piątek, 12 lutego 2010

Enjoy the show, czyli Depeche Mode w Łodzi

Myślałam, że stracę głos i nie wypowiem ani jednego słowa po łódzkim koncercie Depeche Mode. Śpiewałam, tańczyłam i wołałam na bis. Veni, vidi, vici…


Prawie 14 tysięcy ludzi, a w tym tłumie ja. Ale organizacja była tak sprawnie obmyślona, że nie wszystko poszło gładko, a tę masę widać było podczas koncertu. Las rąk, ryk gardeł — fantastyczne!

Depesze potrafią rozerwać. Dave Gahan swoje lata już ma, ale zupełnie po nim tego nie widać. Kręci biodrami jak zawsze, tańczy z mikrofonem, wygina się, tupie nóżką — jak tylko on ma w zwyczaju. Nie bez powodu mówi się: o, ten sławny taniec Gahana. Ano sławny, bo Dave porusza się niesamowicie na scenie. Aż mu zazdroszczę — skąd w nim tyle energii? Z muzyki, proszę pani, z muzyki!

Ale nie sam Dave zagrzewa do muzycznego boju. Martin Gore też daje czadu — i śpiewa swoim hipnotycznym vibrato, i gitaruje. Elektroniczne dźwięki też wchodzą lekko w ucho i nijak z głowy wyjść nie mogą. A perkusja?! Mam słabość do bębnów na żywo, ale tylko pod jednym warunkiem — że to dobre bębny, a za nimi siedzi rewelacyjny pałkarz. No i proszę — miałam jak na wyciągniecie ręki. Prawie, a prawie robi wielką różnicę.

Depesze muzycznie spisują się na medal. Ale co ja tu będę pisała? Ani to nowość, ani odkrywanie kosmosu — wystarczy obejrzeć pierwszy lepszy koncert. Polecam „Live In Milano” — z ekranu bije taka energia, że aż nie sposób usiedzieć w miejscu. Ale co tam ekran — gdy Depesze grają na żywo, temperatura rośnie, że aż z człowieka bucha niesamowita energia. I nie chodzi tu o taniec, klaskanie, wyśpiewywanie zwrotek i refrenów. Tworzy się wir wzajemnej radości i w tym momencie aż chce się powiedzieć: tak, muzyka łagodzi obyczaje. Muzyka jednoczy, pozwala zapomnieć o wszystkich złach świata. Nikt przez chwilę nawet nie myśli, że gdzieś obok sypie śnieg i będzie trzeba wracać do domu przez zaspy. Zresztą, lody na koncercie topnieją błyskawicznie. Wystarczają pierwsze dźwięki, aby czarna plama zalewająca halę Atlas Arena błyskawicznie wprawiła się w ruch.


Zaczyna się od "In Chains". W między czasie lecą same hity: "Wrong", "A Question Of Time", "Enjoy The Silence", "In Your Room"…

Niesamowicie wyglądają też balony wypuszczone podczas "Policy of Truth" przez fanów bawiących się na płycie. Na wielkim ekranie pojawiają się kolorowe kulki, a na żywo podrzucane są kolorowe balony. Fruwają ich setki — do wyboru, do koloru. Małe, duże — aż zlewają się z wizualizacją na scenie. Szalaję na trybunach, więc mam na wszystko oko.



O wizualizacji też muszę napisać słówko, bo robi wrażenie nie tylko ogromem pikseli, ile dopracowaniem, wyliczeniem — współgrała z każdym dźwiękiem. Nie jest to tylko powiększenie scenicznego show — to nie fokus na to, jak Dave mruga okiem. Przez ekran przelewają się filmy — a to kruk wpatrujący się we wszystko, co wokół, a to spacerujący kosmici o twarzach Depeszy, a to… muszę wszystko opisywać? Nie muszę. Wierzcie ma na słowo, bo… veni, vidi, vici.

Na kolana powala mnie "Never Let Me Down Again", kiedy to wszyscy wymachują rękami. Z trybun wygląda to niesamowicie!



Miałam szczęście, że bawiłam się na trybunach. Podobno scena była za nisko ustawiona, więc ci z płyty niewiele widzieli.

Koniec wieńczy dzieło? Tu bym polemizowała, bo nie dolewa się oliwy do ognia, żeby potem zejść ze sceny ot tak. Ale rzeczywiście — końcowy „Personal Jesus” rozgrzewa ludzkie gardła do czerwoności. Wszyscy wykrzykują: „Reach out and touch faith”! Ale dam sobie głowę uciąć, że są i tacy, którzy śpiewają: „Reach out and fuck Dave”!


Ja tylko podsumuję: Reach out and touch Dave. Prawie.



PS. Nie wzięłam aparatu na koncert. Fotki: Artur Rawicz / Onet.pl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz