Nie sztuka grać swoim nazwiskiem, ale sztuka odegrać dobrą rolę. I to się w Olsztynie udało. Szekspir by się uśmiał na „Wesołych kumoszkach z Windsoru” - nowym spektaklu Teatru Jaracza.
Co dwie głowy, to nie jedna – tak w jednym zdaniu można streścić „Wesołe kumoszki z Windsoru” – najnowszą propozycję olsztyńskiego Teatru Jaracza. I na te dwie głowy nadział się bohater – rubaszny szlachcic sir John Falstaff. Zachciało mu się ciągnąć dwie sroki za ogon. Zachciało mu się poderwać dwie kobiety naraz - Alicję Ford i Małgorzatę Page. Panie są jednak przyjaciółkami, więc zalotnik wpada w swoje sidła. Chciał sobie pochędożyć, ale życie jest brutalne, więc łatwo oberwać po tyłku. Oto dłuższy skrót historii rodem z przełomu XVI i XVII wieku.
Sir John to też „Tulipan” tamtych czasów. Prowadzi intrygi tylko po to, wygodnie żyć – chce mieć dużo jedzenia, dużo pieniędzy i dużo seksu. W dzisiejszych czasach takich Falstaffów można znaleźć na pęczki. Reżyser jednak nie uwspółcześnia dramatu.
Olsztyński Szekspir wystawiany jest po bożemu. Są historyczne stroje, są miecze, zbroje, habity – Szekspir jak się patrzy. Muzyka też sięga czasów elżbietańskich – a to śpiewy renesansowe, a to wesołe melodyjki wygrywane na klawesynie. Czuć Szekspira w powietrzu.
Reżyserii „Wesołych kumoszek z Windsoru” podjął się Siergiej Korniuszczenko, rosyjski reżyser. I kiedy ogląda się jego spektakl, ma się wrażenie, że facet ma specyficzne poczucie humoru. Jak twierdził – nie widział jeszcze dobrej realizacji „Wesołych kumoszek”, więc zmiksował klasycznego Szekspira z groteską i absurdem. Widać to chociażby po grze aktorów - reżyser serwuje po swojemu potężną galerię charakterów. I to jest klucz sztuki – bawić nie samym słowem, sytuacją, ale przede wszystkim postacią.
Nie sposób opisać wszystkich, ale John Falstaff (Maciej Mydlak) w swojej uwodzicielskiej pewności zachowuje się jak pan i władca. Duma męskości aż go rozpiera, ale jednocześnie gubi. Bo kiedy zaczyna się zalecać, przypomina prędzej domowego, rozpieszczonego kota niż dzikiego tygrysa, za którego się uważa. Alicja Ford (Ewa Pałuska) to zaś kobieta prowokująca i myśląca, bo potrafi sobie Falstaffa owinąć wokół palca. Małgorzata Page (Agnieszka Pawlak) to kobieta o silnym charakterze i aż się prosi, by nazywała się Małgorzata Pejcz. Takie nazwisko oddawałoby przynajmniej jej stanowczą i uważną naturę. Nie raz, nie dwa stoi na czatach, by ostrzec przyjaciółkę przed zbliżającym się jej mężem - Franciszkiem Fordem (Cezary Ilczyna) – który zatraca się w szale zazdrości.
Korniuszczenko wyciąga z aktorów nowe oblicza. Zmienia ich tak za pomocą charakteryzacji, że wielu z trudem można rozpoznać. To ciekawe dla olsztyńskiego widza, który - przyzwyczajony do stałej obsady - nie ogląda jedynie nazwiska, ale dostrzega odgrywaną postać. W spektaklu liczy się więc nie lokalne gwiazdorstwo, ale warsztat.
Apogeum absurdu daje znać o sobie w finale spektaklu, kiedy akcja przenosi się do ogrodu. Reżyser wprowadza widza w zupełnie inną przestrzeń, w inny świat. Również aktorzy grają inaczej - wyglądają jakby odbici w krzywym zwierciadle. Mówią innym tonem, śpiewają. Przebrani są też w zwierzęta i wydobywają z siebie zabawne odgłosy przyrody. A to żaba kumka i rechocze, a to ptaszek śpiewa. I w takiej bajkowej, ale i absurdalnej scenografii Falstaff dostaje po tyłku. Na znak, że poniósł porażkę przywdziewa fosforyzujące rogi na głowie. Śmiechu na sali nie brakuje.
Taki zabieg reżyserski stawia pytanie, które równocześnie może być puentą sztuki – czy Falstaff tak pogubił się w swoich zalotach, że aż zwariował? Jak widać - oszustwo i złe zamiary nigdy nie wychodzą na zdrowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz