piątek, 9 kwietnia 2010

Maksymiuk: Gdy dyryguję, grają emocje

— Nie zmienię życia. Urodziny to czas, żeby się zastanowić nad sobą. Mam już swoje lata i wiele wydarzeń za mną. Nie młodnieję. Jeżeli człowiek jest przeładowany, w pewnym momencie nie wytrzymuje i pęka — przyznaje Jerzy Maksymiuk, dyrygent.


To był najdziwniejszy wywiad świata. Mój najdziwniejszy wywiad, bo najbardziej szalony i absurdalny. Jerzy Maksymiuk to maestro nie tylko przed orkiestrą, ale i w życiu. Nasza rozmowa zaczęła się od chwili, gdy podano mu kawę. Poprosił, żebym mu ją posłodziła. W trakcie rozmowy biegał, a nawet zdejmował koszulę. I nic więcej nie zdradzę…

Rozmawiałam z nim przed próbą. Przed występem w Olsztynie. Kropka.

9 kwietnia obchodzi pan 74. urodziny. Wzniesie pan dzisiaj toast?
— Toast? Ja? Wieczorem gram koncert, w sobotę również, więc nie mogę pić za swoje zdrowie.

A może się pan zaduma?
— Troszkę odczuwam swoje urodziny, bo czas mi się wydłuża. Niektórzy z okazji tej daty uważają, że czas im się skraca i są szczęśliwsi. Ja mam inne zdanie.

Czyli?
— Z okazji swoich urodzin postanowiłem, że muszę dobrze gospodarować czasem. W ciągu miesiąca grywam nawet dwanaście koncertów. A moja praca nie polega na tym, że wychodzę, kłaniam się i dyryguję. Koncert trzeba przygotować, czyli spędzić dużo czasu na próbach z zespołem.

Dużo... męczy to pana?
— Nie zmienię życia. U urodziny to czas, żeby się zastanowić nad sobą. Mam już swoje lata i wiele wydarzeń za mną. Nie młodnieję. Przyznam, że czasem odczuwam, że daję wiele koncertów. Jeżeli człowiek jest przeładowany, w pewnym momencie nie wytrzymuje i pęka. Kilku artystów przestało pracować właśnie z przyczyny częstotliwości koncertowania.

Można tak po prostu odejść?
— Bardzo wzruszyła mnie historia pewnej pianistki Evelyn Jones z Australii. Usłyszałem ją w radiu, kiedy pracowałem w Glasgow. Oszalałem na jej punkcie, bo grała na poziomie Rachmaninowa. Słuchałem jak otępiały, ale nie wiedziałem jeszcze jak ona się nazywa. Poruszyłem więc niebo i ziemię, poszedłem do radia, podałem datę i godzinę jej grania w eterze i poprosiłem o imię i nazwisko. Potem poznałem jej historię, która bardzo mnie zastanowiła. Pani Evelyn w pewnym momencie przestała grać. Zamknęła klapę fortepianu i już jej więcej nie otworzyła. Poczuła, że koncertuje za dużo. Jej organizm jednak nie mógł się przyzwyczaić do wypoczynku. Zawsze o godzinie siódmej — o tej porze koncertowała — pociły jej się ręce. Bo zawsze jak wychodziła na estradę, była podniecona. Organizm z emocji nie zrezygnował — mimo iż ona porzuciła fortepian. Ja znam ten trud pracy na scenie! Ja przeżywam podobne emocje, bo przecież muszę zapanować nad utworem i muzykami. Na urodziny mówię więc sobie: Jerzy Maksymiuk, dyryguj z większą pasją!

A jej brakuje?
— Odpowiem na to pytanie inaczej. Jeżdżę z żoną po świecie i zwracam uwagę na różne rzeczy. W Nowej Zelandii dojrzałem napis na drzwiach dyrygenta: nie przeszkadzać. Zachwyciłem się! W Polsce jest to nie do pomyślenia, a przecież dyrygent przed koncertem musi się skupić. On potrzebuje ciszy, więc pod żadnym pozorem nie można wejść do jego pokoju. Zdumiało mnie to niezwykle. A dlaczego to mówię? Bo skupić się nie mogę. Rozmawiam z panią, a myśli mi uciekają z głowy na korytarz. Bo wczoraj kolega postawił mi kawę z automatu, który stoi właśnie na korytarzu. Obiecałem, że dzisiaj mu ją odstawię, ale nie mogę się dobić do automatu, bo kolejka przy nim stoi. Może już nie stoi, ale że z panią rozmawiam, więc nie widzę. Jestem zdenerwowany z tego powodu i myśli mam wzburzone. Mogę więc pani powiedzieć, co jest w moim zawodzie najtrudniejsze. Chce pani to usłyszeć?

Oczywiście!

— Znalezienie proporcji jest moim największym trudem. Nie potrafię odłączyć się od orkiestry w czasie wolnym. Szwankuje to u mnie szalenie. Brakuje mi harmonii, która dzieli dobę na dzień i noc. U mnie wszystko się zlewa — muzyka z życiem. Ulegam chwili. Pożyczył mi muzyk 1,50 zł. Pożyczył, bo kupił mi tę kawę, więc wiszę mu te pieniądze. Skoro przy automacie jest kolejka, więc może lepiej oddać mu te 1,50 zł? Najgorsze jest jednak to, że ten muzyk gdzieś uciekł. Nie widziałem go, żeby stał w kolejce po kawę. Zaraz zaczynam próbę i on na pewno na nią przyjdzie. Ale przecież na próbie nie wypada mi oddawać pieniędzy ani kawy odstawiać. Próba to próba.

Zasady muszą być. Tak pana wychowali rodzice?
— Jak byłem mały, kopałem piłkę nożną. Tata miał jednak inne plany wobec mnie. Nie pozwalał mi ganiać za piłką i kazał grać na skrzypcach. I bardzo dobrze zrobił, bo piłkarzem bym nie został. Jak to chłopak, wolałem piłkę, ale skrzypce wybiły mi ją z głowy. Dzięki nim pokochałem muzykę i jestem wdzięczny ojcu za to. Potem grałem na fortepianie, a jeszcze później zacząłem komponować. A potem pojechałem do Warszawy, bo pochodzę z Białegostoku i tam są moje korzenie. Dziś Białystok pięknieje. Ale i Olsztyn cudnieje, a wiem, co mówię. Na Olsztyn popatrzyłem troszeczkę, gdy jechałem samochodem. Wspaniały jest tutaj las, który uspokaja. A ja dyryguję i orkiestra gra, żeby było piękniej w duszy.

I jest pan szczęśliwy.
— Pomimo dumania nad urodzinami, czuję się niezwykle szczęśliwy, bo przeżyłem tyle lat w spokoju. Cieszę się, że byłem na tylu różnych estradach. Że poznałem świat i patrzę na niego nie tylko przez pryzmat hoteli, ale też sal koncertowych. W Amsterdamie jest przepiękna, ale i wiedeńska zrobiła na mnie ogromne wrażenie. To właśnie tam odbywają się wszystkie koncerty noworoczne. Prawda, że dech zapiera? Byłem też w amerykańskiej Carnegie Hall. Jestem wzruszony, że dyrygowałem w każdym zakątku świata. Dziś trochę zastopowałem z koncertowaniem i komponuję.

Ale w Olsztynie da pan z siebie wszystko.

— Nie tylko ja! Orkiestra olsztyńskiej filharmonii bardzo się stara i mobilizuje. Bardzo dobrze mi się z nimi pracuje. Zapamiętam tych muzyków i na pewno będę ich cenił przez długi czas. Potrafią wygrać takie fragmenty, które nie wszystkim wychodzą. Nawet najlepsi muzycy mają kłopot, a w Olsztynie chyba mają dobry dzień, bo grają bez zarzutu. Dlatego muszę do nich wracać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz