Jest w "Białej wstążce" polski akcent. Dożynki u barona, chłopaki piją piwo, wykrzykują coś po polsku. W tej scenie jest też olsztyński moment — przy stole siedzi Sebastian Badurek, aktor z teatru Jaracza. Gratuluję, Sebastianie, bo to wielki film, a dla ciebie pewnie równie wielkie przeżycie — mimo iż rola epizodyczna, ale mówiona!
W "Białej wstążce" nie ma wiatru, nie ma deszczu. Ani wielu łez. Reżyser Michael Haneke sieje ziarno, a widz — już na własny rachunek, już we własnym świecie — zbiera plon. Ale nie znaczy to, że film nie trzyma w napięciu. Ani razu nie spoglądam na zegarek, co zdarza mi się często — zarówno w kinie jak i w teatrze. Tu czas się zatrzymuje. Tak, zatrzymuje się, gdy Haneke rozdrapuje rany. Precyzyjnie, aby wejść jak najgłębiej.
Wiejską sielankę zakłóca seria dziwnych zdarzeń. Najpierw ktoś rozwiesza niewidoczną linkę na trasie codziennej konnej przejażdżki miejscowego doktora. Dochodzi do wypadku, w wyniku którego lekarz trafia na długie tygodnie do szpitala. Niedługo potem w tajemniczych okolicznościach ginie chłopka, syn barona zostaje ciężko pobity, a upośledzone dziecko akuszerki niemal oślepione. Kto jest odpowiedzialny za te wszystkie akty okrucieństwa? Co kryje się u ich podstaw? Zemsta? Kara? Sadyzm?
("Biała wstążka": mroczne zakamarki ludzkiej duszy)
Tu nie chodzi o te tajemnicze wypadki. One są tylko tłem, pretekstem. Haneke skupia się na emocjach, relacjach, powiązaniach i wreszcie uzależnieniach ludzi od siebie. Nie jest dobrze, ludzkość w ludziach wymiera, a cierpią na tym przede przede wszystkim dzieci. Przykład? Rodzice wymierzają karę rodzeństwu, bo te spóźniło się na kolację. Nie pytają o powód, postępują wedle utartych schematów. Jest wina, musi być kara — najpierw bolesne razy, później zawiązana na ręce biała wstążka, symbol niewinności. Ale ta biel czernieje i to bardzo szybko. Rodzi się nienawiść, zemsta, złość. Dlatego mówi się, że ten film opowiada przede wszystkim o narodzinach nazizmu. Coś w tym jest, bo wszystko ma swój początek i powód. Ale to tylko domysły. Haneke nie podaje niczego na talerzu. Częstuje widza goryczą, która piecze w gardło i jest aż nieprawdopodobna.
Haneke nie wchodzi butami w życie swoich bohaterów. Właściwie nie wchodzi z kamerą, bo często ustawia ją za zamkniętymi drzwiami, za ścianą, gdzieś z boku. Przez to widz wdziera się w opisywany świat jeszcze bardziej. I to jest siłą tego filmu — nie trzeba pokazywać, by opowiadać. W "Białej wstążce" najwięcej dzieje się właśnie w wyobraźni, samemu snuje się bolesne historie. Otwiera się szuflady emocji i do każdej sceny dopasowuje odpowiednie uczucia, poczucia. Dlatego mam wrażenie, że Haneke reżyseruje ten film nieustannie — na każdym seansie pociąga sznurki wspomnień, opowieści i wyobrażeń, które należy samoczynnie posklejać. Rozrzuca puzzle na ekranie, które układa się indywidualnie, ale z pożądanym przez niego efektem.
A miłość? Jest i miłość, zaledwie kilka scen. Młody nauczyciel zakochuje się w opiekunce do dzieci. Są jakby z innej bajki — delikatni, ostrożni, skrępowani. Ich rozpoczynający się romans przykraszony jest nutką dowcipu, humoru skojarzeń. To świeży oddech w zaryglowanym pokoju. Jest też piękne uczucie siostry do braciszka, który zaczyna rozumieć świat. Nie mogę zapomnieć sceny, w której ona tłumaczy chłopcu, czym jest śmierć. Nie potrafi kłamać, nie potrafi powielać ułudnych scenariuszy. Przyznaje, że śmierć dopada każdego — wcześniej, później. Chłopiec: To mama jednak nie wyjechała w podróż?
Scena ta przypomina mi scenę z Dekalogu I Kieślowskiego, w której bohaterka grana przez Maję Komorowską odpowiada na pytanie młodego Pawła "Kto to jest Bóg?". Równie mocna.
Ale czy ta miłość nie płowieje? Haneke nie daje nadziei, rany posypuje solą. Szczerość przeradza się w kłamstwo i podkreśla to scena, w której malec przyłapuje swoją ukochaną siostrę w jednoznacznej sytuacji z ojcem.
— Dlaczego płaczesz?
— Tata przekłuł mi uszy.
Z ekranu wieje chłodem, a lodu dorzuca jeszcze czarno-biały obraz. W „Białej wstążce” nie ma też muzyki. Jest to film, w którym wrzeszczy cisza — niczym tajemnica duszy, zranione uczucie, które nie ma ujścia. Rodzicom się nie pyskuje, nie w tych czasach, nie w Niemczech. Słowo kindersztuba nie wzięło się znikąd. Tak, kindersztuba miała swoje ujście w czasie II wojny światowej — w czasie, kiedy dyktator obiecuje zniszczenie starego porządku. A zniewolony umysł zdecydowanie ma słabość do przywódców.
Przeczytaj też:
Sebastian Badurek z Olsztyna w „Białej wstążce”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz