Dlaczego reżyser – szykując weselne menu – wrzuca aż tak dużo dań? Aż się odbija maskaradą, groteską i muzycznym pastiszem. „Wesele u drobnomieszczan” Giovanny’ego Castellanosa w olsztyńskim Teatrze Jaracza niby lekkostrawne, a nieżyt żołądka gotowy.
Jak kupić widza? Zaserwować mu wiązankę biesiady i disco-polo. I tym tropem idzie Giovanny Castellanos w „Weselu u drobnomieszczan” na podstawie sztuki Bertolta Brechta. Widownia atakuje aktorów salwami śmiechu, ale czy jest się z czego śmiać?
Z siebie. Nic nie jest tak zabawne, jak własny ogródek. Castellanos wskazuje palcem w publiczność – to wy jesteście śmieszni. To wy jesteście gośćmi na weselu. To wy reprezentujecie rozpadający się świat.
Oto na scenie trwa zabawa. Weselnicy rzucają się na stół, groteskowo skrobią w talerze. Są niczym zaprogramowane kukły działające na najwyższych obrotach. Nie jedzą, pożerają. Matka (Joanna Fertacz) wnosi rybę na tacy, za chwilę budyń z bitą śmietaną. Rozkosze podniebienia mieszają się z rozkoszami dyskusji. Ojciec (Marian Czarkowski) opowiada historie rodzinne, ktoś obok romansuje ze sobą, ktoś delikatnie się kłóci. Ale z biegiem czasu – z kolejnymi lampkami wina – rozwiązują się języki i krawaty, a wszelakie konwenanse idą na bok. Zasady padają – niczym krzesła i stół. Wystarczy siąść i trach! I właśnie rozpadające się meble są synonimem rozpadu świata, w którym żyją bohaterowie. Stół traci nogi, krzesła oparcia – wesele zaczyna się sypać. Czyli nie wszystko złoto, co się świeci. Nie wszystko trwałe, co stoi. Albo udaje, że stoi. Przykładem może być postawa Panny Młodej (Milena Gauer), która - ubrana w śnieżnobiałą suknię – ukrywa, że jest w ciąży. Nie ważne, że brzuch ją wyróżnia. Jeśli ona o ciąży nie wspomina, powinno być tak, jakby jej nie było. Ale gdy goście wspominają o jej „dziewictwie”, denerwuje się jak dziewczynka, której tajemnica zostaje odkryta. – Aż się zaczerwieniłam – stwierdza.
Castellanos ubiera aktorów w kiczowatym stylu. Ich fryzury i tandetne stroje podkreślają sztuczność świata. Każdy jest jakby z innej bajki, ale każdy stoi pod pręgierzem groteski. I to jest wspólny mianownik. Reżyser sięga po karykaturę, ale i sam się w niej zapętla. Nie może wyhamować. Wiele scen niczego nie wnosi, niczego nie tłumaczy. Castellanos nie tyle ośmiesza zachowania ludzkie, ile ich weselne tradycje – i to nie te najbardziej krępujące. Celuje w polskość. A z jakiego kalibru strzela? Nie wyśmiewa zabaw z wałkiem, zbierania na wózek, ani wulgarnych tańców z balonikiem. Wyszydza te najbardziej zakorzenione w polskiej zabawie. Na ile ośmieszają one współczesnego Polaka? Castellanos sięga między innymi po piosenkę Urszuli Sipińskiej „Cudownych rodziców mam” – symbol podziękowań za troskliwą opiekę rodzicielską. Czy jest się tu z czego śmiać? Może i jest, jeśli rodzice nie święcą przykładem. W „Weselu u drobnomieszczan” nie wyczuwa się jednak żadnych niesnasek dziecko-rodzic.
Castellanos bawi się spektaklem. Ma się wrażenie, że scena jest jak worek, do którego wrzuca każdy swój pomysł. Na scenie stawia mikrofon, do którego kolejno podchodzą goście. Jedni śpiewają, inni coś mówią. Ale mikrofon jest tylko zabawką. Czy reżyser za jego pomocą chce na coś zwrócić uwagę? Chce coś nagłośnić? Kwestie, które mogą podkreślać ludzką głupotę – drobnomieszczańskie zwyczaje – padają również poza głośnikami. Czyżby mikrofon był kolejnym elementem, by kupić widza? Czy to tylko sceniczny gadżet, który sprawia widzowi frajdę? A może to aluzja do filmowego „Wesela” Wojciecha Smarzowskiego, gdzie triumfy święci Tymon Tymański ze swoim „Białym misiem”? Ale era tego przeboju skończyła się, gdy na sale weselne wdarła się grupa Masters z hitem „Żono moja”. Castellanos i po ten hymn nowożeńców sięga. Podchwytuje również „Złoty krążek”, ale w tej scenie przechodzi sam siebie. Przerost formy nad treścią – inaczej nie można nazwać wspólnego tańca z podrzucanym złotym hoolahoopem w tle.
Wesele się nie udaje. Zabawa jest nie do zniesienia - młodzi wciąż powtarzają: niech oni już sobie pójdą. I idą - pozostawiając po sobie niesmak. Panna młoda przeżywa, że wszyscy wezmą na języki jej ciążę. Że się wydała, a przecież miała tak dobrze skrojoną suknię. Jednak nie szata zdobi człowieka. Dlatego zdziera z siebie dziewiczą biel i paraduje z wydętym brzuchem. Zaczyna się codzienność – napęczniała, aż niesmaczna proza życia. Rachunki, kwoty w kopertach-prezentach... Life is brutal.
Giovanny Castellanos chce nie tyle wyśmiać społeczeństwo, ile pokazać, że człowiek jest zależny od społeczności, w której żyje. Że niewiele robi dla siebie, ale dla innych. Bo ślub to „nasz zbiorowy obowiązek”. Na ile mu się to udaje? Słyszałam w kuluarach, jak jedna pani drugiej pani szeptała w uszko, że jedna z bohaterek to wypisz wymaluj ich znajoma. A jednak jest się z czego śmiać – z siebie. Tylko dlaczego reżyser – szykując weselne menu – wrzuca aż tak dużo dań? Aż się odbija tą maskaradą, groteską i muzycznym pastiszem. Sam się uzależnił od tego, by widza przekupić. Bo to „nasz zbiorowy obowiązek”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz