wtorek, 16 czerwca 2009

Kabaret Moralnego Niepokoju: W kapciach nie żartuję

— Górnik albo pracownik supermarketu ma lepiej? Zawód kabareciarza nie jest łatwy. Zwłaszcza jak pracuje się w pełnym zaangażowaniu i z rzemieślniczą powagą — przyznaje Przemek Borkowski z Kabaretu Moralnego Niepokoju. — Ale gdy wracam do domu, mogę być spokojnym mrukiem.


Nie mogłam się dodzwonić... ani do Kasi Pakosińskiej, ani do Przemka Borkowskiego.
Ja: Dzwonię, dzwonię, a Kabaret Moralnego Niepokoju nie odbiera!

Goga: Bo oni myślą, że to śmieszne jest!

No i wraca swój do swego. Chłopak z Dywit wystąpi w Olsztynie. A do Dywit wstąpi?

— Jasne, że tak! Wstąpi! Nie mogę takiej okazji przegapić.

A często trafia ci się taka okazja?

— Ostatnio coraz rzadziej, bo od jakiegoś czasu rodzice do mnie przyjeżdżają. Pochwalę się, bo niedawno urodził mi się synek Kacper. Ma już sześć miesięcy i jest świetny. Synek jest jeszcze za młody, by go po Polsce wozić. Jest po prostu małomobilny.

Bo teraz mieszkasz w Warszawie...

— Tak, ale cały czas jestem zameldowany w Dywitach!

Czyli w stolicy waletujesz!?
— Można tak powiedzieć. Waletuję od piętnastu lat, ale jestem mieszkańcem Warmii. Ale przyznam, że najbardziej brakuje mi widoku z okna. Okno domu rodzinnego wychodzi na las, a teraz widzę — jak w każdym dużym mieście — inny dom. Ot, uroki życia w blokowisku. Dlatego widok z okna to moja największa tęsknota. Marzy mi się, by w Warszawie widzieć zieloną przestrzeń — z jeziorem i lasem na horyzoncie. W ogóle jezior mi w Warszawie brakuje. Niby mamy Wisłę, ale by dotrzeć na jej brzegi, trzeba się trochę natrudzić. Muszę przebić się przez Wisłostradę, nastać się w korkach. To nie to samo, że wychodzi się z domu i już się jest na łonie natury. I dlatego — jak tylko cieplej się zrobi — wezmę pod pachę Kacperka i przyjedziemy w rodzinne strony. Niech chłopak trochę pozwiedza.

Skończyłeś polonistykę. Mówią, że to fabryka bezrobotnych... Podzielasz to zdanie?

— Moje doświadczenie mówi, że jest zupełnie inaczej. Filologia polska produkuje prędzej utalentowanych ludzi! Przykład? Poloniści przecież wykonują przeróżne zawody — nie są tylko nauczycielami. Moi znajomi ze studiów są dziennikarzami, pracują w agencjach reklamowych, a jeden jest nawet tłumaczem w Brukseli i pracuje dla Unii Europejskiej. To dowód na to, że poloniści są ludźmi wszechstronnymi i nie interesują się tylko językiem ojczystym. Dla niech nie tylko książki i gramatyka. Według mnie polonistyka to przedłużenie liceum ogólnokształcącego. Daje bardzo dobrą ogólną wiedzę ze wszystkiego.

Ale na polonistyce nie ma chemii i fizyki!
— Bo to przedłużenie profilu humanistycznego. Nie zmienia to faktu, że studia te dają sporą wiedzę o świecie i możliwości rozwijania własnych zainteresowań. Charakteryzują się bogactwem czasu wolnego. Przyszli prawnicy czy lekarze zakuwają ostro, a poloniści albo czytają, albo robią wszystko, co chcą.

A ty — wybierając kierunek — chciałeś zostać poetą, czy belfrem?
— Ależ oczywiście, że poetą. I z tego zrodził się właśnie kabaret! Trzech z nas — ja, Robert Górski i Mikołaj Cieślak — byliśmy poetami i mieliśmy marzenie, by zaistnieć. Tworzyliśmy wtedy gazetę literacką, a nawet wydaliśmy tomik wierszy „Zeszyt w trzy linie”. Ale niestety cieszyliśmy się umiarkowanym zainteresowaniem. Naszą gazetę czytało niewiele osób. Publikowaliśmy wiersze swoje i kilku osób, które się nawinęły.

Czyli pisaliście sobie, a muzom?
— Właściwie tak. Ale wcale nas to nie zadowalało. Pomyśleliśmy: skoro nie chcą nas czytać, więc może będą nas słuchać. I tym sposobem zrobiliśmy pierwszy koncert — złożyliśmy go z naszych satyrycznych wierszy i piosenek. Ludzie to łyknęli, a kabaretowy potwór nas połknął i trzyma w swoim brzuchu do dzisiaj.

Od samego początku występowaliście jako Kabaret Moralnego Niepokoju?

— Nie. Pierwsze dwa programy graliśmy bezimiennie. Potem trzeba było wymyślić nazwę i pojawiła się ta ówczesna. Wymyśliłem ją akurat ja, więc jestem ojcem nazwy! Ale za Chiny nie pamiętam, skąd mi się ona w głowie wzięła. Nie pamiętam.

Kabareciarz powinien ciągle śmieszyć — na scenie, w autobusie, w przychodni. Dajesz radę?
— Nie zamieniłbym się na żaden inny zawód. Myślisz, że górnik albo pracownik supermarketu ma lepiej? Żadna praca nie jest łatwa. Zwłaszcza jak wykonuje się ją w pełnym zaangażowaniu i z rzemieślniczą powagą. Na szczęście kabareciarz też ma wolne od bycia śmiesznym i wtedy ładuje baterie. Gdy wracam do domu, mogę być spokojnym mrukiem. Mam wolne od żartowania. Jestem jak górnik, który po powrocie do domu siada w fotelu, a nie schodzi do piwnicy, by wydobywać węgiel. Z rodziną odpoczywam, ale gdy już jestem w towarzystwie kabaretu, jest cały czas śmiesznie. My się po prostu sami nakręcamy i można przy nas boki zrywać. Tzn. my zrywamy boki, ale czy inni wiedzą, o co nam chodzi? Jak jemy obiad w jakiejś restauracji, żartujemy sobie i śmiejemy sobie w głos, a ludzie na nas patrzą z rogu i nie wiedzą, co zrobić.

Czyli to jest zawód, który poleciłbyś swojemu synowi?
— Wiesz, chyba bym mu odradzał, by został kabareciarzem. Oczywiście nie będę wchodził mu w drogę, a nawet będę kibicował jemu planom i zamiarom. Jednak kabaret — mimo iż to przyjemna praca — obarcza człowieka wielkim ryzykiem. Bo co zrobić w sytuacji, gdy się nie uda? Gdy się nie osiągnie jakiejś pozycji, nie jest już do śmiechu. To zawód wysokiego ryzyka.

A co w chwili, gdy gracie już po raz setny jakiś skecz? Nie przejada wam się wasz humor?
— Nie tyle nam się przejada, ile się w nas wypala. To wypalanie trwa mniej więcej półtora roku, dlatego po tym czasie robimy nowy program. Ale do tego czasu idzie nam nieźle, bo nie odklepujemy tego samego. Inna publiczność, inna sytuacja — to wszystko wpływa na nasze występy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz