota brak, bo to środek białej zimy. Śnieg zasypał całe zło, które tu się zdarzyło. Na próżno go szukać. Ekipa śledcza z porucznikiem Mrozem na czele (Bartłomiej Topa) rozpoczyna jednak dochodzenie. W progu ponownie staje Środoń. Ma pomóc w rekonstrukcji tajemniczej zbrodni sprzed czterech lat. Kto zabił? Ale dojście do prawdy nie jest najważniejsze. Istotniejszy jest nie tyle alkohol, ile perfidny system. Tu gra toczy się o prawdę, sumienie i moralność. Ale Wojtek Smarzowski w tym miejscu stawia bardzo poważne pytanie: po co to komu?


"Dom zły" to być może najważniejsze rozliczenie z komunizmem, na jakie zdobyło się polskie kino w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Jednak Smarzowski nie próbuje na siłę uniwersalizować opowiadanej przez siebie historii, ani obciążać jej martyrologicznym balastem. Pilnuje, by fabularne nitki nie wypadły mu z rąk i z zegarmistrzowską precyzją porusza się między dwoma planami czasowymi. Wraz z rozwojem akcji zagęszcza atmosferę i nie rozładowuje napięcia aż do samego końca. Realistyczne z pozoru sceny płynnie przechodzą u niego w dziką fantasmagorię, puentowaną bardzo często smoliście czarnym humorem.
(Łukasz Muszyński: Uciec, ale dokąd?)

Genialne aktorstwo – nie ma Smarzowskiego bez swojej stałej ekipy. Aż sobie pomyślałam: że też ten Dziędziel musi zawsze dostawać po tyłku. Nigdy nie gra bohatera, zawsze wciela się w rolę ofiary polskich cuchnących ambicji. W "Weselu" traci rodzinę i palec, w "Domu złym" bilans strat jest znacznie większy. To taki everyman polskiej głupoty.

Polska z lat 70. i 80. ukazana w "Domu złym" to nie Polska z "Popiełuszki", to nie kraj romantycznych rewolucjonistów, patriotycznych zrywów, pięknych Polaków. Po scenie chodzą istoty rozbite, zdemoralizowane, brutalne i zdesperowane. Oto jak hartowała się stal, oto ten bagaż, z którym weszliśmy do Europy. Możemy go nie widzieć, ale on jest w nas.
(Jakub Socha: Wśród faworytów)

Detale. To dzięki nim Smarzowski zrobił aż tak przerażający film. Nie oszczędza widza, nie serwuje mi łatwego i przyjemnego kina. Wali po mordzie – nie da się tego inaczej ująć w słowa. Wali właśnie drobiazgami, niuansami, z których wyłania się polski obraz sprzed laty. Bo PRL, czyli ten „dom zły”, miał nie tylko kiepskie fundamenty, ale koszmarne piwnice. Czy wszystkie je zasypaliśmy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz