wtorek, 4 sierpnia 2009

Poniedzielski: Na płacz nie mam czasu

— Kabaret jest działalnością, która odnosi się do ludzkiej głupoty — twierdzi Andrzej Poniedzielski, artysta wielu talentów. — Nie ukrywajmy, każdy człowiek jest głupi. W tej kwestii na pewno mamy demokrację.


Niespotykanie spokojny człowiek — Andrzej Poniedzielski. Niespotykanie spokojny, ale jakże groteskowo zabawny! I nawet nie drgnie... mimo iż drwi ze świata na całego. Ot, pan Andrzej.

Andrzeju Poniedzielski... Proszę mi wybaczyć, ale co pan robi po niedzieli?
— Po niedzieli? Moje nazwisko niestety zobowiązuje. Co ja więc mogę robić po niedzieli? Tak się składa, że mam taki zawód, że w niedzielę pracuję. Czyli że po niedzieli odpoczywam, ale im dalej od niedzieli, tym gorzej, bo zbliża się kolejna niedziela.

A jeśli ma pan wolną niedzielę — to dzień odpoczynku, regeneracji siły... czy może czas na spacer w supermarkecie?
— Ja nie chodzę po supermarketach. Jeśli już idę, to robię dużo zakupów, ale jak najszybciej wychodzę ze sklepu. Stanowczo wolna niedziela to dzień odpoczynku.

Skończył pan studia na Wydziale Elektrycznym. Na kierunku technicznym rodzą się więc poeci?
— Jedno wcale nie wyklucza drugiego. Ścisłe zajęcia dobrze robią na umysł, a w życiu potrzebna jest mocna głowa. Ale lata studiów to były piękne czasy nieprzerwanej wesołości. Za moich czasów studiowało się naprawdę bardzo przyjemnie. Był to sposób na przeżycie kilku lat w niekrępującym towarzystwie. A studia techniczne polecam młodym ludziom, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić. One wiele uczą. Naprawdę.

No tak, z dyplomem elektryka można — jak dobrze pójdzie — zostać prezydentem. Kim pan chciał zostać, gdy zdawał na studia?
— Oczywiście, że chciałem zostać strażakiem. Jak każdy młody chłopak — chciałem być strażakiem albo policjantem z dyplomem. A prezydentem? Nie chcę być prezydentem. Na pewno nie sprawdziłbym się jako głowa państwa w takim stanie rzeczy, jaki jest dzisiaj. Ale owszem, gdybym został — miałbym wielką przewagę w stosunku do dwóch poprzednich prezydentów. Bo byłbym i elektrykiem, i miałbym wyższe wykształcenie pokwitowane papierem. Ale na pewno niczego dobrego dla państwa bym nie zrobił. Stanowczo nie powinienem zostać prezydentem.

Czyli byłby pan złym prezydentem?
— W takim kraju pewnie nie byłbym najlepszym wodzem — tak to ujmijmy. Ale tak szczerze — nie ma co pytać, kim chciało się kiedyś zostać, ale ważne, kim się chce jeszcze być.

A kim chce pan jeszcze być?
— Nie wiem, kim chcę być. To bardzo trudne pytanie. Od wielu, wielu lat oddaję się w ręce losu i chyba tak pozostanie. Ja nigdy nie pomyślałem, że będę tym, kim teraz jestem — że będę zajmował się konferansjerką, będę pisał, tworzył w teatrze, w kabarecie.

Jest pan konferansjerem, więc musi mieć pan gadanie. O czym dzisiaj mówić jest najtrudniej?
— O czym? Chyba o polityce. Niby zadaniem kabaretu zawsze było przypominać władzy, że nie jest taka mądra. I szczerze powiedziawszy — dość łatwo to zrobić, zwłaszcza dziś. Jedni to robią lepiej, inni gorzej. Ale mówić o tym jest niezwykle trudno. I nigdy nie wiadomo, czy to mówienie zostanie odpowiednio zinterpretowane. Bo ludzie mają różne dni, różne humory, bóle głowy, zmęczenie. A polityka to dosyć delikatny temat w dzisiejszych czasach.

A o czym najtrudniej rozmawiać?
— Rozmawiać? No tak, to coś innego niż mówienie. Dzisiaj kłopotem jest niewątpliwie to, że przez tę długoletnią egzystencję na tym świecie tak naprawdę już wszystko zostało powiedziane. Teoretycznie można by już dalej nic nie mówić. Jednak wciąż interesująca może być wypowiedź osobista — ta relacja z przesypania przez siebie tego, co się gdzieś zobaczyło. Ja taką konferansjerkę już od trzydziestu lat uprawiam. Bo zadaniem konferansjera jest zajmować publiczność w chwili zmian technicznych. Panowie zmieniają kable, śrubki, a konferansjer musi od tego odwrócić uwagę. To taki taniec na linie. Ja mówię o sobie samym — na taki wpadłem pomysł i cały czas go praktykuję. Nie jestem takim konferansjerem, która wpada na scenę i krzyczy, że kocha publiczność. Ja mówię o tym, co mnie boli, co gryzie. Opowiadam, co mnie zainteresowało, a co zaintrygowało. Ale to też — muszę przyznać — nie jest łatwe. Bo istnieje ryzyko, że konferansjer może z siebie zrobić bohatera, a to jest niewybaczalne. Konferansjer to przerywnik imprezy. I to ona ma przyciągać uwagę. To ona jest najważniejsza, a nie osoba konferansjera.

Stworzył pan razem z Magdą Umer spektakl „Chlip Hop”. Skąd pomysł na przedstawienie grane „na dwa głosy i dwa laptopy”?
— Dzisiaj rozmawia się ze sobą właśnie za pomocą internetu. Rozmowa kiedyś była słuchaniem drugiego człowieka, nie była dyskusją, nie była przerzucaniem się argumentami, formą eksponowania swego stanowiska. Dlatego w spektaklu jesteśmy my i laptopy. Internet ma zasługi w tym względzie bo jest i intymność, i możliwość kontaktu z drugim człowiekiem. Myślę, że umożliwia wręcz powrót do funkcji rozmowy takiej, jaką kiedyś była. Ale z Magdą mówimy swoim językiem i swoim tekstem — tak jakbyśmy rozmawiali ze sobą rzeczywiście.

„Chlip hop”... A tak prywatnie — płacze pan czasami?
— Czy płaczę? Nie płaczę. Mężczyzna nie ma czasu na łzy. Mężczyzna pracuje. Nawet jak choruje, płakać nie może.

1 komentarz: