Babcia zawsze mi powtarza: młodość musi się wyszumieć. Coś w tym jest, bo po koncercie Porcupine Tree szumi mi w głowie. Ale szum ten jest na tyle fantastyczny, że nawet hotelowa lodówka powinna się wstydzić. Chłopaki dali czadu, oj dali!
Początek był żenujący — na scenę wyszła rzępoląca Rose Kemp. Ludzie złapali się za uszy, jedno dziewczę nawet uszy zatkało, a jakiś chłopak grał w grę na komórce. Na szczęście Emily Rose — bo tak nazywam dla potrzeb własnych ten talent gitarowo-wokalny — wyła niespełna pół godziny. Potem na scenie pojawił się już Steven Wilson z ekipą, by zejść z niej niepokonany.
Koncert składał się z dwóch części — pierwsza promowała najnowszy album „The Incident”, druga składała się z największych hitów. Tracklisty nie podam, bo pamięć z powodu pokoncertowego szumu w głowie zawodzi. Jeśli ktoś zna — będę wdzięczna za podanie w komentarzu.
Klimat? Szkoda, że Steven — mimo iż artysta z niego genialny — nie złapał kontaktu z publicznością. Książki takie wyjście w tłumy nazywają charyzmą. Steven zaś zasłonił się gęstwiną swoich włosów, wyśpiewywał songi i zmieniał co i raz gitary. Nie obyło się bez kilku klawiszowych przygód, co dowodzi, że lider PT (nazywany przeze mnie cudownym chłopcem vel Harrym Potterem) jest muzycznym poliglotą. Bardzo ładnie, a nawet jeszcze ładniej. Ale tej wspomnianej charyzmy brakowało, więc i szaleństw na widowni jakby za mało. Niektórzy tylko główkami kiwali, nóżką przytupywali. Ale były momenty, że raptem z publiki wyrastał las rąk. Konewką były oczekiwane przez wszystkich hity, a największe korzenie zapuścił oczywiście kawałek „Trains”. Zagrali go na koniec — to taka wisienka na torcie. Na smak.
Porcupine Tree są świetni instrumentalnie. Genialni! I nie to, że zgrani są ze sobą, to jeszcze z wizualizacją, jaka urozmaicała „dzianie się” na scenie. Z każdym uderzeniem w bębny, szarpnięciem w struny gitar, obrazy zmieniały się jak za klaśnięciem w dłonie. Tak, chłopaki mieli dopracowany każdy szczegół.
Przepraszam, ale więcej pisać mi się nie chce. Koncert był fantastyczny i fenomenalny. Film jest na to żywym dowodem. Hmmm, ale Porcupine Tree to i tak zespół nieśmiertelny. Ave!
Porcupine Tree zagrało we wrocławskiej Orbicie 28 października 2009 roku. Kropka.
> Zobacz więcej zdjęć z wrocławskiego koncertu
> Relacja z rockmetal.pl
Koncert uważam za bardzo udany... Co do kontaktu z publicznością ... znam zdecydowanie mniej "przystępnych" artystów, widocznie taki urok plus bariera językowa, której nie każdemu dane jest przekroczyć. Wizualizację faktycznie robiły wrażenie. Zawsze sadziłem, ze gra świateł na scenie to rodzaj jakiegos sprzezenia intrumentów z jakaś elektornika. Tak się złożyło, ze stałem obok operatora tego sprzętu i wszystko co było "grą swiateł" to dzieło niesmawicie sprytnego kolesia, który brylował na konsoli pełnej przycisków. Łzy miałem w oczach gdy zaczeła sie druga część koncertu... a "Lazarus" poświeciłem komuś nowo poznanemu. Mimo, że ONA mieszka daleko, piosenki tej udało nam sie posluchac razem. Dzwięki potrafią łaczyć dusze ludzkie...
OdpowiedzUsuńA było "Piano lesson"?
OdpowiedzUsuń