— Film daje pieniądze, sławę... Ale jest jak chimeryczny kochanek — porzuca, gdy widzi atrakcyjniejsze i młodsze. A teatr to mąż. Czasem może i zdradzi, ale wraca i jest — przyznaje Anna Dymna, aktorka.
Kiedy wyszła na scenę podczas próby, światła jakby rozjaśniały. Z Anną Dymną spotkałam się dokładnie w Międzynarodowy Dzień Teatru, czyli 27 marca. Nie wyobrażam sobie wspanialszego prezentu — jako że teatr kocham, a Dymną uwielbiam.
Wjechała na wózku inwalidzkim — to jej atrybut w spektaklu „Król umiera, czyli ceremonie”. Panowie techniczni akurat montowali schody, ona do nich podjechała i zawołała:
— A co wy tu jeszcze robicie? Dziś jest Dzień Teatru, świętować trzeba, wódkę pić, a nie schody montować! Wieczorem nie będziecie mieć sił. I kto się ze mną napije?
Podniosłam palec i zgłosiłam swoją kandydaturę. Dymna podjechała do mnie, zmarszczyła brew:
— Boże, przez te reflektory nic nie widzę! Tu ludzie siedzą, a ja takie głupoty wygaduję!
— Ale to jest fantastyczne! — uśmiechnęłam się, a po kilku chwilach byłam już z nią sam na sam na scenie. Ona cały czas tkwiła na wózku, ja zapadłam się w fotelu, który był tronem króla — prywatnie Jerzego Treli. Strasznie miękki!
— Wie pani co? Schowajmy się gdzieś w zacisznym miejscu, będzie nam wygodniej — usłyszałam i musiałam wyskoczyć z tronu. Siadłyśmy gdzieś z boku sceny, na dwóch małych drewnianych krzesełkach. Czułam zapach jej perfum, patrzyłam w oczy i było mi dobrze. Bo od zawsze marzyłam, żeby porozmawiać z Dymną.
— Tu nie mają garderoby, więc musimy rozmawiać na scenie — mówiła pani Ania. — Mogą nam zgasić światła.
— To nic, spędzimy kilka chwil po ciemku...
Światła nie zgasły, rozmawiałyśmy. I w czasie tej rozmowy usłyszałam największy komplement świata.
— Pani już robi wywiad, czy my tak rozmawiamy sobie prywatnie?
Rozmawiamy... Ale robię wywiad.
Jaki kolor ma Wielkanoc Anny Dymnej?
— Ma wszystkie kolory, z przewagą zieleni i słońca. Kocham te święta! W te dni ogarnia mnie jakaś wewnętrzna radość. Dostaję niezwykłego napędu i siły — zupełnie jak roślinki w moim ogrodzie. Z ziemi jakby na wyścigi pchają się do słońca tulipany, krokusy, przebiśniegi. Z godziny na godzinę świat staje się coraz bardziej kolorowy. Wciąż od nowa mnie to zadziwia i zachwyca. Przyroda z ogromną siłą budzi się do życia, niezmiennie i nieuchronnie. A we mnie budzą się nowe nadzieje i energia. Moje koty też zaczynają szaleć, nawet czternastoletnia ruda Czacza co chwilę wykonuje radosny galop z podskokami, a Haszysz w pierwszy dzień wiosny podarował mi z błyskiem w oku ogromną mysz. Kilka dni temu, po zajęciach ze studentami, sadziłam w skrzynkach na płotach kolorowe bratki. Pomagały mi cztery koty, ptaki gwizdały, szczebiotały, ćwierkały, muchy i pszczoły brzęczały. Nawet jakiś zaspany motyl przeleciał. To znak, że już idą święta. Otwieram sobie drzwi do ogrodu i znów wydaje mi się, że jestem w raju. Lubię się w to bawić...
W takim świecie aż chce się świętować...
— W Wielki Czwartek maluję pisanki i lepię baranki z masy solnej. W Wielki Piątek jadę na Drogę Krzyżową do Radwanowic, do moich podopiecznych niepełnosprawnych intelektualnie. Z nikim nie przeżywam tych chwil tak głęboko. A potem idę na cmentarze, aby wszyscy moi oddaleni bliscy mieli też kolorowo. Później rzucam się w wir przyziemnych przygotowań. Mój syn jest wspaniałym pomocnikiem... Ma to po matce! Uwielbiam z nim robić sałatki, żurek, jajeczka z chrzanem i pieczenie. W sobotę święcimy koszyczki pod Kościołem Mariackim i rozdajemy zawsze święcone chlebki i jaja krakowianom. A w Wielkanoc robię śniadanie i zapraszam rodzinę. Otwieram drzwi do ogrodu, siedzimy sobie, gadamy, spożywamy i mamy czas, aby popatrzyć sobie w oczy. Potem idziemy na spacer. Pod Krakowem są tak piękne miejsca, dolinki, magiczne kościółki. Może nawet wyciągniemy rowery, napompujemy koła i pojedziemy przed siebie.
Wielkanoc przed nami, a Międzynarodowy Dzień Teatru za nami. Podobno z tej okazji nikt pani życzeń nie złożył.
— Bo w naszej rzeczywistości ludzie nie hołdują tradycjom. I pomyśleć, że kiedyś odbierałam mnóstwo telefonów. A teraz? Nie chodzi o to, że się starzeję i zapominają o mnie. Chodzi o to, że tradycja ginie.
A może nie potrzebujemy już teatru?
— Potrzebujemy! Zawsze i coraz bardziej! Im trudniejszy wokół świat, tym bardziej ludzie potrzebują teatru — aby coś oswoił, coś wyjaśnił, o czymś pozwolił zapomnieć, w czymś pomógł. Z kolegami przed spektaklem „Król umiera” w garderobie olsztyńskiego teatru złożyliśmy sobie życzenia, a już o świcie zadzwonił do mnie mąż, który jest dyrektorem Teatru im. Słowackiego w Krakowie — i symbolicznie uścisnęliśmy się z okazji naszego święta.
Kocha pani teatr...
— Kocham! Dla mnie teatr to moje niezwykłe miejsce na ziemi. I to nie jest tylko praca. Gdyby tak było, może mówiłabym o tym zawodzie zupełnie co innego. Dla mnie teatr to po pierwsze dom, a po drugie wieczna szkoła. Bo ja cały czas właśnie tu uczę się aktorstwa. Każda próba to dla mnie kolejna lekcja. Nigdy w życiu nie powiem: ja już wszystko potrafię. W tym zawodzie nie umie się wszystkiego, bo zmieniają się style, kody porozumiewania. Zawsze, gdy dostaję nową rolę, czuję się jak dziecko, które nic nie wie... i uczę się od nowa! Na scenie jestem naprawdę szczęśliwa. To przestrzeń, w którą weszłam w wieku 18 lat i jestem już w niej 41 lat. Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że bycie aktorką to tak wielkie szczęście. I zdaję sobie z tego sprawę tak naprawdę dopiero teraz.
Dopiero?
— Przez te wszystkie lata pracowałam w Teatrze Starym i zawsze miałam wrażenie, że uprawiam najważniejszy i najpiękniejszy zawód na świecie. Czułam się też aktorką potrzebną. Znałam swoje miejsce — cieszyłam się i z małych, i z dużych ról. Wszystko zawsze podporządkowywałam teatrowi. Rezygnowałam z wielu filmów, żeby grać właśnie na scenie i teraz wiem na pewno, że to był słuszny wybór. To prawda, że film daje pieniądze, sławę... Ale jest jak chimeryczny kochanek — porzuca, gdy widzi atrakcyjniejsze i młodsze. A teatr to mąż. Czasem może i zdradzi, ale wraca i jest. Dzięki niemu nadal czuję się potrzebna i ważna. Od kilku lat weszłam jeszcze w inną przestrzeń działania. Stykam się na co dzień z prawdziwym cierpieniem i ludzką bezradnością. Założyłam Fundację Mimo Wszystko i od sześciu lat walczę o godność i pomagam żyć ludziom niepełnosprawnym, przede wszystkim niepełnosprawnym intelektualnie. W teatrze odpoczywam od cierpień i tragedii naszej codzienności. Wracam do niego jak do azylu, miejsca bezpiecznego, w którym panuję nad emocjami i cierpieniem.
Katharsis?
— Tak. Teatr to dla mnie najlepsza terapia. Może dlatego nie wiem, co to depresja i doły psychiczne. Choć praca na scenie jest czasem katorżnicza, męcząca fizycznie i psychicznie. Przecież musimy wyrywać z siebie ogromne emocje, panować nad nimi, koncentrować się maksymalnie, krzesać z siebie ogromną energię, nerwy poddawać strasznym próbom — to jednak po spektaklu, chociaż mokra i prawie „na czworakach”, wracam do domu jakby oczyszczona z napięć, ze zła, które mnie dotyka w tej prawdziwej przestrzeni życia. Zresztą mam dużo takich miejsc, w których „łapię pion” i dzięki którym uciekam. Prowadzę Salony Poezji, mam swoich studentów w PWST, od siedmiu lat mam swój autorski program w telewizji. Wszystkie przestrzenie się dopełniają, ale jednak najszczęśliwsza jestem na scenie. Pomimo że teatr to bardzo niewdzięczny i okrutny zawód. Bo raz wymaga pełnego poświęcenia i absolutnej miłości, a innym razem wykopuje i mówi „do widzenia, jesteś już niepotrzebna”. A ja chciałabym być cały czas potrzebna — tak długo, dopóki mam siły chodzić i mówić. Ale to jest chyba marzenie każdego aktora.
I ja tego pani życzę...
— Teatr — bez względu na to, co się wydarzy — będzie zawsze potrzebny. Nic nie zastąpi żywego teatru. Bo to miejsce wyjątkowe, magiczne. To coś, co dzieje się naprawdę. Dlatego jestem o teatr spokojna.
Ale coraz częściej biegamy, nie mamy czasu na sztukę. Zwłaszcza młodzi...
— Młodzi ludzie są zawsze tacy sami — jedni są bardziej utalentowani, inni mniej. Jedni są pełni zapału, a inni kombinują, jak zarabiać dobry szmal. Zgadza się, dziś coraz więcej mówi się o pieniądzach. A kiedyś nie mówiło się o nich prawie wcale. One kiedyś niewiele znaczyły. Za komuny siedzieliśmy w teatrze, zarabiałam ok. 1700 zł, co ledwo starczało na chleb. Ale za to byliśmy kimś — nieomal kapłanami, którzy przemycają ogień prawdy przez ciemności komuny. Teraz wszystko się przewartościowało, zmieniło, stało się normalne. Teraz jak ktoś ma pieniądze, może zwiedzać świat, może kupić sobie wszystko, więc goni za tymi pieniędzmi. A kiedyś żyło się bardziej w głąb. Kiedyś to człowiek był ważny, a nie to, co wokół niego. Teatr był miejscem, dzięki któremu byliśmy wyróżnieni. A teraz jest tak dużo atrakcji, że naprawdę trudniej zdecydować, gdzie iść, trudniej odnaleźć swoje miejsce w życiu. Młodym ludziom dużo trudniej jest znaleźć szczęście. Świat jest tak migotliwy — tu błyszczy, tam błyszczy... A my w ciemności mieliśmy teatr i jedno światło. Wiedzieliśmy, że chcemy grać i to była nasza winda do nieba.
Jak wygląda ogród Anny Dymnej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz