Skoro na scenie pojawia się dziewczyna, musi być atrakcyjna. Skoro staje w obliczu mężczyzny, więc oboje mają ochotę na seks. Ale czy widz ma ochotę na takie stereotypy? O „Bogu” w reż. Marcina Sławińskiego w olsztyńskim teatrze Jaracza słów kilka.
Woody Allen powiedział kiedyś, że człowiek zaczyna być człowiekiem wtedy, kiedy przestaje jęczeć i przeklinać. A wszystko po to, aby szukać prawdy, która rządzi jego życiem. Ta prawda nie jest jednak tak oczywista. Allen dowodzi temu - a właściwie ironizuje - w sztuce „Bóg”, jaka bawi od sylwestra olsztyńską publiczność. Allen robi swoje, jego nazwisko wabi do teatru, a pikanterii dodaje sam reżyser Marcin Sławiński: - „Bóg” jest scenariuszem wyjątkowym. Urzekło mnie połączenie zabawy, wygłupu i kabaretu z refleksją na temat świata. Będzie więc i śmiesznie, i poważnie. Nie zabraknie poszukiwania sensu życia i dowodów na istnienia Boga. Tak, sztuka jest poważna, ale ja nie jestem poważnym człowiekiem, więc świetnie się w tekście Allena odnalazłem. I mam nadzieję, że każdy się odnajdzie.
Każdy odnaleźć się musi, bo każdy jest śrubką w tej teatralnej machinie. I czuć to już na początku, kiedy Kretynik i Schizoktares żonglują nazwami olsztyńskich dzielnic. Mówią niby do siebie, niby do wszystkich: publiczność przyszła z Kołobrzeskiej, z Jarot, z Pieczewa. Sami swoi są w teatrze! Potem z widowni wyłania się dziewczyna - Doris z Klewek (Agnieszka Pawlak). Znów salwy śmiechu, bo Klewki to przecież najczęściej cytowana mieścina w olsztyńskich dowcipach. Tak jak Polska żartuje z Koziej Wólki, tak olsztyniacy puszczają oko na temat Klewek City. Nie bez powodu stacjonowali tam Talibowie (taką informację podawały kiedyś wszystkie telewizje i stacje radiowe). Klewki mają więc swoją renomę, a i poważną delegację. Na scenie z tamtych okolic pojawia nie tylko seksowna Doris, ale też kloszard z rowerem – bo przecież publiczność lubi powtarzalność. Klewki rządzą więc na scenie, ale Allen wyrywa nas z tej rzeczywiści i zaprasza do starożytności. Cofa nas.
Kretynik (Jarosław Borodziuk) i Schizokrates (Maciej Mydlak) piszą sztukę na konkurs dramatyczny w Atenach. Napinają się, prężą, ale nie mają szczęścia. Koniec wieńczy dzieło, a im właśnie dobrej końcówki brakuje. Okazuje się też, że niewiele mogą - są bohaterami nie tylko swojej, ale też innej sztuki. Człowiek nie jest więc wolny, ale spięty w kajdany już dawno zaplanowanego dla niego CV.
Wszystko tworzy niezły bigos – trudno nadążyć za scenicznym chaosem. Sławiński zbyt wiele wrzuca do jednego garnka, miesza w nim i przypadkowo wylewa na deski. Taki galimatias, owszem, śmieszy publiczność, bo nic tak nie wprawia w dobry humor jak niewytłumaczony absurd. Podwójnego dna można jednak szukać z lupą. Na scenę wbiegają, aby zaraz wybiec postaci z różnymi rekwizytami. Nie mówią nic, przechodzą niby nie zauważone, ale jednak widoczne. Nie puentują żadnych kwestii. Ot, jakby zapaliło się im zielone światło i przechodzą na drugą stronę, a przez scenę jest im najbliżej. Można powiedzieć, że są aluzją do codzienności – takich dziwaków spotyka się nie tylko na ulicy, w supermarkecie, ale w pracy i na klatce schodowej. Fakt – wszyscy działają jak zaprogramowani, wykonują swoje obowiązki i znikają po jakimś czasie. Można też pomyśleć, że to garderobiani i techniczni dający nam oręż do walki z scenariuszem życia. Można tak wymieniać, ale Sławiński nie mówi niczego jednoznacznie. A wprost wypowiada się często - sięga po stereotypy i szablony dowcipu. Skoro na scenie pojawia się dziewczyna, musi być atrakcyjna. Skoro staje w obliczu mężczyzny, więc oboje mają ochotę na seks. Humor zostaje spłycony, a prywatność - mimo iż marna - obnażona. Nie ma gry wstępnej, nie ma prologu ani tym bardziej epilogu. Jest głupie gadanie o pożądaniu i schematycznym działaniu.
W „Bogu” pojawia się bóg – to Woody Allen we własnej osobie, a właściwie we własnym głosie. Wydaje polecenia przez telefon, steruje ludźmi-marionetkami. Takie zagranie dowodzi, że istnieje siła, której nie widać, a która zaskakuje. I która ma swoje kaprysy. W sztuce to autor, reżyser, a w życiu Bóg. Tylko dlaczego owy Bóg stworzył tak mało skomplikowane jednostki - deklamujące ze sceny, rozwierające ramiona w szekspirowskim geście i zadające pytania nie szukając odpowiedzi?
Aż żal człowieka ściska, że tak też bywa w życiu. Tu jednak, na ziemskim padole, jest trudniej. Ludzie ze sobą rozmawiają pełnymi zdaniami i - mimo iż często działają machinalnie – to jednak mają ciekawsze wartości niż te serwowane przez tandem Allen-Sławiński.
I życie – Bóg zapłać – trwa o wiele dłużej niż godzinna sztuka. Pomimo śmiechu, czuje się niedosyt. Chciałoby się wejść głębiej w poszukiwania demiurga i sprawcy. Nie wystarczy sam napis: „Bóg umarł. Nietzsche.” Nie wystarczy też odwrócenie tego napisu: „Nietzsche umarł. Bóg”.
Allen nie taki genialny. Różewicz był pierwszy. Napisał: „Życie bez boga jest możliwe, życie bez boga jest niemożliwe”.
PS. Już wiem, dlaczego Talibowie uciekli z Klewek.
ojoj.. a ja wyszłam z teatru zachwycona! Dobrze się bawiłam i od razu codzienność wydała mi się łatwiejsza, zabawniejsza, taka ot radosna..
OdpowiedzUsuńNawet mam ochotę zobaczyć ten spektakl drugi raz.. a to zdarza mi się wyjątkowo rzadko..
i jakoś nie wierzę, byśmy mogli dostawać gotowe odpowiedzi, po to padają ze sceny pytania, byśmy odpowiedzi odnaleźli sami..
magda.w.
Magdo W., cieszy mnie Twoja radość bardzo! To nawet miód na moje uszy!
OdpowiedzUsuńCo do gotowych odpowiedzi... Też takich nie lubię, ale reżyser Marcin nie jest w moich oczach konsekwentny. Zbyt bardzo pociąga go stereotyp, a ten już sam w sobie jest odpowiedzią.