piątek, 16 kwietnia 2010

Przecież samolot z prezydentem się nie rozbija!

— Uświadomiliśmy sobie nagle, że prezydent umiera tak samo jak nasz dziadek czy sąsiad. Że jest, a raczej był przede wszystkim człowiekiem — twierdzi dr Beata Krzywosz-Rynkiewicz, psycholog z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.


Zadziwiają panią dzisiaj Polacy?
— Zachowanie Polaków ani mnie nie dziwi, ani nie zaskakuje. Wielokrotnie w przeszłości pokazywaliśmy, że w obliczu nieszczęść związanych z narodowymi symbolami i wartościami, potrafimy się jednoczyć.

Ale kiedyś nie chyliliśmy czoła przed prezydentem. Dlaczego wiec aż tak przeżywamy jego śmierć?
— Obecnie obserwuje się kryzys polityki, który nazywany jest czasem deficytem demokracji. Przejawia się on w ograniczonym zaufaniu do polityków, ale też instytucji państwa i skupieniu się na indywidualnym rozwoju i dążeniu do sukcesu. Reakcji na śmierć prezydenta nie mieszałabym jednak z polityką. Nasze zachowanie wiąże się bardziej z etosem i poczuciem wspólnoty narodowej. Proszę zobaczyć, co dzieje się w ostatnich dniach, gdy naszemu poczuciu jedności nadaje się wymiar polityczny. Pochówek prezydenta na Wawelu jest niczym innym jak przyłożeniem politycznego wymiaru do tragedii. Od tego właśnie momentu skupieni wokół tragedii Polacy zaczęli się dzielić.

Przestaliśmy płakać...
— Tam, gdzie pojawia się polityka, natychmiast wyrażamy swoją opinię — odnosimy się do konkretnych przekonań na temat kształtu rzeczywistości, a nie ogólnoludzkich wartości. Wyłączamy częściowo emocje, włączamy myślenie racjonalnie. A tragedia w Smoleńsku jednoczy nas poprzez odczuwanie tego, że jesteśmy Polakami, bo wszystkich wokół to nieszczęście dotyczy. Zresztą to nasza specyfika narodowa — lepiej potrafimy jednoczyć się w obliczu nieszczęścia niż sukcesu.

Ta tragedia jakoś nas zmieni?
— Emocje z natury rzeczy nie trwają wiecznie. Wkrótce miną i włączą się nasze utarte przekonania, nawyki, schematy i stereotypy. Wydaje mi się, że niewiele się w nas zmieni. Ludzi zmieniają przede wszystkim wstrząsy osobiste.

Niektórzy tak odczuli śmierć prezydenta.
— Większość z nas tę tragedię przeżywa jednak na poziomie emocji i chwilowego doświadczenia wspólnoty. To jest niezwykle cenne, ale najczęściej nie prowadzi do głębokich zmian.

A gdyby ta tragedia nie wydarzyła się w Katyniu, ale w innym miejscu — tak samo byśmy się zachowywali?
— Nasze poczucie tożsamości narodowej jest budowane w oparciu o historyczne mity i wydarzenia, którym nadawana jest irracjonalna otoczka. Swoją tożsamość budujemy w dużym stopniu wokół nieszczęść narodowych, które przez historię, literaturę i edukację są silnie wzmacniane. Powstania, zabory, „Dziady”, „Polska Chrystusem narodów” — wszystkie te archetypy są w nas silnie rozbudzane. Tragedia w Smoleńsku trafia więc na podatny grunt budowania, a może tylko wzmacniania kolejnego mitu, który da nam poczucie wspólnoty.

Dlatego ofiary katastrofy nazywamy bohaterami?
— Bohaterowie są nam potrzebni. Umiera człowiek, a o umarłych nie mówi się źle — to jest bardzo silnie wdrukowane przekonanie.

A może oddajemy hołd prezydentowi, żeby zatuszować swoje wyrzuty sumienia? Żartowaliśmy kiedyś z niego...
— Każdy człowiek, który staje się osobą publiczną, jest nastawiony na krytykę. Prezydent zachowywał się czasami w sposób nieporadny, co oczywiście było komentowane w różny sposób. Być może nasze dzisiejsze zachowanie jest refleksją nad tym. Nie jest jednak niczym nadzwyczajnym. Kiedy umiera człowiek, do którego mieliśmy jakikolwiek stosunek, dokonujemy rozrachunku tych relacji pomiędzy nim a sobą. I to dzieje się w tym przypadku. Jest jednak dodatkowo spotęgowane emocjami towarzyszącymi publicznemu i politycznemu wymiarowi tej sprawy.

Uświadomiliśmy też sobie, że osoba publiczna jest osobą prywatną.
— Prezydent, tak jak każdy wysoki urzędnik, jest dla nas przede wszystkim osobą publiczną i tak go traktujemy. W telewizji widzimy go w oficjalnych sytuacjach — kiedy spotyka się z wielkimi tego świata, ma ochronę, do dyspozycji wiele udogodnień. To tworzy złudzenie, że nie podlega prawom, które dotyczą nas, zwykłych ludzi. Myślimy: to zupełnie ktoś inny niż ja — może więcej, ma wpływ. Osoby publiczne postrzegamy więc jako takie, które są ponad „zwykłym” życiem.

Dlatego nie mogliśmy uwierzyć, że prezydencki samolot się rozbił?
— To jest dokładnie ta iluzja związana z posiadaniem władzy. Przecież samolot z prezydentem się nie rozbija! Osoby publiczne w naszym mniemaniu zawsze potrafią sobie coś załatwić, wywalczyć — mają przecież władzę. Dlatego nie mogliśmy sobie wytłumaczyć, że Lech Kaczyński zginął. Prezydent przecież zawsze przeżywa, a właściwie powinien przeżyć. I uświadomiliśmy sobie nagle, że jednak umiera tak samo jak nasz dziadek czy sąsiad. Że jest, a raczej był przede wszystkim człowiekiem.

Przeczytaj też:
Czy Lech Kaczyński chciałby spocząć na Wawelu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz