czwartek, 15 października 2009

Jedna noga spektaklu nie utrzyma

Schulz nie byłby zadowolony – o spektaklu „Sanatorium pod Klepsydrą” w reż. Julii Wernio w olsztyńskim Teatrze Jaracza słów kilka.


Najpiękniejsza jest noga – męska noga w złotym bucie. Naga łydka należy do Grzegorza Gromka, który wciela się w rolę Szloma i pojawia się na scenie w białych spodniach – niczym w dresie. Zagryza wykałaczkę, spina mięśnie, wypina brodę do przodu i udaje macho. Spojrzenie ma diabelskie, nieskalane myśleniem, sprawia wrażenie jakby przed chwilą zszedł ze stadionowych trybun. Jeszcze para bucha mu z nosa, jeszcze oddech ma przyśpieszony. Ale pozory mylą – Szloma mimo iż w twardej skorupie, umysł ma intelektualisty. Zachwycają go rysunki Józefa (Marek Szkoda), co powoduje jego metamorfozę. Rozpływa się za sprawą sprawnej kreski bohatera - z potwora przeistacza się w filozofa. Tępe ruchy zamienia w delikatne, miękkie gesty, a złoty but wyjęty z walizki rozbudza w nim erotyczne zmysły. I to jest najciekawsza scena „Sanatorium pod Klepsydrą”. Najciekawsza, bo w tej chwili publiczność ożywa. Wcześniej i później przysypia. Dlaczego?

Jeśli spektakl ma być trailerem zachęcającym młodych do czytania Schulza, to nie przyciągnie ich uwagi. Bo ile jest Schulza w Schulzu Julii Wernio? Świat mistrza z Drohobycza nie tryska kolorami. U niego czerń miesza się z zieleniami i szarościami. W ten sposób Schulz tworzy nastrój tajemnicy, magii i symbolu. Jego proza nie krzyczy, ona szepce, na nowo odkrywa znaczenia słów. Julia Wernio patrzy zaś na świat Schulza po swojemu. Wprowadza na scenę feerię barw, która aż bucha z karnawałowych strojów. Momentami ma się wrażenie, że nie ogląda się „Sanatorium pod Klepsydrą”, ale „Alicję w krainie czarów”. Aktorzy, sprawiający wrażenie zagubionych na scenie, biegają, krzyczą, piszczą. Aż dziw bierze, bo przecież w sanatorium dyrygowanym przez doktora Gotarda (Dariusz Poleszak) wszyscy śpią.

Julia Wernio opiera się głównie na „Sanatorium pod Klepsydrą”, ale w sztuce pojawiają się też wątki i postaci z innych opowiadań Schulza i pisanych przez niego listów. Pozwala to reżyserce wykreować świat metafizyczny, który tworzy dzięki grze świateł, cieni i multimedialnych obrazów. To z kolei podkreśla, że widz ma do czynienia ze snami Józefa. Na ile jednak można wejść w jego zatraconą głowę? Na ile można zrozumieć jego senny świat?

Poetycka proza Schulza nie należy do najłatwiejszych. Trzeba wytężonej uwagi, by pochwycić myśli płynące ze sceny. Inscenizacja Julii Wernio jednak niczego nie ułatwia. Wprowadzając kolor i krzyk rozprasza magię przypisaną językowi. Dwa światy rozpadają się – słowo mówione nie pasuje do scenicznej rzeczywistości. Sceny nie wynikają z siebie, są jak porozrzucane kartki opowiadań i listów. Wiele scen wydaje się niepotrzebnych, mącących, zbijających z tropu. Ale można to tłumaczyć tym, że sanatorium nie tętni pełnią życia. Tu przebywają ludzie, którzy umarli, a dzięki doktorowi Gotardowi cofnęli się w czasie i zdrowieją. Czas, jaki jest im dany, pochodzi jednak z odzysku, więc nie jest najlepszej jakości – jest zużyty, niepewny, chaotyczny. Miesza się więc chronologia, a bohaterowie tracą zmysły. Nie można im jednak ani współczuć, ani zazdrościć, ani bać się czy bawić się ich czasem. Julia Wernio na tyle rozrywa świat Schulza na strzępy, że nie można go sobie posklejać. Właśnie przez to spektakl staje się niezrozumiały.

Widownia wychodzi po spektaklu zmęczona i zawiedziona. Na sztukę zaprasza bowiem bardzo ciekawy i pełen poezji plakat Rafała Olbińskiego, który nie oddaje klimatu sztuki, a apetyt na Schulza pobudza. Nie brak więc słów pełnych goryczy. Podsłuchałam kilka rozmów w kuluarach i prawie każda potwierdza, że „Sanatorium pod Klepsydrą” to sztuka senna. Sen jednak ma tutaj zupełnie inne znaczenie. Schulz nie byłby zadowolony. Ucieszyć by go mogła jedynie męska łydka. Ale czy na tej jednej nodze utrzyma się cały spektakl?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz