wtorek, 26 stycznia 2010

„Nine — Dziewięć”, czyli mniej niż zero

Miał być hit, wyszedł kit. „Nine — Dziewięć” Roba Marschalla ma tylko jeden atut — gwiazdorską obsadę. Ale wielkie nazwiska, niczym jaskółka, wiosny nie czynią.



— Tyle sobie ta Sophia Loren robiła operacji plastycznych, a musi grać ducha zmarłej matki — mówi mi D. w kinie. — I po co się wygładzała, jak i tak straszy?

Straszy nie tyle Sophia (bo ładnie wygląda), ile sam film. Wybrałam się „Nine — Dziewięć” i strach mnie ogarnął.


Penélope Cruz
Pedro Almodóvar uznał Pe za swoją muzę i wcale mu się nie dziwię. Dziewczyna potrafi świetnie zagrać — o ile reżyser ją nakieruje, wykieruje, nakręci i nastroi. Inne kino jednak jej szkodzi. A musical — ten musical — przede wszystkim. Pe wypina pupę, kręci nią, miętoli sobie piersi, uwydatnia usta. Miała zagrać łatwą panienkę — zagrała Carlę. Nawet nie musiała się wysilać, bo uznawana jest w męskich kręgach za symbol seksu. A dzieci, ryby i symbole seksu głosu nie mają.

Nicole Kidman
Dawno jej w kinie nie widziałam. Blondyna jak z obrazka, muza Guido — głównego bohatera. Zrobiona na Marilyn Monroe — biała kiecka, włosy blond. Obróć się, spójrz w prawo, w lewo… To jej jedyne zajęcie na planie. Nie mówię, że Marilyn była leniwa, ale kultura sprowadziła ją do symbolu seksu. Już Pe ma więcej do zagrania. Jest kochanką, musi być zalotna, intrygująca (to nic, że bez podtekstu). A Nicole vel Claudia? Nijak się nią zachwycać. Szkoda, bo patrzy się na ekran i właściwie niewiele się widzi. Ot, laskę w białej sukni i napalonego przy niej Guido. Nicole jest mdła. Ani pikantna, ani słodka, ani gorzka.


Daniel Day-Lewis
Fajnie wypada, bo i ma ciekawą rolę. Pali papierosa, ma zabójcze spojrzenie i często kładzie się na blacie biurka. Zakłada nogę na nogę i jest egocentrycznym reżyserem. Ale bez jaj, bo nie może spłodzić scenariusza nowego filmu, przy którym już praca wre. I to największy absurd filmu — wszyscy pracują, szyją kostiumy, wybierają aktorki, wieszają plakaty i pałają wielkim uczuciem do Guido. To bóg — nie młody, ale z przeszłością. Nawet ksiądz się zachwyca. Ba — nawet biskup! Ale zachwyt znikąd nie wynika. Gdy patrzy się na tego faceta, chce się płakać. Cała jego rola jest jak moment złapany w kadrze. Ale zdjęcie jest kiepskie, nie ma drugiego dna. Nie ma nawet głębi, ostrości. Żona go zostawia, on niby mądrzeje… Ale nie czuć tego. Za grosz. To, że zapuszcza brodę, niczemu nie dowodzi.

Marion Cotillard
Edith Piaf. Patrzyłam na nią, a widziałam Edith z filmu „Niczego nie żałuję”. Czy uda jej się zagrać coś, co przebije jej genialną kreację? Gra żonę Guido i jest jedyną normalną kobietą w filmie. Delikatna, pragnąca miłości i trochę łatwowierna. Nawet taniec na wpół nago jej nie wychodzi. Przy Pe wypada słabo, ale dobrze jej z oczu patrzy. A poza tym strasznie przypomina mi koleżankę ze studiów, więc… widziałam w tych oczach rzeczywiście podwójne dno!

Więcej nie piszę, bo ręce mi opadają. O fabule niewiele można opowiadać — są od tego streszczenia, które i tak mówią o wiele więcej niż widać na ekranie. A piosenki? Nędza. Ale jest coś, co mnie bawi i bawić będzie na wieki wieków — słowa tych piosenek. Banał gonił banał. Nawet Doda lepiej pisze. Ale czego wymagać od amerykańskiego filmu?


U Marshalla kompozycje zawodzą przede wszystkim tekstowo. Miało wyjść naturalnie — niestety brakuje lekkości, miejscami jest wręcz pretensjonalnie i topornie. Słowa oraz ich przesłanie są przyziemne, pozbawione polotu, brzmią jak wypowiadane kwestie, które nie zmieściły się w dialogach. Kiedy aktorki, w każdym z poświęconych im epizodów śpiewają o miłości, dramatycznie ściskają się za biusty, ekstatycznie podszczypują w pośladki, w wyreżyserowanym geście szeroko rozkładają nogi. Wyglądają pięknie — ale ta ekstaza jest sztuczna, prócz seksualnego podtekstu, nic ze sobą nie niesie. Nie ma szczerej emocji, radości uwodzenia, bezczelnego flirtu. Nie ma Dolce Vita. Wyróżniający na tym pustkowiu wydaje się utwór Stacy Ferguson „Be Italian” — ale to z racji pasji wykonania, subtelna ballada Marion Cotillard oraz kabaretowe, autoironiczne wystąpienie Judi Dench. I tyle.
(Brokaty, szpagaty...)

"Nine — Dziewięć" to adaptacja broadwayowskiego musicalu opartego na wybitnym filmie Federico Felliniego „8 i pół” z 1963 roku. Wielu uważa ten obraz za arcydzieło, bo ujmuje drażliwy temat kryzysu twórczej tożsamości i wyczerpania inspiracji. Film Roba Marshalla nawet do pięt pierwowzorowi nie dorasta. Zróbmy więc prosty rachunek. Odejmijmy od dziewięciu osiem i pół. Co nam zostaje? No może nie mniej niż zero, ale niestety niewiele więcej. Tak, Fellini na pewno przewraca się w grobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz