środa, 15 lipca 2009

Zbyszko z Bogdańca nigdy nie był pod Grunwaldem

— Ja myślałam, że jest pan normalnym człowiekiem. Takim jak Zbyszko z Bogdańca. A pan jest gwałcicielem! — wspomina swoją najlepszą recenzję roli z „Krzyżaków” Mieczysław Kalenik. — Chyba ten Zbyszek mi jednak wyszedł...


Fantastyczny człowiek. Humor? Tak. Otwartość? Tak. Tak widzi mi się Mieczysław Kalenik — legendarny Zbyszko z Bogdańca. 15 lipca przypada 599. rocznica bitwy pod Grunwaldem i... prawie 50. rocznica pierwszego klapsa „Krzyżaków”.

Panie Mieczysławie, którędy na Grunwald?
— Przysięgam, że nigdy w życiu nie byłem na polach grunwaldzkich. Kilkanaście razy przejeżdżałem w okolicy, ale nigdy nie zajechałem. A to czasu brakowało, a to możliwości. „Krzyżaków” kręciliśmy przecież w Starogardzie Gdańskim. Ale mam wielką ochotę, by pojechać do Grunwaldu. Z nim mam jednak jak z Wilnem. Tyle razy mnie zapraszano, ale nigdy nie pojechałem. Ale takie jest życie. Nawet jak odbywała się premiera filmu, wysłali mnie do Moskwy. Bo premiery były dwie — jedna na polach grunwaldzkich, a druga w Moskwie. Kazali, to pojechałem! Miałem się rozdwoić?

Wtedy był pan rozchwytywany...
— I to jak! Gdzie się nie obróciłem, tam byli „Krzyżacy”. I do tej pory tak jest. Miesiąc temu nadawali w telewizji — jak co roku. Zawsze oglądałem, ale ostatnio zaprzestałem. Proszę sobie wyobrazić, że żyją tylko cztery osoby z filmu. Na zmarłych mam patrzeć? Przykre to, prawda? Żyje jeszcze Grażyna Staniszewska, Emil Karewicz, Baśka Chorawianka i taki Kalenik. Pierwszy zmarł Jurek Pichelski, który grał Powałę z Taczewa. Oj, jaka to była tragedia. Byłem w Teatrze Narodowym i umówiliśmy się na brydża. To był czwartek, a my zaplanowaliśmy partyjkę na sobotę. W piątek kolega mi mówi, że Jurek nie żyje. Złapałem się za głowę: jak to? Przecież w brydża jutro gramy! W mordę mu chciałem strzelić, że takie rzeczy wygaduje. I potem ludzie się posypali.

Przykre.
— A wie pani, że prace nad filmem zaczęły się od mojej sceny walki z niedźwiedziem? A dlaczego tak? Bo jak ten niedźwiedź by minie rozszarpał, mogliby wziąć innego Zbyszka. Niedźwiedź na szczęście nie zrobił mi krzywdy. Ford przyszedł, podrapał się po wąsach i był zadowolony. Ale operator mówi, że ma jeszcze trochę taśmy. Mówi: Mietek, Mietek! Ja jeszcze zrobię zbliżenie twojej głowy i niedźwiedziego łba. Podszedłem wtedy do miśka i przestraszyłem się go. Dopiero! On to wyczuł, a że mańkut był, więc łupną mnie lewą łapą. I to z jaką siłą mnie walnął! Ważyłem wtedy 82 kg i przeleciałem około dziesięć metrów w powietrzu. Potem niedźwiedź uciekł — zerwał stalową linkę i poszedł do lasu. Kobiety, które zbierały jagody, o mały włos nie dostały zawału. Bo niedźwiedź w lesie? Przez tysiąc lat nie było tam miśków, a tu się przyczłapał i straszył.

Ale nie tylko niedźwiedzia pan tak żywiołowo wspomina...
— Ależ oczywiście, że nie tylko. Najważniejsi dla mnie byli ludzie. Poznałem tam wielu, wielu wspaniałych aktorów. Zaprzyjaźniłem się z nimi. I to dla mnie było najważniejsze, a nie sama rola i praca na planie. Ludzie tworzyli niesamowity klimat. Otoczenie robiło „Krzyżaków”, a nie sam Ford. Każde podanie ręki, słowa, spojrzenia — cudowne sprawy. Przysięgam, że potem nigdy nie spotkałem się z taką atmosferą na żadnym innym planie. Może dlatego, że teraz nie ma aktorów, ale są artyści? I każdy z nich zadziera nosa, a nie potrafi powiedzieć dwóch słów przed kamerą? Kiedyś było inaczej. Aż chciało się grać! Może dlatego też tak szybko zrobiliśmy ten film? Pierwszy klaps padł 9 sierpnia 1959 roku, a ostatni 15 marca 1960 roku. Na tamte czasy to była błyskawiczna produkcja. I jakże ogromna! W filmie wzięły udział ze cztery tysiące koni i tyle samo prawdziwych ułanów. Nie byli to statyści! Pamiętam, jak wszyscy się witali i płakali. Bo ci ułani widzieli się wcześniej podczas wojny! Padali sobie w ramiona — to była nieprawdopodobna sprawa. Tak, to był fantastyczny czas!

A czas odmierzał zegarek na pana ręku. Kamery to uchwyciły. Zegarek w średniowieczu?
— Ależ skąd! Ja nigdy na ręku nie nosiłem zegarka. Jak już coś, miałem go w kieszeni. Ale racja — nie dało się wszystkiego wyeliminować. XX wiek to nie średniowiecze. Widać na filmie też druty wysokiego napięcia. W jakimś ujęciu jestem w czapce na głowie, a w drugim już bez. Ale czy tylko w „Krzyżakach” to się zdarzyło? Filmy z całego świata mają wpadki.

Podobno rolę Zbyszka dostał pan przez przypadek.
— Przeczytałem gdzieś, że kręcą „Krzyżaków” i marzyłem o tej roli. Ale doszły mnie słuchy, że Bogusz Bilewski ma być Zbyszkiem. Pamiętam, że poszedłem do klubu nocnego. Przy jednym stoliku siedziało trzech panów. Bacznie mi się przyglądali. Jeden z nich w końcu nie wytrzymał, podszedł do mnie i mówi: nazywam się Zygmunt Król. A ja Stefan Batory — odpowiedziałem. A on: ale ja naprawdę się nazywam Zygmunt Król i jestem kierownikiem produkcji „Krzyżaków”. Czy pan jest aktorem? Niech pan podejdzie do naszego stolika, Ford chce z panem porozmawiać. Podszedłem i słyszę: chce pan zagrać w filmie? Ja: a kogo? Danuśki nie zagram, Jagienki też nie... Ale pewnie że chciałbym! Ford: zagra pan główną rolę, Zbyszka z Bogdańca. Ja: Ale Bogusz Bilewski jest już obsadzony. Ford: nie jest, pan będzie Zbyszkiem! Proszę przyjechać na próbne zdjęcia. No i pojechałem. Dali mi dwie strony maszynopisu, bym się nauczył na pamięć. Perukę mi włożyli i kazali grać. Słowa nie wypowiedziałem. Nic! Zero kompletne! Wstyd! Ale zapłacili mi 250 zł za te zdjęcia, wsiadłem w pociąg i ze wstydu chciałem przez okno wyskakiwać. Taka okazja, a ja nawet nie pamiętałem jak się nazywam! To tak jak w totolotku: znałem wszystkie numery, a nie nie skreśliłem żadnego! Ale po dwóch dnia odbieram telefon: tu Zygmunt Król, Ford chce pana jeszcze raz widzieć. Pojechałem i już gładko poszło. Ford podrapał się po wąsie i powiedział: no i po co było się denerwować? Wierzył we mnie!

A potem kobiety za panem szalały.
— Pamiętam najcudowniejszą recenzję, jaką dostałem. Pojechałem do Gdańska na spotkanie. Jakaś pani do mnie podchodzi i mówi: Ja myślałam, że jest pan normalnym człowiekiem. Takim jak Zbyszko z Bogdańca. A pan jest gwałcicielem! Bo ja wcześniej grałem gwałciciela w „Pierwszym dniu wolności”. Gwałciłem Beatę Tyszkiewicz! I widzi pani? Chyba ten Zbyszek mi jednak wyszedł, bo skoro był normalnym człowiekiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz