— Moje ciało nie chciało mnie słuchać i wymknęło mi się kompletnie spod kontroli. Jednak cały czas wyznaczałam sobie małe zadania, cieszyłam się z każdego niewielkiego postępu — opowiada Katarzyna Montgomery, dziennikarka.
Katarzyna Montgomery w czasie pobytu w Sierra Leone zapadła na chorobę, która na pół roku ją sparaliżowała. Ale babka się nie dała i stanęła na nogi. Dziś podpiera się laską, której rączka to zadziorny orzeł. Pytam: to jakaś metafora? A ona mi na to, że chciała by być kobietą-wampem i prowadzać na smyczy tygrysa. A orzeł to przedsmak. Voila!
Czym jest dla pani cisza?
— Uwielbiam ciszę i nie boję się jej. Wyciszam na co dzień różne zbędne dźwięki w swoim otoczeniu. Wyłączam na przykład niepotrzebnie włączony telewizor, bo w ciszy słyszę lepiej swoje myśli. Ostatnio w samochodzie zepsuło mi się radio i zupełnie mi to nie przeszkadza. Oczywiście lubię dobrą muzykę, ale też dobrze mi z ciszą. W ciszy najlepiej mi się pracuje. Kiedy przygotowuję program, śpię po trzy godziny. Pracuję do późna, potem kładę się do łóżka, a na trzecią w nocy nastawiam budzik. I w takiej totalnej ciszy czuję się najlepiej. Dopiero po kilku godzinach skupienia — gdy świta — włączam sobie nastrojową klasyczną muzykę.
Też cichą...
— Faktycznie męczą mnie dźwięki, które są nieznośne. Ludzie często mówią za głośno. Wychowano mnie tak, że nie należy swoją osobą zaprzątać uwagi w sytuacjach, które tego nie wymagają. Cały savoir vivre to przecież kodeks drogowy — uczy jak poruszać się w życiu, aby innym było z nami dobrze i abyśmy my czuli się komfortowo w każdej sytuacji. I właśnie cisza — przede wszystkim sąsiedzka — jest bardzo ważna. Akurat mam to szczęście, że mieszkam w domu w lesie i kiedy chcę — nawet o tej trzeciej w nocy — mogę włączyć sobie muzykę czy nastawić pranie. Mieszkając w niewielkim domku w lesie mam komfort hałasowania wtedy, kiedy mam na to ochotę i nikomu to nie przeszkadza. Mogę też dozować sobie ciszę wtedy, kiedy chcę.
Cisza zawsze ma taki sam wymiar dla pani?
— Doświadczyłam przenikliwej, świdrującej ciszy, kiedy leżałam w szpitalu tuż po tym, jak dopadł mnie wirus, który mnie sparaliżował. To był akurat czas Bożego Narodzenia, a ja leżałam w izolatce. Szpital usytuowany jest koło głównego skrzyżowania w Bydgoszczy — bardzo ruchliwego i głośnego miejsca. W wigilię między godz. 16 a 18 świat raptem zamarł. Nie słyszałam ani jednego dźwięku, było ciemno. Większość pacjentów wyszła ze szpitala na święta, nikt nie dzwonił, nikt nawet nie chodził po korytarzu. Poza szpitalem wszyscy siedzieli już przy stołach wigilijnych — nie przejeżdżał nawet żaden autobus. Miałam wrażenie, że świat się skończył.
Była cisza... A krzyk?
— Krzyk był, kiedy walczyłam. Nie był to jednak wyraz buntu, ale pokrzykiwanie na ciało, które nie chciało mnie słuchać i wymknęło mi się kompletnie spod kontroli. Jednak cały czas wyznaczałam sobie małe zadania, cieszyłam się z każdego niewielkiego postępu. Na etapie szpitalnym wystarczyło, że podniosłam nogę o centymetr wyżej, żeby uznać to za mały wielki sukces danego dnia. Czasami trochę oszukiwałam się, bo jednak nie podnosiłam nogi wyżej, ale... przecież podnosiłam ją w ogóle!
Były chwile załamania?
— Pierwszy moment zwątpienia przyszedł dwa tygodnie po tym, jak nagle stałam się kłodą. Ubłagałam wtedy pana Darka — rehabilitanta, aby postawił mnie na nogi na Nowy Rok. Nie chciał tego zrobić, bo miałam kłopoty nawet z siedzeniem na łóżku, a co dopiero z utrzymaniem równowagi na stojąco. Zrobił mi jednak taki prezent. Gdy nadeszła chwila prawdy, kilka osób postawiło mnie na parę sekund na ziemi. Byłam zlana potem z wysiłku i poczułam, że nie ma żadnego związku pomiędzy mną, a stopami. Doświadczyłam braku czucia wewnętrznego... Przestraszyłam się i zrozumiałam, że pokonanie tej choroby nie będzie polegało tylko na moim zaangażowaniu w rehabilitacji, ale że będzie też zależeć od czegoś, na co nie mam wpływu.
Dzisiaj sukces ma dla pani zupełnie inny wymiar...
— Z sukcesem powszechnie pojmowanym zawsze byłam na bakier. Sukces był i jest dla mnie wtedy, gdy robi się coś dobrze i jest się z tego zadowolonym. Faktycznie, pięłam się po różnych szczeblach dziennikarskiej kariery i cieszyłam się, bo oznaczało to dla mnie, że robię coś dobrze i ktoś mnie docenia. Jednak nigdy moim celem nie było zdobycie tego lub innego stanowiska. Propozycja poprowadzenia programu „Mała czarna” od Piotra Fajksa, szefa telewizyjnej „Czwórki”, też była dla mnie zaskoczeniem. Nie wierzyłam, że ją dostanę, zwłaszcza ze względu na mój ówczesny stan zdrowia. Tymczasem prowadzę program już trzeci rok i jest to dla mnie źródło ogromnej satysfakcji.
A priorytety? Zmieniły się?
— Zawsze dbałam o dobre relacje z ludźmi spoza świata pracy, żeby nie dać się zwariować show businessowi. Tu nic się nie zmieniło — zawsze ważne było dla mnie to życie poza, moi przyjaciele, moi bliscy, moje pasje. Teraz jednak więcej czasu im poświęcam. Kiedyś pracowałam za dużo, bo ciągle chciałam robić coś lepiej. Teraz, gdy się zapędzam i czuję, że biorę na siebie zbyt wiele, zapala mi się lampka: dbaj o zdrowie, daj odpocząć organizmowi, odetchnij. Na pewno dbam bardziej o to, aby mieć więcej czasu dla siebie.
Zapala się lampka i można wtedy poczytać…
— Czytam mnóstwo książek! Mam beznadziejny zwyczaj czytania kilku tytułów na raz, ale wiem, że nie tylko ja tak mam. Najgorzej, gdy książka zaczyna mi się podobać — wtedy spowalniam albo zawieszam czytanie, bo boję się, że się niedługo się skończy. A książki mam wszędzie — koło łóżka, w łazience... Jednak najlepiej czyta mi się na wakacjach, kiedy mam perspektywę wielu godzin wolnego czasu. Skupiam się totalnie i przenikam do świata książki. I może wtedy panować nawet największy hałas wokół. Kiedy czytam, zanurzam się w ciszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz