wtorek, 9 lutego 2010

Butla po mineralnej w roli głównej

Aktorzy tworzą fajny kumplowski klimat, który budują z serdeczności spojrzeń i przyjaznych uśmiechów – o „Twarzą do ściany” w reżyserii Iwo Vedrala w olsztyńskim Teatrze Jaracza słów kilka.


Scena przykryta jest folią – jakby przed remontem, przed zmianą. Ale oddziela też od świata, od rzeczywistości. Pojawiają się bohaterowie – jest och czworo. Troje z nich zostaje na scenie, jeden staje w kącie – niczym ochroniarz. Nie wiadomo kim są, dlaczego się spotykają. Zaczyna odliczanie, aktorzy recytują: one, two, three, four… Scena ta trwa około pięciu minut, ale nie jest to bezmyślne powtarzanie cyfr. W tej matematycznej litanii niektóre cyfry zostają pominięte. Czyżby ma to dać do zrozumienia, że nie ma rzeczy idealnych?

A potem? Dziewczyna – Milena Gauer - odsłania szkolną tablicę, na której napisane jest zdanie. I właśnie od niego zaczyna się tworzenie historii. Głośno wypowiedziane pobudza lawinę skojarzeń. Bohaterowie – niczym paczka serdecznych przyjaciół – dorzucają swoje pięć groszy. Tworzą piękną opowieść o życiu. Przez usta aktorów – niczym przez dziurkę od klucza - podglądamy kobietę troszcząca się o dziecko i mężczyznę, któremu wszystko się układa. Ale życie nie jest aż tak banalne. W opowiadanych historiach brakuje krwi. Szczęście szybko się nudzi, więc trzeba dorzucić trochę do kotła, aby podgrzać atmosferę. I tym sposobem szczęśliwa mężatka uznaje małżeństwo za błąd, a spełniony mężczyzna strzałami w głowę zabija dzieci. Niczego mu nie brakowało, nie ma traumatycznych przeżyć, a jednak naciska spust. Bohaterowie wczuwają się w jego psychikę, ale okazuje się to niemożliwe. W nikim ten facet nie wzbudza pozytywnych emocji, nikt nie chce go nawet bronić. Z tej rozmowy wyłania się więc przeraźliwy obraz człowieka, którym targają bezpodstawne impulsy. Wyłania się też obraz przemocy, której nie można przewidzieć. Czyżby człowiek był bezsilny wobec zła, jakie zalewa świat?

Reżyser Iwo Vedral mówi, że „Twarzą do ściany” to teatr przezroczysty. I rzeczywiście – nie ma tu wartkiej akcji, nie ma wielkich kreacji na miarę Hamleta. Ale jest coś, co pociąga w tym spektaklu – atmosfera. Aktorzy tworzą fajny kumplowski klimat, który budują z serdeczności spojrzeń i przyjaznych uśmiechów. Rozciągają miedzy sobą nić porozumienia. Jest niewidoczna, ale można ją dostrzec – wystarczy uważnie patrzeć, a właściwie słuchać. Bo aktorzy grają emocjami i wyobraźnią, a nie ruchem. Zakleszczają widza w świecie swoich fantazji i pomysłów, które stają się lustrzanym odbiciem tego, co dzieje się naprawdę – gdzieś za rogiem, gdzieś w przyszłości.

Spektakl wciąga jeszcze z innego powodu. Aktorzy nie odgrywają swoich wymyślonych bohaterów, tworzą ich „na żywo”, żonglują pomysłami. A że są w na tyle dobrej komitywie – chyba że tak świetnie grają – że spektakl rodzi się tu i teraz, na oczach widzach. To tak, jakby patrzeć na ręce kucharzowi, który właśnie przyrządza pizzę. Niby się wie, jakie składniki wrzuca na placek, ale smak można poznać dopiero po upieczeniu. I tak jest z „Twarzą do ściany” – aktorzy komentują swoim spojrzeniem i mimiką nawet odgłosy dobiegające spoza sceny. Jakiś pisk, szum wody w rurze, odgłos przejeżdżającego samochodu stają się elementem spektaklu.

Dźwięki mają w „Twarzy do ściany” wiele do powiedzenia. Najciekawsza jest muzyka, którą tworzą sami aktorzy - Grzegorz Gromek gra na butli po mineralnej niczym na perkusji, Marek Szkoda gra na jakimś niezidentyfikowanym przeze mnie „bimbadełku”. Leszek Spychała – który przez cały spektakl stoi w kącie, ma swoje pięć minut i śpiewa bluesa o ojcu listonoszu, któremu nie chce się wstawać do pracy. Nie ma chyba osoby, która w tym momencie nie tupałaby nogą. Aż żal ściska, że w teatrze nie można bisować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz