— Moje opowieści będą zawsze alkoholowe — twierdzi Marek Dyjak, bard. — Nie ma znaczenia, że nie będę pił jakiś czas, a może nawet do końca życia nie tknę butelki. Wódką jestem tak przesiąknięty.
Szalenie cenię szczerość. I cenię też, gdy ludzie potrafią szczerze opowiadać. Widać, że życiowe doświadczenie odkrywa wszystkie karty i... dodaje skrzydeł? Taki jest właśnie Marek Dyjak, który wlewał w siebie trzy litry wódki dziennie aż postanowił skończyć ze sobą. Lekarz stwierdził zgon, ale on otworzył oczy — i to tak szeroko otworzył, że przestał pić, a wrócił do piosenki. Bo kiedyś śpiewał i zdobywał szereg festiwalowych wyróżnień. Dziś talent się odrodził.
Ten wywiad zapowiadał koncert Dyjaka w Olsztynie. Gdy z nim rozmawiałam, akurat siedział z wędką nad wodą.
Mówią o panu: polski Tom Waits, bo wódka, ulica i śpiew.
— Jestem jednym z naczelnych pijaków i barowych meneli w Polsce. Odsłoniłem karty swojego życia i zrobiło się o mnie głośno. A przecież takich ludzi jak ja, jest bardzo dużo. Wódka zaprowadziła mnie tam, gdzie zaprowadziła — były w tym dobre rzeczy, ale były też śmiertelne.
Powiesił się pan na drzewie blisko domu.
— Ale przeżyłem, wywinąłem się śmierci. Nie jest jednak to moja zasługa. Linę odcięła żona... Nie jestem wierzący i nie wierzę w żadnego wymyślonego przez ludzi boga. Mój bóg się nie przedstawił, ale wiem, że jest, bo zwrócił mnie w całości. Ale nie chodzę po kościołach, nie robię żadnej nagonki, nie nawracam, bo nie wiem, jak ten mój bóg się nazywa. Może jest kobietą?
A może ma pan anioła stróża?
— Jakiś kontakt na pewno jest, bo ja go wyczuwam.
Kiedy pojawił się w pana życiu alkohol?
— Byłem dzieciakiem, ale udzieliłem już tylu wywiadów na temat alkoholizmu, że nie chcę już o sobie i alkoholizmie opowiadać. To jest banalne. Wystarczy przejść się na pierwszy lepszy mityng alkoholowy i wszystko można usłyszeć. Moja historia nie różni się od historii innych ludzi. Ja się jednak podniosłem.
I to jest pana siła.
— Byłem w ostatniej fazie chronicznego uzależnienia i miałem wszystkie punkty, przez jakie alkoholik przechodzi. Stanąłem przed ostatnim — przed śmiercią. Podniosłem się, ale to nie jest moja zasługa. Przeszedłem wszystkie terapie, ale one gówno są warte. Można tylko spędzić czas z alkoholikami, tyle. Niczym się nie różnię od żebrzącego pana spod budki z piwem. Moja choroba jest nieuleczalna, więc w każdej chwili mogę mieć nawrót.
A muzyka? Pomaga utrzymać się na powierzchni?
— Muzyka ma szanse uzasadniać stan, w którym się znajduję. To wyraz głębokiego żalu, a ja miałem różne historie — krzywdziłem i byłem krzywdzony. Moje opowieści będą zawsze alkoholowe. Nie ma znaczenia, że nie będę pił jakiś czas, a może nawet do końca życia nie tknę butelki. Wódką jestem tak przesiąknięty, że to fatum będzie zawsze we mnie. Załatwiłem się na tyle, że pewnie pociągnę z jeszcze kilka lat, może z dychę — jak będę się starał. Dlatego wódka zawsze będzie w mojej muzyce. Zacząłem pić jako młody chłopak. Miałem dwadzieścia lat i piłem do teraz. To jest moja pierwsza przerwa i pierwsze uderzenie. Wszystkie detoksy, na jakich bywałem, to żart. Dostawałem padaczki, wpadałem na leczenie, czułem się lepiej i piłem od nowa. W końcu umarłem.
I zaczął pan mówić o swojej słabości...
— Ale nie mam potrzeby publicznej spowiedzi. Nie chodzę na żadne mityngi i nie mówię pani tego wszystkiego po to, by było mi lepiej. Jest mi dobrze — siedzę sobie na rybach i patrzę się w spławik. Są gorsze rzeczy jak alkoholizm. Siedzę dokładnie w miejscu, gdzie kilka miesięcy temu prosiłem kolegę wędkarza, by poszedł się odtruć. Mówiłem, że załatwię, pomogę... Dwa tygodnie temu zniknął z tego miejsca... Później był jego pogrzeb. Dlatego moje gadanie o wychodzeniu z nałogu jest bez sensu. Mamy na to niewielki wpływ. Nawet jak chcemy — my, alkoholicy — to w tym państwie jest tak, że trudno się dostać na dobrowolną terapię. Trzeba czekać, mieć układy, pieniądze. 99,9 procent alkoholików nie ma szans, by stanąć na nogi. A przecież akcyza na wódkę kosztuje tyle i tyle. Wystarczyłoby przeznaczyć z tej puli 10 procent na leczenie. Jestem stuprocentowym gazerem uzależnionym od wódki, ale nie czuję się przywódcą stada, by cokolwiek mówić na ten temat. Zacznę się popisywać, a za tydzień napiję się i wyjdę na kretyna. Nawroty są tak silne, że człowiek jest w stanie wszystko zrobić, by nie zwariować.
Zaciska pan zęby?
— To moja tajemnica. Każdy ma inny sposób na niepicie. Lepiej pomówmy o koncercie w Olsztynie. Przyjeżdżam z zespołem i będziemy promować płytę „Jeszcze raz Dyjak”. Niestety nie będzie pani Stanisławy Celińskiej ze mną, bo trudno mi ściągać ją do jednej piosenki. Nie będzie też Włodzimierza Nahornego, z którym nagrałem „Jej portret”. Rzadko się zdarza, aby sam kompozytor zagrał na czyjejś płycie, ale na mojej się zgodził. Bo to jest też facet po przejściach — niepijący alkoholik. Pani Stanisława też ponad dwadzieścia lat nie pije. Tak wyszło, tak się zgraliśmy.
Olsztyn też nie jest panu obcy.
— Najpierw byłem tu na detoksie, który jest najbardziej chujowym detoksem na świecie. Nawet nie chodzi mi o to, że papieru toaletowego tu nie ma. Wyobraża sobie pani, że na detoksie w Olsztynie można kupić za 5 zł setkę denaturatu z colą? I to od pielęgniarki! Ale w Olsztynie czuję się jak u siebie. Jestem takim łazęgą, że właściwie wszędzie jestem jak u siebie. Kloszardem będę zawsze! W Olsztynie jednak mam od cholery przyjaciół, a Janusz Cichoń to mój wybitny przyjaciel i serdeczny człowiek. W czasach mojego głębokiego alkoholizmu ratował mnie, pomagał. To człowiek wielkiej klasy. Bardzo gorąco go pozdrawiam! No i macie jeziora, a ja lubię łowić ryby. Moja żona ma działkę niedaleko Olsztyna i czasami przyjeżdżam tam z wędką. Mieszkam teraz na Śląsku, ale dwa kilometry od domu mam piękne łowisko — rzekę Wartę i jestem zwarty.
Pana żona to złota kobieta...
— Nie da się ukryć. To kobieta, która kiedyś odcięła mnie od liny i przeżyła wszystkie moje najgorsze stany. Nie wiem, jak mam to powiedzieć... Love is blindness?
Śpiewa pan dla niej?
— Nie. Zawsze wkurzali mnie faceci, którzy mówili, że uratowała ich miłość. Gdy to słyszałem, mroziło mnie i miałem ochotę puścić pawia. Ale muszę szczerze powiedzieć, że tak było! Myślenie o żonie było jednym z powodów mojej trzeźwości i tego, że stoję z wędką nad stawem i nie potrzebuję się napić. I że niedługo zaśpiewam w Olsztynie. Śpiewanie to — przyznam pani — najczystsza rzecz w życiu. Wszelkiej maści grzechy popełniałem, ale w śpiewaniu — na trzeźwo, po pijaku — znajduję przekonanie, że jest to uczciwe. Nawet jak się pomylę, pobełkoczę, wynika to z instynktu, który u alkoholika jest rzadki. To uczciwość.
Ciekawy artykuł. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń