poniedziałek, 9 listopada 2009

Rysunkowy festiwal krzyku

Gdyby ze spektaklu zrobić kardiogram dźwięków, wyszedłby z tego niezły zygzak. O „Szelmostwach Skapena” w olsztyńskim Teatrze Jaracza w reż. Piostra Jędrzejasa słów kilka.

Wiele hałasu o nic? Coś w tym powiedzeniu jest, skoro można przyłożyć je do molierowskich „Szelmostw Skapena” - spektaklu dyplomowego studentów III roku Studium im. Aleksandra Sewruka. Aktorzy wyginają się, wyciągają jak guma, udają efekty specjalne, czyli dwoją się i troją. Fakt, przedstawienie dyplomowe ma być popisem aktorskich możliwości młodych aktorów, ale – jak brzmi kolejne powiedzenie – co za dużo, to nie zdrowo.

Piotr Jędrzejas chce udowodnić, że student potrafi zagrać wszystko to, co pomyśli reżyserska głowa. Owszem, potrafi, ale czasem noga mu się giba, czasem też ręka mu się za bardzo trzęsie. Do warsztatu droga daleka – po niespełna trzech latach nauki widać jeszcze niedociągnięcia dykcyjne i ruchowe. Ale trening czyni mistrza, więc im więcej dziwactw do zagrania, tym w życiu ciekawiej. Ale co na to widz?

„Szelmostwa Skapena” to rzeczywiście spektakl dziwny. Reżyser zrobił z niego kreskówkę – wystarczyłoby zamienić aktorów w rysunkowych bohaterów, a Disney by się nie powstydził. Jednak bajki naszpikowane gagami nie trwają prawie dwóch godzin bez kwadransa! Gęstwina pomysłów – komizmów sytuacyjnych – męczy i tłumi to, co dzieje się na scenie. Zwykły dialog zastaje „zagadany” wyciąganiem nogi, machaniem rękoma, czy nawet grą kolegi z boku. Oko widzi swoje, ucho słyszy swoje – i jak to pogodzić? Trzeba nie lada gimnastyki umysłu!

Wyobrażam sobie, jak wyglądały próby. Niewątpliwie były znacznie bardziej ciekawe niż sam spektakl. Studenci zrywali boki z grania i zgrywania się i pewnie z tej zabawy stworzyli interesujące postaci. Na uwagę zasługuje Krzysztof Jankowski wcielający się w Geronta i Piotr Chomik, czyli Leander. Chłopcy wyróżniają się płynnością gry i lekkością dialogu. Inni przekrzykują się na zasadzie „który głośniej”. Prym w hałaśliwych kwestiach wiedzie niewątpliwie Szymon Grzybek jako Argant. Ale nie tylko on wypowiada swoje kwestie w wniebogłosy. Widać takie jest zamierzenie reżysera, aby dobitnie wypowiadać swoje partie – a nuż przyjdzie głucha widownia. W tym krzyku niestety nikną niuanse charakterystyczne dla postaci. Brakuje intonacji i prawdziwych emocji. Ale gdyby widzowi było mało - Jędrzejas do krzyku dokłada też częste tupanie. Jedyną ulgą dla uszu jest delikatny dzwonek wybijany na każde wypowiedziane słowo „niebo”. Za chwilę jednak znów widz atakowany jest decybelami. Gdyby z tego spektaklu zrobić kardiogram dźwięków, wyszedłby z tego niezły zygzak.

Twórcy pracując nad konwencja spektaklu, korzystali z doświadczeń Jerzego Gondolla, polsko-włoskiego reżysera. Trochę dziwi ta inspiracja, bo Gondoll zwracał szczególną uwagę na głos. Nie pozwalał na tak zwane festiwale krzyku. Artysta mawiał też, że nie ma złych gagów – są tylko mało inteligentni ich odbiorcy. Dodawał też, że widz musi nauczyć się bycia widzem, tak jak aktor uczy się gry.

Pomimo gadżeciarskiego przegadania i przekrzykiwania „Szelmostwa Skapena” bawią. Pytanie jednak – czyja to zasługa? Reżysera, aktorów, czy samego Moliera?

4 komentarze:

  1. Po Pani słowach wnioskuję, że to zasługa Moliera! A to źle, a nawet bardzo źle...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale i tak radzę zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy:) Zapraszam więc do teatru - zawsze!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja widziałam ten spektakl i zupełnie nie zgadzam się z Pani opinią. Może i dykcyjnie powini popracować jeszcze nad tym, ale chyba Pani nie wie na czym polega ta konwencja.

    Zasługą aktorów jest cały komizm

    OdpowiedzUsuń
  4. Znam tę konwencję, drogi Anonimowy. Uważam jednak, że wszystko musi mieć odpowiednią proporcję. W teatrze przede wszystkim.

    OdpowiedzUsuń