wtorek, 31 marca 2009

Kraśko: Każdy ma swoją rację

Ludzki dramat już nie w oku kamery, ale w oku reportera. Piotr Kraśko pokazuje swoją drugą twarz – reportera piszącego. Dziennikarz wydał na dniach zbiór reportaży „Rok reportera”. Dlaczego chwycił za pióro?


Piotr Kraśko wydawał mi się zawsze facetem… bez jaj. Nie mogłam się do niego przekonać. Może dlatego, że zawsze zbyt dobrze wyglądał na wizji — uczesany, dziennikarski bon ton i krawat pod samą szyję. Piotr 19 marca wydał „Rok reportera” — zapis jego przeżyć z podróży na Bliski Wschód, do Afryki i Ameryki. To było też powodem naszej rozmowy, dzięki której — zdanie po zdaniu — zmieniłam o nim… zdanie.

Dziennikarz telewizyjny bierze się za pisanie i wydaje zbiór reportaży „Rok reportera”. Czy — by pokazać świat — kamera to już za mało?
— Na pewno za mało. Miałem olbrzymi niedosyt, gdy podczas 12 lat — bo taki okres obejmuje książka — poznawałem losy setek osób, które stały się dla mnie ważne i bliskie. A w relacjach dla programów informacyjnych długa wypowiedź to dziesięć sekund. Wiele tych historii zasługuje, by poznać je od początku do końca. Inny powód jest też taki, że reporterzy szybko się przemieszczają. Jednego dnia opowiadają o trzęsieniu ziemi w Peru, a drugiego dnia o tym, co dzieje się w Strefie Gazy. Czasem warto taki temat pociągnąć i opowiedzieć, co działo się przed zgrzytami i potem — gdy już pył opada. Ludzie żyją w zdruzgotanych przez wojnę budynkach — wtedy nie ma tam kamer, a dramat toczy się dalej. To jest przecież ciekawe i ważne. Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego książka powstała. Mówię w niej o ludziach, z którymi pracuję — o operatorach, wydawcach, producentach. To są wspaniali ludzie i od nich wiele się nauczyłem i nadal się uczę. Widzowie i czytelnicy ich nie znają, a warto ich przybliżyć. Piszę też o kulisach pracy telewizyjnej. Wiele osób myśli, że wszystko jest szalenie uporządkowane. A tak nie jest! Jeśli robimy materiał z miejsca wydarzeń, to jest to kontrolowany chaos. Widz — gdyby nas podejrzał — byłby w szoku. Na przykład kable związujemy drutem albo sklejamy przylepcem w ostatniej chwili. Albo walczymy z talerzem satelitarnym, który ledwo działa, bo wiatr tak wieje, że talerz fruwa jak żagiel.

Wielkie wydarzenia pokazuje pan przez pryzmat zwykłych ludzi. Co w ich relacjach wydaje się najtragiczniejsze?
— W Bejrucie miałem poczucie beznadziejności. Kiedy byłem tam pierwszy raz, miałem wrażenie, że z ich sytuacji znajdzie się jakieś wyjście. Dziś wiem, że jest inaczej, bo niewielu osobom zależy na rozwiązaniu problemów. Zbyt wielu państwom konflikt jest na rękę. Pamiętam, jak z operatorem filmowaliśmy ranne dzieci w szpitalu — roczne, kilkuletnie z amputowanymi rękoma i nogami... Potem usłyszałem, jak rzecznik prezydenta USA twierdził, że nie ma powodu doprowadzać do szybkiego zakończenia wojny, bo cele operacji nie zostały osiągnięte. On politycznie miał dużo racji, ale ja byłem tam i widziałem. Przyszło mi do głowy — czy to był jakiś ponury żart? Jak powiedział kiedyś reporter amerykański — nie ma prawdy o Bejrucie. Są tylko jej wersje.

A gdzie szukać tej prawdy?
— W tej części świata wszystko jest skomplikowane. U nas się kłócimy, a potem staramy pogodzić. Wydaje nam się, że się różnimy, bo mamy inne poglądy polityczne. Jesteśmy bardzo podobni do siebie, bo mamy tę samą przeszłość i łączy nas wspólna wizja przyszłości. Tam jest inaczej. Tam ludzie się kłócą i ten konflikt — zamiast się rozwiązać — sięga do czasów Abrahama: kto wtedy pierwszy namieszał. Nie sposób dojść do tego, kto ma rację. Nie sposób określić kto pierwszy posadził drzewo oliwne, kto wybudował ten dom, a kto pierwszy jeździł tą drogą. Trudno dojść do racji — tym bardziej, że każdy ma swoją rację.

Co zaskoczyło pana najbardziej podczas pracy reporterskiej?

— Pamiętam widok ciał przykrytych folią i posypanych lodem na plażach Tajlandii po tsunami. Widziałem kilkaset worków — bezimiennych historii. Kiedy znamy imię, wtedy dopiero przeżywamy... I poznałem wtedy w szpitalu dwójkę dzieci z amputowanymi nogami i kroplówkami. Obok nich leżał ojciec — też amputowanymi nogami. Prosił, bym poszukał jego żony. Okazało się, że żona ma zmiażdżoną czaszkę i zaraz odłączą ją od aparatury podtrzymującej życie... Tę rodzinę już znałem, rozumiałem ich dramat. To było koszmarne — wiedziałem, jakie życie ich czeka. Ojciec będzie żebrał, by utrzymać rodzinę. Ale jaką rodzinę? Przecież on jeszcze nie wiedział, że stracił żonę, a dzieci matkę. To było bolesne doświadczenie.

Czego nauczyło pana — jako reportera telewizyjnego — pisanie?
— To są zupełnie dwa inne światy. Telewizja jest bardzo ulotna. Spotykamy się o godz. 9 rano i ustalamy, jaki robimy program. Oczywiście zakładamy, że życie jeszcze nam coś ciekawego zaserwuje. O godz. 19.30 idą „Wiadomości”. Pisanie jest zupełnie inne — to proces o wiele dłuższy. Człowiek się zastanawia, skreśla, dopisuje... Pisanie wymaga innego temperamentu. W tej kwestii bliższa jest mi jednak telewizja — szybkie decyzje.

A czy nie jest tak łatwiej?
— Jasne, że łatwiej. Ale pomimo tego czuję się niedosyt, że historie są jakby nieopowiedziane, urwane.

Na ile dziennikarz może sobie pozwolić w swojej pracy? Jakiej granicy pan nie przekracza?

— Dziesiątki jest takich sytuacji. W Europie czy w Ameryce trzeba być bardzo ostrożnym, bo ludzie nie chcą, by opowiadać o ich intymnych sytuacjach. Na Bliskim Wschodzie jest inaczej — chcą opowiadać swoje historie. To dla nich poczucie rekompensaty. To działa na zasadzie: niech świat wie, co z nami tu robią, jak żyjemy. A jeśli o czymś nie chcieli mówić, ja po prostu nie pytałem.

Gałkowo na Mazurach to pana rodzinne strony...
— To najpiękniejsze miejsce na ziemi! Jak jestem gdzieś w strasznych miejscach na świecie, to zawsze myślami jestem na Mazurach. To po pierwsze, a po drugie mam na Mazurach swój kawałek ziemi. Znam tam każdą drogę i wiem, gdzie stoi każda ławka, gdzie kto mieszka i ile ma dzieci. Wiem też, gdzie są jakie zwierzaki. Najbardziej jednak lubię ludzi i rozmowy z nimi. Tak, rozmawiam z nimi jako tubylec.

A Polacy wciąż myślą: cudze chwalicie, swego nie znacie.
— Mazury są obiektywnie piękne. Nie znam człowieka, który przyjechałby z zagranicy i nie zachwycił się Mazurami. Ale i zakątki Stanów Zjednoczonych są cudowne. W Waszyngtonie mieszkałem trzy lata i wiem, że tamtejsze okolice są wspaniałe. Stan Maryland jest bardzo podobny do Mazur. Jednak to w polskich Mazurach czuję się najlepiej. A czy tu odpoczywam? Nie, ja po prostu tu mieszkam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz