— Bardzo się z tego cieszę, bo wśród kolegów aktorów nie jestem tylko Kiepskim, ale chyba... dobrym aktorem — przyznaje Andrzej Grabowski, aktor.
To człowiek ciągle zajęty. Zabiegany, zapętlony, ciągle w podróży. A może ja łapałam go w takich a nie innych sytuacjach? Że ciągle podróżował pociągiem? Andrzej Grabowski to więc aktor drogi.
Pierwszy pana sukces to rola w spektaklu „Przepraszam, czy tu biją?”. Czy wspinanie się po szczeblach kariery w Polsce jest bolesne?
— To oczywiście zależy od tego, jak się traktuje sukces. Jeśli jest to sprawa nadrzędna, to może boleć, ale jest to też bardzo przyjemne. I ja na przykład tak to postrzegam, bo przecież popularność jest często pomocna. Gdy załatwia się coś w urzędzie, gdy stoi się w kolejce — jest dużo łatwiej i szybciej. Ludzie są często mili i jestem zadowolony z takie stanu rzeczy. Mogę nawet powiedzieć, że jest fantastycznie! A czy boli? Boleć może, gdy aktora zaszufladkują. Ale ja gram i grałem i mam nadzieję, że będę grał, więc nie będę miał tym większych kłopotów.
Skoro o szufladkach mowa… Kojarzony jest pan przede wszystkim z Ferdkiem Kiepskim.
— Teraz to już pół biedy! Kiedyś było gorzej. I właściwie nie wiem, czy jestem zaszufladkowany. Dla osób, które oglądają tylko ten serial — na pewno. Bo widzą mnie jako Ferdka i tylko Ferdka. Ale udało mi się otworzyć szufladkę i z niej wyskoczyć w środowisku aktorskim. I bardzo się z tego cieszę, bo wśród kolegów aktorów nie jestem tylko Kiepskim, ale chyba... dobrym aktorem.
Każdy zna „Świat według kiepskich”. A jaki jest świat według Grabowskiego?
— Jest trochę bardziej skomplikowany. I ja jestem bardziej pracowity w odróżnieniu od Kiepskiego. Bo jak żyje Kiepski, każdy wie. Ja mam dużo na głowie.
Ktoś kiedyś powiedział, że aktorstwo to okresowa przeprowadzka…
— W pewnym sensie to przeprowadzka, bo jeśli mówi się o wcielaniu się w różne role... to jest właśnie przeprowadzka. Tym bardziej, że aktorstwo to przechodzenie z pomieszczenia do pomieszczenia, ze stroju w strój. To też inny sposób myślenia. Ale dużo też podróżuję, bo takie aktor ma życie.
Nie jest panu obcy Teatr Telewizji. Pamiętam Czopa w „19. południku” — spektaklu określanym jako political fiction. Główny bohater nie potrafi rządzić, ale… sam się rządzi. Myśli pan, że — w dzisiejszej dobie — spektakl to rzeczywiście fikcja?
— Kręciliśmy to kilka lat temu i wtedy nikt nie czuł, że sztuka może okazać się bardzo współczesna. Myślałem, by grać prezydenta nie tyle śmiesznie, ale i groźnie. Bo chciałem przerazić, a tu wyszło jak wyszło. Mieliśmy wtedy kłopoty, by w ogóle ta stuka pojawiła się w telewizji.
A dzisiaj jest szansa, żeby się ukazał?
— Ależ skąd! Przecież od tamtych czasów zmieniło się bardzo wiele. Zmienił się nam też sposób myślenia. Mamy takie rządy, jakie mamy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz