Cudowny jest polski Leonardo DiCaprio. Cudowny, gdy roztrzepuje włosy, gdy się uśmiecha i zaciska zęby. Cudowny jest Mateusz Kościukiewicz — główny bohater „Wszystko, co kocham”. Cudowne jest też jego dojrzewanie, muzykowanie, a nawet łzy. Bije z jego oczu świeżość, energia i radość. Miał nosa reżyser Jacek Borcuch, że dostrzegł tego sympatycznego młodzieńca. Miał też nosa do innych chłopaków — grzecznych urwisów. Ale nie zrobił z nich punkowców. Zrobił młodych gniewnych bez brudu, alkoholu i narkotyków. Ale wcale mi to nie wadzi. Młodość, bunt i punk nie musi przerażać. Może cieszyć, a przede wszystkim wzbudzać zazdrość. Chciałam wejść w ekran, przejść się po helskiej plaży, a nawet poskakać na białym wartburgu.
Dzieło Jacka Borcucha, opowieść o grającym punk rocka licealiście, którego ojciec (jedyna wielka gwiazda w obsadzie — Andrzej Chyra) jest w marynarce wojennej, a matka w Solidarności, naprawdę zaskakuje i pokazuje, że i u nas można zrobić film z pomysłem, inteligentny, bez wpadek rzemieślniczych, świetnie dobrać i poprowadzić głównych aktorów — tak, aby nie widziano w nich jakiś serialowych bohaterów, złotych chłopców z Warszawy XXI wieku, a naturalnych i wiarygodnych chłopaków. Paradoksalnie chłopaków bardzo współczesnych. To samo można powiedzieć i o drugim planie: Chyry "reklamować" nie trzeba. Jak zawsze mistrzowski. Ale warto wspomnieć o Katarzynie Herman, której Borcuch powierzył rolę niemal epizodyczną.
("Wszystko, co kocham": film, którego nie wolno pominąć)
No właśnie, Kasia Herman jest nie do poznania. Zastanawiałam się: ona, nie ona? Oczywiście, że ona! Gra Grażyną Szapołowską — podobnie wygląda, porównywalnie mówi i na jej wzór się zachowuje. I ma ładną zapalniczkę… Kto na filmie był, ten w tym momencie na pewno się uśmiechnie. Dodam jeszcze, że Janek — czyli Leonardo DiCaprio — ma też bardzo zgrabny tyłek.
Janek to ja. To jest moja opowieść. W sumie 85-90 procent wspomnień i 10 "cukru pudru" czyli fakt, że akcja rozgrywa się w roku 1981, w którym miałem dopiero 11 lat. To jest ten procent mojej konfabulacji. Wiele rzeczy zdarzyło się dopiero cztery, pięć lat później. Byliśmy wówczas takimi właśnie chłopakami, którzy grali w szkołach czy innych miejscach. To jest jednak zabieg czysto techniczny, wszystkie emocje i uczucia, jakie mi wtedy towarzyszyły, są przeniesione w stosunku jeden do jednego.
(Jacek Borcuch, Zawsze miałem ciągoty do samostanowienia)
W czasach PRL-u też świeciło słońce, a wino gasiło pragnienie. Borcuch to zdanie podkreśliłby pewnie grubą kreską, bo tak właśnie przedstawia początek lat osiemdziesiątych w Polsce. Nie kojarzę, żeby jakiś inny polski reżyser pokazał okres "burzy i naporu" w tak sielankowy sposób. Jacek nie rozdrapuje ran, niczego nie zakleja plastrem. Nawet Jankowy ojciec — wojskowy — okazuje się dobrym człowiekiem.
Borcuch nawet przełamuje schematy ponurych obrazków z PRL-u. Nie mitologizuje tamtych czasów, raczej odziera z bohaterskiego tonu i sprowadza do zwyczajności. W symbolicznej scenie chłopaki mijają kolumnę maszerujących dziarsko żołnierzy. Idą na plażę oddychać pełną piersią. Idą łapać marzenia, fantazjować na temat kobiecych piersi i wolności. Idą z grającą im w głowach muzyką. Bo to ona, a nie polityka, jest dla nich najważniejsza. Tak, Chyra przejmująco płacze i stoi murem za filmowym synem.
Świat Jacka Borcucha jest jak pluszowy miś. Może i za dużo cukru jest w tej kinowej oranżadzie, ale film świetnie gasi pragnienie. A suszyło mnie od dawna — brakowało mi w kinie niezobowiązującego uśmiechu i zazdrości. Też chciałabym nosić różowe okulary, które Borcuch zakłada swoim bohaterom. Chciałabym być bezpretensjonalna, szalona i mieć tak blisko morze. Chciałabym mieć wszystko, co kocham.
PS. Jakie piękne fortepiany grają w filmie. To też kocham.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz