piątek, 28 sierpnia 2009

Markowski: Wiek to przekleństwo



— Jesteśmy podpalaczami mając lat dwadzieścia, a po pięćdziesiątce stajemy się strażakami — przyznaje Grzegorz Markowski, wokalista grupy Perfect.


Z Grzegorzem Markowskim było śmiesznie. Zazwyczaj to ja zabiegam o wywiady, a w tym przypadku było trochę inaczej. Napisałam do menegera Perfectu, że pogadałabym z Grzegorzem, ale nadziei sobie nie robiłam. Otrzymałam lakoniczną wiadomość zwrotną, że może się uda. Cóż, może...

Minął dzień. Praca, praca, praca... Zrobiłabym więc sobie przerwę na degustację soku warzywnego, który od kilku tygodni z zamiłowaniem przyrządza własnoręcznie koleżanka z korekty. Pyszny! Telefon zostawiłam na biurku. Po kliku minutach wracam i słyszę, że dudni. Dzwoni poczta głosowa, odsłuchuję: „Witaj słonko, tu Grzegorz Markowski. Jest godz. 11.30, nie odbierasz, ale zadzwonię za pół godziny, więc się, Ada, nie martw.” Zadzwonił punktualnie.

Cofnijmy się do lat 80. Właśnie ukazała się płyta z waszymi koncertami z tamtych czasów. Na okładce jesteś takim ułożonym chłopcem.
— I jesteś rozczarowana?

Wręcz przeciwnie! Wzrok przyciąga naga klata.

— Ale z twarzą dziś gorzej. Nie znam eliksiru młodości. Nie wiem, co robić, by nie było zmarszczek. Ale czy wygląd ma znaczenie? Jack Nicholson w jesieni swojego życia aktorskiego osiągnął szczyty. Paru wokalistów również wdrapało się na swoje Mont Everesty — Robert Plant, Ray Charles, Stevie Wonder, Tina Turner. Trzeba korzystać z energii, póki siedzi w człowieku. Gorzej, gdy ciało odmawia posłuszeństwa. Dzieją się przecież różne rzeczy z człowiekiem po pięćdziesiątce...

Ale jakiej pięćdziesiątce? Po lufie?
— (śmiech) A możemy i o tym pogadać! Mam dziś 56 lat i staram się utrzymać ciało w należytym porządku. Czy Bóg będzie łaskawy dla mnie na dłuższą metę? Obym nie skończył jak ta płyta właśnie, bo ona technicznie jest słabiutka.

To były czasy PRL-u. Nie wymagajmy cudów!
— Ale na płycie słychać tego ducha czasu. Jaka była nasza forma, słychać. Przaśnie się wtedy nagrywało, ale klimat był ważny. Buzowała w nas energia, młodość, zmiany polityczne, geopolityczne. Czuć w naszej muzyce te zmiany kulturowe — zresztą bardzo ważne w historii zespołu Perfect. Gdyby wyjąć z nas politykę, bylibyśmy lekko podkastrowani.

Ale przyznam się, że boję się tej płyty. Patrzę na okładkę, a tu Hołdys grozi pięścią!
— On całe życie zwijał rękę w pięść, wiedział gdzie machać i jak często. Ale to nie był fighter typu Tomasz Adamek. Trywializuje to oczywiście i porównuję do boksu. Myślę jednak, że Zbyszek dość umiejętnie wpisywał w rzeczywistość.

Macie dzisiaj kontakt?
— Nie, nie mamy i nie chcemy mieć. Nie mamy nic więcej sobie do powiedzenia.

Ale wydanie takiej płyty to powrót do przeszłości.
— Niby tak, ale album wydało Polskie Radio, a my musieliśmy tylko podpisać, że aprobujemy takie a nie inne warunki finansowe, które są żartem. Ale nie pieniądze są tu akurat najważniejsze. Chodzi o to, by płyta się ukazała i po prostu była. A przy okazji — masz rację — wspomnienia odżywają. Oczywiście nagraliśmy po drodze parę wartościowych płyt, ale jednak przeszłość cały czas do nas wraca. Rolling Stonesi mówią, że jeżeli nie zagrają „Satisfaction”, to nie ma koncertu. Z nami jest podobnie — jak nie zagramy „Autobiografii”, czy późniejszych „Niepokonanych”, to nie ma imprezy. Jasne, było wiele zajść w międzyczasie, ale takie czasy, takie życie.

A propos „Niepokonanych” — śpiewasz, że w korowodzie zmysłów ze sceny zejść... Mowa o szaleństwie?
— Po co wariować? Najlepiej strzelić sobie w łeb po ostatnim refrenie albo zaćpać się złotym strzałem. To pewnie byłoby medialne — efektowne odejście w kwiecie wieku. Ale wszyscy twierdzą, że będą grać do czterdziestki i ciągną ten wózek dalej. Nie ma stopu. Wyobraź sobie, że dziesięć lat temu zapytałem Artura Rojka z Myslovitz, czy chciałby grać tak długo jak ja. Złapał się za głowę, bo wiek to jest przekleństwo. Muzyka rockowa potrzebuje buntu ludzi młodych. Wtedy można pluć, wbijać sobie tu i ówdzie agrafkę, by lała się krew, można bluzgać. Tym bardziej, gdy jest się na dopingu.

A nie jest tak, że młodzi chcą zwrócić na siebie uwagę?
— Trochę tak. Ale jak powiedział mądry człowiek: jesteśmy podpalaczami mając lat dwadzieścia, a po pięćdziesiątce stajemy się strażakami. Tak pewnie jest. Ja czuję ogromną satysfakcję z grania muzyki. Może nie z pokonywania setek kilometrów i spania w hotelach, w których odbywają się wesela i komunie święte, ale z dźwięków.

Z ludzi też?
— Wiesz, ludzie schamieli totalnie! Wyciągają gadżety z kieszeni — telefony komórkowe, tanie aparaty fotograficzne i cykają. Nikt nie umie zrobić zdjęcia, więc trzeba się uśmiechać przez pięć minut aż ktoś te cudo obsłuży.

Czyli Markowski boi się fleszy?
— Boję się ludzi, którzy chcą ciągle robić sobie ze mną zdjęcia. A to w restauracji, a to na spacerze. To polowanie na misia z zoo. Mają upatrzony cel i idą w jednym kierunku. Kiedyś przyszli do mnie jacyś napaleńcy i szukali Grzegorza Ciechowskiego. Jest? — spytali. Na to ja: mieszka 7 kilometrów dalej. I poszli, na mnie nawet nie spojrzeli. Nie sądzę, by mnie nie rozpoznali, bo mam tak długi nos i wyrazistą twarz, że rzucam się w oczy. Nie można mnie pomylić z Karolem Strasburgerem. No i widzisz — tak poluje się na autografy.

Ale sam jesteś sobie winien. Grasz na festynach, jesteś na wyciągnięcie ręki jak piwo z nalewaka.
— Takie czasy przyszły. Wszystko jest do kupienia.

Do kupienia? Przychodzimy na imprezę za darmo!
— Ja bym darmochę ujął w cudzysłów. Przyszła raz do mnie kobieta z prośbą, bym zaśpiewał w jej ogrodzie na urodzinach jej męża. Mówię, że nie gram na urodzinach. Poirytowała się i pyta: to ile to kosztuje? Powiedziałem, że nie ma takiej kwoty, którą może mi dać. Ale gdyby powiedziała, że da mi milion dolarów, pewnie bym się zgodził. Wszystko jest do kupienia, wszystko jest do sprzedania. I prywatność, i uczucia. I to jest okropne, przyznaję.

A gdybyś dzisiaj pisał „Autobiografię”...
— Nie wiem. Na pewno byłby to gorzki tekst. W starym jest dużo optymizmu i był lekką drwiną na stalinowskie czasy. A dzisiaj gorset jest trochę duszący. Ale co ja zrobię? Śpiewam nieme kino i czuję zapach pieczonego boczku kilka metrów za sceną.

I jak być autentycznym?
— Nie wiem. Trzeba się napić.

Czyli „Autobiografię” pisałbyś jednak... po pięćdziesiątce.
— I to niejednej! A cenzura i tak połowę by wypierdoliła z tekstu. No ale nie ma się co obrażać na czasy. Powiedz — kto wymyślił samochody terenowe? Jeździ się nimi po mieście, a przecież kiedyś woziło się nimi owce, łajno i drut kolczasty. Teraz wozi się malutka panienka z dzieckiem. Czy ona czołowo bije jelenia co siedem metrów? Tak samo traktuje się muzykę. To gadżet, niestety. Próbuję uwrażliwić się na każdy dźwięk i robić swoje. Nie zwracam uwagi, że ktoś pierdzi w trąbkę na koncercie jak na stadionie Legii w Warszawie. Zaciskam zęby i śpiewam.

To może lepiej wrócić do pierwszego zawodu przed Perfectem — na budowę?
— Kiedyś sam nie budowałem, miałem pracowników. Kierowałem z ojcem firmą. Tak, to też był ciężki kawałek chleba. Muzyka jest dla mnie afrodyzjakiem. Gdyby nie było muzyki, strzeliłbym sobie w głowę.

3 komentarze:

  1. Ada,podziwiam Twoje pytania. Klasa!

    OdpowiedzUsuń
  2. Skarbnica zdrowia...;)4 września 2009 22:35

    Ada, ale przyznaj, że soczek pozytywnie wpłynął na rozmowę z panem Markowskim:) I przerwa była, i relaks był, a na deser udana rozmowa:)

    OdpowiedzUsuń