niedziela, 20 września 2009

Biljana Srbljanović lubi bunt eleganckich dam

Krystian Lupa teatralnego oskara otrzymał w tym roku. Biljana Srbljanović dwa lata wcześniej. Ceniona serbska dramatopisarka gościła w Olsztynie podczas Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Demoludy.

Biljana w Olsztynie właściwie pojawiła się przez przypadek. Bo przecież przypadki chodzą po ludziach i odczuł to na własnej skórze szef Demoludów — Marcin Zawada. Podczas Premio Europa per il Teatro we Wrocławiu, kiedy to wyróżniono Krystiana Lupę, pił kawę na rynku z Goranem Injacem — teatrologiem i slawistą. Rozmawiali oczywiście o Demoludach, a pomysły mieszały się z kofeiną. Marcin przyznał, że marzy mu się przyjazd Biljany do Olsztyna i że pewnie trudno będzie ją ściągnąć, a co dopiero spotkać. To kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boi, jeździ wszędzie, więc o Olsztynie nawet nie pomyśli. I traf chciał, że Biljana była akurat we Wrocławiu i… stała nieopodal. Podbiegli, dobili targu i tym sposobem autorka została gościem specjalnym Demoludów.

Kim dla bałkańskiego kina jest Emir Kusturica, tym dla teatru Biljana Srbljanović. Swoi traktują ją prawie jak Franza Kawkę, bo pisze to, co jest dla nich przykre.

Przeciwna bombardowaniom i reżimowi Milosevicia, naraża się hołdującym zasadzie „własnego gniazda się nie kala” nacjonalistom, którzy uznali ją za zdrajczynię i ochrzcili mianem „włoskiej dziwki”. Ale jak tu nie być przeciwną, skoro powietrze wokół jest zepsute, a Serbowie zachowują się tak, jakby łechtało ich nosy? Tak traktuje się Biljanę, uznaną swego czasu za objawienie współczesnego dramatu. Rację miał chyba serbski pisarz, który rzekł: „w takim kraju jak nasz, jeśli człowiek jest coś wart, musi być zdrajcą”. A Srbljanović warta jest wiele. Usiłując zmierzyć się z atakami na jej osobę odpowiada na pytanie kim jestem?: „nie chcę być poza i krytykować własny kraj, który kocham. Mam problem z patriotyzmem, który jest we mnie, po prostu nie rozumiem tego. Kocham mojego przyjaciela, moją matkę, ale nie kocham każdej cząstki ziemi, na której żyję”. I to jest w porządku.
(W Serbii czyli nigdzie)

Niestety spotkanie z Biljaną Srbljanović nie porwało tłumów. Po pierwsze niewiele osób przyszło. Ale jak ludzie mieli przyjść, skoro teatr nie promował spotkania? Na dobrą sprawę wiedzieli tylko wtajemniczeni. Po drugie problemem okazali się prowadzący spotkanie tłumacze, którzy – tak pochłonięci rozmową ze sobą – tłumaczyli piąte przez dziesiąte. Tak świetnie się dogadywali, że najwidoczniej zapomnieli, że widownia ni w ząb nie zna serbskiego. A posłuchać by chciała. Przetłumaczone wypowiedzi Biljany były często wyrwane z kontekstu.


Spotkanie skupiło się m.in. na dramacie „Upadek” prezentowanym podczas towarzyszących festiwalowi czytań performatywnych.
— Sztuka miała swoją premierę dwa dni po upadku rządów Miloszevića — wspominała autorka. — Musieliśmy zamknąć teatr, bo na zewnątrz nie było jeszcze spokojnie. Widownia też była podzielona na zwolenników i przeciwników tekstu. Ale właśnie najbardziej cenię to w teatrze, że potrafi sprowokować nawet najbardziej elegancko ubraną damę do głośnego wyrażenia swojego sprzeciwu.

Niewiele mogę cytować Biljany. A pewnie w tak drobnej posturce skrywa ogromny bagaż doświadczeń. Dlatego posłużę się wywiadem kolegi Romana Pawłowskiego.

Biljana opowiada o wojnie.

Wojna wybuchła, kiedy zaczynałam studia. Budynki mojego uniwersytetu w Belgradzie położone są naprzeciw autostrady biegnącej na północny zachód, czyli na tereny objęte wojną. Codziennie z okien widzieliśmy czołgi i ciężarówki z żołnierzami jadące na front. Z kolei dom moich rodziców położony jest na peryferiach Belgradu, niedaleko wielkiego wojskowego szpitala, do którego codziennie helikoptery przywoziły rannych. Chcąc nie chcąc, znalazłam się więc w samym środku wojny. Tak było z moją generacją, która nie miała żadnego wpływu na wojnę. Przywykliśmy do widoku żołnierzy jadących na front i ciał wracających z frontu. Dopiero kiedy wojna się skończyła, zrozumieliśmy, co się stało.

(…)

W 1991 roku, kiedy konflikt się zaczynał, ojciec postanowił, że mimo wszystko pojedziemy nad morze. Z Belgradu do Istrii jest 700 km, po drodze zatrzymywały nas posterunki wojskowe, było ich coraz więcej. Policjanci chorwaccy byli zaszokowani, że ktoś na belgradzkich tablicach wybrał się w takiej chwili na wakacje. W końcu na jednym posterunku policjant kazał ojcu wysiąść z auta, tata cały spocony ze strachu wysiadł i zobaczył martwego ptaka, który wbił się w naszą tablicę rejestracyjną. "Wy, Serbowie, zawsze musicie zabić coś chorwackiego, nawet gdy jest to ptak" — powiedział policjant i zawrócił nas do Belgradu. Przez dziesięć lat rodzice nie wyjechali ani razu na wakacje, postanowili, że skoro nie mogą jechać nad "ich" morze, nie pojadą nigdzie.

(…)

Moją największą stratą jest to, że dotąd nie mam dziecka. Miałam 20 lat, kiedy wojna się zaczęła, to nie był dobry moment na urodzenie. Wojna trwała, robiłam się coraz starsza. Kiedy skończyłam 29 lat, zdecydowałam się — muszę urodzić teraz, zanim przekroczę trzydziestkę. Wtedy zaczęły się naloty NATO na Belgrad. Moja bliska przyjaciółka rodziła w szpitalu, który został zbombardowany. Nie możesz mieć dzieci, kiedy nie ma elektryczności, z nieba lecą bomby, brakuje leków. Potem przyszła rewolucja, wydawało się, że zbiorę trochę pieniędzy, kupię mieszkanie i urodzę dziecko. Ale to się nie stało. Może nie byłam wystarczająco odważna. Tak czy inaczej moje nienarodzone dziecko jest jedną z ofiar tej wojny. Żałuję, bo świat nie zmieni się od sztuk teatralnych. Mogą go zmienić tylko nowi ludzie. Ale chyba jest za późno.

Dowiedz się więcej:
Festiwal Demoludy
Kręte drogi serbskiej tożsamości w twórczości Biljany Srbljanović

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz