wtorek, 27 grudnia 2011

Alicja Węgorzewska: Opera nie gryzie

— Śpiewam notorycznie. Gdy czegoś się uczę, muzyka chodzi mi po głowie i musi mieć ujście — przyznaje Alicja Węgorzewska, śpiewaczka operowa. — Nucę więc podczas spaceru albo zakupów.


Ach, jaka z Alicji Węgorzewskiej fajna babka. A wydawałoby się, że „pani od opery" będzie nudna. Nic z tych rzeczy! A do tego kiedy wpisałam ją w grafikę google, wyskoczyły mi najpierw jej cycki, a potem dopiero jej twarz. Ta babka śpiewa więc pełną piersią!

Gdyby była pani facetem, zapytałabym, czy śpiewa pani przy goleniu...
— Ja cały czas śpiewam i wcale nie muszę być facetem!

Ale pani specjalnością są role spodenkowe, czyli często gra pani role mężczyzn.
— Gram, bo tak się złożyło. Ale przede wszystkim śpiewam notorycznie. Mąż często zwraca mi uwagę, gdy śpiewam na ulicy. A ja nie mogę inaczej. Gdy czegoś się uczę, muzyka chodzi mi po głowie i musi mieć ujście. Nucę więc podczas spaceru albo zakupów. Nucę, a ludzie się uśmiechają. I to jest wspaniałe, bo muzyka nie kojarzy się im z niczym złym. Ona łagodzi obyczaje, więc dlaczego mam nie śpiewać? Nikt mi jeszcze nie powiedział, że śpiewać na ulicy nie wypada. Ludzie mi zazwyczaj mówią: „ależ pani wesoło”. No pewnie, że mi wesoło!

A nie mówią, że ma pani piękny głos?
— Mówią. Bo muzyka jest dobra na wszystko. Jak się świetnie bawimy, co robimy? Śpiewamy. To naturalne, więc dlaczego uciekać od muzyki?

Nie uciekała pani nigdy?
— Gdy byłam mała, poszłam do szkoły muzycznej i grałam na fortepianie. Instrument ten traktowałam bardzo poważnie i pewnie grałabym na nim przez całe życie. Ale w pewnym momencie, w liceum, zaczęłam śpiewać w chórze. Ludzie zaczęli mi mówić: „jaki ty masz świetny głos!” Hmmm, ja świetny głos? Może jednak warto coś w tym kierunku zrobić? Postanowiłam więc, że będę śpiewała. A że byłam bardzo wstydliwym dzieckiem, wyjście na scenę miało mi dodać pewności siebie.

Pani córka też jest pewna siebie?
— Od początku ciągałam Amelię po koncertach. Jak miała trzy lata, oglądała „Carmen”, w wieku czterech znała już „Kawalera srebrnej róży”. Teraz, gdy idzie na koncert, wie już, co jest dobre, a co kiepskie. Dla niej to normalne, a co najważniejsze — nie męczy się! Nie łapie się za głowę, nie mówi „Boże, co ja tu robię”, ale słucha. Potem rozmawiamy i słyszę od niej: „ta babka fajnie śpiewała, a tamtej coś nie szło”... To jest świadoma decyzja rodziców, jak dziecko kierować. Jedni interesują je promocjami w supermarketach, a inny operą. No właśnie, tych drugich jest mniej... Jakie więc będą nasze przyszłe elity? Na wojnie wybili nam inteligentów i do tej pory jeszcze to odczuwamy.

Dlatego pani reklamuje operę w „Diva for rent”?
— Opowiadam ludziom, że opera wcale nie jest straszna i nie gryzie.

Większość z nas ma inne zdanie.
— Bo ludzie po prostu opery nie znają. A jeśli nie znają — boją się jej i uciekają byle dalej, bo a nuż ich ugryzie. Wolą mieć święty spokój. Opera straszy ich nudą i monotonią. Ludzie mają taką opinię, a często nigdy nie słuchali opery na żywo. Statystyki mówią, że przeciętny Polak chodzi na koncert klasyczny raz na dwadzieścia lat. Wydają więc opinię, a tak naprawdę nie wiedzą, o czym mówią. Wygodniej jest chodzić po mieście z iPodami na uszach i słuchać rąbanki. Bo takich dźwięków nie trzeba się bać. I postaram się to ludziom uświadomić podczas spektaklu „Diva for rent”. Opowiem o życiu śpiewaczki i o tym, dlaczego libretta są pasztetem, czyli śpiewa się bzdury.

Nie ukrywajmy, opera przypomina telenowelę brazylijską!
— Nic nie ukrywam! Też tak myślę, bo libretta nie są specjalnie mądre. Ale czy do opery chodzi się po to, aby sobie poczytać? Wrażliwość jest gdzie indziej.

Pani jest wrażliwa — jak na zodiakalną rybę przystało.
— Moja córka też jest rybą, więc mamy całe akwarium w domu. Mąż niestety jest wagą, ale też ma podwójny znak, więc można mu wybaczyć. Zresztą, od jakiegoś czasu, czyli po czterdziestce, przestałam obchodzić urodziny. Ryby są nie tylko wrażliwe, ale też pracowite i żyjące marzeniami. Próbuję wszystkie swoje pragnienia realizować i tym samym pielęgnować w sobie naiwne dziecko. Zawsze mam gdzieś na końcu głowy: na pewno się uda. Do niektórych decyzji muszę też dojrzeć... W przyszłym roku na przykład wydam płytę, a teraz otwieram szkołę muzyczną w Wilanowie. W sylwestra zaśpiewam w telewizyjnej dwójce, co mnie bardzo cieszy, bo w końcu opera wychodzi do ludzi. Bo nie tylko rock albo disco polo ma coś do powiedzenia. Klasyka też swoje doda. Ale przecież wszyscy znają operowe przeboje. Nie chodzą do opery, a znają melodię. „Carmen” na przykład leci w reklamie środków czystości... Nie jestem z tego dumna, ale cóż — takie czasy. Nie ważne są sposoby, grunt, że cel zostaje osiągnięty.

A może śpiewać popowe przeboje operowym głosem?
— Ostatnio śpiewałam „Crazy is my life” w swoim stylu i całkiem nieźle to brzmiało. Nie uciekam od takich pomysłów, ale nigdy nie robię tego bez powodu. Dzięki temu mogę wywalczyć trochę pieniędzy dla potrzebujących dzieciaków. Ale nie zawsze zgadzam się na to, aby po prostu dla ludzi pośpiewać. Dzwonią do mnie wielkie firmy i proszą o koncert do przysłowiowego kotleta. Pytam wtedy, jaki cel ma ten występ? Komu pomożemy? Firmy nabierają wodę w usta: „cel jest taki, aby zaśpiewać, bo chcemy miło spędzić czas z panią”. Nawet się nie zastanawiam i odpowiadam: ten czas wolę spędzić z córką. Mam go niewiele, więc wybieram przyjemne z pożytecznym. Rodzina jest dla mnie najważniejsza.


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz