— Jesteś najgorszym konferansjerem, Giovanni — podsumował Igor Stokfiszewski Anty-Galę kończącą sezon na olsztyńskiej Scenie Margines. — I tego ci gratuluję!
Początek wakacji to koniec pracy w teatrach. Aktorzy urlopują. Ale póki co — nie brak pożegnań, ukłonów i plebiscytów na najlepszych twórców scenicznych. Scena Margines też zorganizowała imprezę w stylu „happy end”. Szef Giovanni Castellanos przyznał nagrody — Najlepsza kreacja 2009 oraz Człowiek Marginesu. Pierwsze miano zgarnęła — w końcu — Milena Gauer, która przez rodzimy teatr była pomijana we wszelakich statystykach i wiwatach. Aktorka zasłynęła rolą w monodramie „Jackie. Śmierć i księżniczka”.
— Dziękuję za wyróżnienie — przyznała Milena Gauer z czerwienią na twarzy. — Mam nadzieję, że w dalszym ciągu będę grać Jackie. Bo bardzo lubię ją grać.
A ja lubię oglądać. Widziałam dwa razy i chętnie trzeci raz obejrzę. To kiedy? :-)
Milena — jako bonus do statuetki nazwanej przez Giovanniego „płytkami łazienkowymi” — zgarnęła zaproszenie na weekendowy pobyt w ekskluzywnym hotelu. I tu znów komentarz Castellanosa: hotelu z czterema gwiazdami, masażami błotnymi i kolacji przy świecach. Ach!
Człowiekiem Marginesu został Igor Stokfiszewski — pióro „Krytyki Politycznej”, współtwórcza Czerwonego Października i człowiek zaangażowany w olsztyńskie działania alternatywne — nie trudno się domyślić, że chłopak zszedł przez to na... Margines. Tęga głowa jednym słowem. Ukłonił się i też zgarnął komplet „płytek łazienkowych”.
To nie była uroczysta gala, jakich wszędzie pełno i jakie są idealną pożywką dla kronik towarzyskich. Giovanni nie stanął na scenie w garniturze, nie poprawiał muchy, nie chrząkał przed wypowiedzeniem pierwszego słowa. Nie lakierował też butów, nie zaangażował smukłych jak żyrafy hostess, nie zaserwował fajerwerków i korków od szampana fruwających pod sufitem. Wszedł na scenę z buta, chwycił mikrofon i żartował. Ot — by nie było sztampowo. O sobie, raz jeszcze o sobie i wszystkich, którzy na Scenie Margines tworzyli — czyli o tych, którym Giovanni pomagał, wspierał i mobilizował do pracy.
Anty-Galę zwieńczył one man show „To nie jest kraj dla wielkich ludzi”. W roli głównej i jedynej wystąpił Rafał Rutkowski — aktor Teatru Montownia znany telewizyjnej publiczności z serii reklam o sprzedawcy Castoramy.
Bawił? Ano bawił, bo było śmiesznie. Szkoda tylko, że dziś trzeba sięgać po stereotypy i banały, by rozbawić widownię. Dlaczego zawsze pękamy ze śmiechu, gdy widzimy sfrustrowanego swoim celibatem księdza, czy wojskowego geja? Czyżby taki był współczesny klucz do sukcesu?
Zdjęcia z Anty-Gali i słowo boże:
Anty-Gala podsumowująca sezon na Scenie Margines. Statuetki rozdane
wtorek, 30 czerwca 2009
poniedziałek, 29 czerwca 2009
Karpiel-Bułecka: Górale piją z umiarem
— Bardzo lubię wasze wody. Czy wasze plaże też są zadeptywane jak nasze Krupówki? — pyta Sebastian Karpiel-Bułecka, lider grupy Zakopower. — Ale z wami pewnie jak z góralami — zawsze znajdziecie spokojnie miejsce na odpoczynek. My znamy Tatry, wy znacie jeziora.
Niespotykanie spokojny człowiek — tak widzi mi się Sebastian Karpiel-Bułecka. A może jest zmęczony mediami? Znudzony? Wokalista Zakopower tłumaczy się — i owszem — zmęczeniem po podróży. Twierdzi, że życie muzyka wcale nie jest takie łatwe. Kilometry dają w kość. Prawda czy fałsz? Ale nie odmawia rozmowy.
Góralu, jaka pogoda szykuje się nam na lato?
— Nie wiem, bo dziś górale przepowiadają pogodę z internetu. Radzę więc sprawdzać w sieci. Podobno się nie myli.
Góralu, a nie żal ci bacowych prognoz?
— Takie czasy.
A góral... Jaki to typ faceta?
— Każdy jest inny, więc nie mogę powiedzieć, że jest taki a taki. Na pewno pić, nie pije — jak głoszą stereotypy. Nie rozumiem nawet skąd się wzięło takie przekonanie. Żyję na Podhalu od lat i wiem, że górale ciężko pracują i nie mają czasu, by się upijać. Oczywiście — jak każdy człowiek — od czasu do czasu sięgają po kieliszek. Nie przekraczają jednak limitu. Górale to ludzie wrażliwi — głownie przez to, że żyją w takim, a nie innym miejscu. Natura ma wielki wpływ na naszą osobowość i charakter. Każdy, kto był w Zakopanem, wie, że góry bardzo uduchowiają. Trudno przejść koło nich obojętnie.
Ale góry są zadeptywane dziś przez turystów. Nie tracą przez to swojego ducha?
— Góry są od tego, by chodzić po nich od czasu do czasu. Gorzej z Krupówkami, które stają się perfidnie komercyjne. Jak grzyby po deszczu rosną tam nowe dziwne restauracje — jakiś góralburger albo baca mac. Nie rozumiem takich pomysłów. Nie wiem nawet, skąd takie rzeczy biorą się w ludzkich głowach. Ale są też fajne miejsca, które od wieków się nie zmieniają. Zakopane to nie same Krupówki.
Czyli?
— Mam swoje ulubione miejsca. Lubię zaszywać się tam, gdzie jest najmniej ludzi, ale takich to dziś ze świecą szukać. Jeśli już są, chodzenie tam jest niedozwolone. Muszę więc łamać przepisy. Ale turystom nie radzę tego robić. Góry trzeba znać, a nie tylko podziwiać. Ale jest wiele fajnych miejsc jak na przykład ulica Kościeliska. I proszę nie mylić z Kościeliskiem! Ja pochodzę z Kościeliska, a nie z ulicy Kościeliskiej! To też fantastyczne miejsce. Ale wróćmy do ulicy Kościeliskiej, którą śmiało można nazwać zakopiańską starówką. W tym miejscu tkwią korzenie Zakopanego. Tu wybudowano pierwszy kościół, sklep, restaurację, hotel i cmentarz. Tu są wspaniałe wille. Jeśli ktoś szuka prawdziwego Zakopanego, to go znajdzie. Trzeba się odrobinę wysilić, a nie podążać za przewodnikami. Na Krupówkach nie znajdzie się prawdziwego ducha gór.
Ale oscypki się znajdzie. Po czym poznać, że są prawdziwe, a nie oszukane?
— Wszędzie się znajdzie oscypki — nie tylko w Zakopanem, ale nawet nad morzem! (śmiech) Ale radzę kupować je bezpośrednio w bacówkach — wtedy na pewno będą oryginalne góralskie. Trzeba też wiedzieć, że dzisiaj nie robi się już oscypków tylko z mleka owczego. Górale łączą je z mlekiem krowim. Bo gdyby robić tylko z owczego — serki byłyby niesmaczne i tłuste. A po czym poznać, czy są prawdziwe, niepodrabiane? Niektórzy mówią, że prawdziwe muszą piszczeć, gdy się je gryzie. Ale to jest bujda! Oscypek musi przede wszystkim pachnieć dymem — musi być uwędzony. Często nieuczciwi sprzedawcy serów nie wędzą ich, tylko je czymś zabarwiają. Wtedy oscypki nie są smaczne i daleko im do smaku Zakopanego. Co na to wpływa? Apetyt turysty, który wszystko kupi.
A podobno górale nie ulegają wpływom...
— Zakopane zawsze było enklawą. Zawsze było gdzieś z boku. W dawnych czasach trudno tu było dotrzeć, bo miasto otaczały gęste lasy. Jak już ktoś tu przyszedł, był tak drogą zmęczony, że nie miał siły na nas wpływać. Górale są też wierni swojej tradycji, więc i siłą się ich od niej nie odgoni. Kochają ją tak bardzo, że ją pielęgnują. I chwała im za to! Bo co mamy bardziej wartościowego niż nasz kultura? Ale to, że tradycja na Podhalu jest wiecznie żywa, wiąże się też z przyjazdem turystów. Jest zapotrzebowanie, więc kultura rozkwita i przyciąga. Kiedy posłucha się muzyki góralskiej i zobaczy człowieka ubranego po góralsku — aż miło się robi, prawda? Kiedyś nawet po polsku nie przeklinaliśmy, ale po węgiersku. Kiedyś góry oddzielały nas od Austro-Węgrier, więc lokalna ludność przynosiła na Podhale przeróżne słownictwo. I dzisiaj z Zakopanego bliżej jest do Budapesztu niż do Warszawy. Od stolicy Węgier dzieli nas 300 kilometrów, a do naszej o sto więcej.
Ale mieszkasz w Warszawie...
— Tylko jak muszę... Kiedy nie muszę, uciekam w Zakopane. W górach lepiej się czuję — tu się urodziłem i wychowałem, więc ciągnie mnie do swego. Tu się odnajduję, a w Warszawie jest za duży ruch, by się wyciszyć. To wielkie miasto, więc ludzie nie mają czasu przystanąć. Przez ten wieczny pęd nie ma czasu na refleksje. A w górach jest cisza.
Jak i na Mazurach...
— Bardzo lubię wasze wody. Dawno u was nie byłem, więc z wielką przyjemnością przyjadę. Ale czy wasze plaże też są zadeptywane jak nasze Krupówki? Z wami pewnie jak z góralami — zawsze znajdziecie spokojnie miejsce na odpoczynek. My znamy Tatry, wy znacie jeziora.
Skąd się wziął twój przydomek rodowy: Bułecka?
— Przydomki zazwyczaj biorą się ze śmiesznych sytuacji. Moja prababcia leżała w szpitalu, a że w tamtych czasach na Podhalu była bieda, więc rodzina przynosiła jej bułeczki. Jej matka pracowała akurat w piekarni, więc prababcia codziennie jadała świeże pieczywo. Koleżanki z sali nazwała ją „bułecka” i to potem przylgnęło do całego rodu. I tak mamy do dziś.
Niespotykanie spokojny człowiek — tak widzi mi się Sebastian Karpiel-Bułecka. A może jest zmęczony mediami? Znudzony? Wokalista Zakopower tłumaczy się — i owszem — zmęczeniem po podróży. Twierdzi, że życie muzyka wcale nie jest takie łatwe. Kilometry dają w kość. Prawda czy fałsz? Ale nie odmawia rozmowy.
Góralu, jaka pogoda szykuje się nam na lato?
— Nie wiem, bo dziś górale przepowiadają pogodę z internetu. Radzę więc sprawdzać w sieci. Podobno się nie myli.
Góralu, a nie żal ci bacowych prognoz?
— Takie czasy.
A góral... Jaki to typ faceta?
— Każdy jest inny, więc nie mogę powiedzieć, że jest taki a taki. Na pewno pić, nie pije — jak głoszą stereotypy. Nie rozumiem nawet skąd się wzięło takie przekonanie. Żyję na Podhalu od lat i wiem, że górale ciężko pracują i nie mają czasu, by się upijać. Oczywiście — jak każdy człowiek — od czasu do czasu sięgają po kieliszek. Nie przekraczają jednak limitu. Górale to ludzie wrażliwi — głownie przez to, że żyją w takim, a nie innym miejscu. Natura ma wielki wpływ na naszą osobowość i charakter. Każdy, kto był w Zakopanem, wie, że góry bardzo uduchowiają. Trudno przejść koło nich obojętnie.
Ale góry są zadeptywane dziś przez turystów. Nie tracą przez to swojego ducha?
— Góry są od tego, by chodzić po nich od czasu do czasu. Gorzej z Krupówkami, które stają się perfidnie komercyjne. Jak grzyby po deszczu rosną tam nowe dziwne restauracje — jakiś góralburger albo baca mac. Nie rozumiem takich pomysłów. Nie wiem nawet, skąd takie rzeczy biorą się w ludzkich głowach. Ale są też fajne miejsca, które od wieków się nie zmieniają. Zakopane to nie same Krupówki.
Czyli?
— Mam swoje ulubione miejsca. Lubię zaszywać się tam, gdzie jest najmniej ludzi, ale takich to dziś ze świecą szukać. Jeśli już są, chodzenie tam jest niedozwolone. Muszę więc łamać przepisy. Ale turystom nie radzę tego robić. Góry trzeba znać, a nie tylko podziwiać. Ale jest wiele fajnych miejsc jak na przykład ulica Kościeliska. I proszę nie mylić z Kościeliskiem! Ja pochodzę z Kościeliska, a nie z ulicy Kościeliskiej! To też fantastyczne miejsce. Ale wróćmy do ulicy Kościeliskiej, którą śmiało można nazwać zakopiańską starówką. W tym miejscu tkwią korzenie Zakopanego. Tu wybudowano pierwszy kościół, sklep, restaurację, hotel i cmentarz. Tu są wspaniałe wille. Jeśli ktoś szuka prawdziwego Zakopanego, to go znajdzie. Trzeba się odrobinę wysilić, a nie podążać za przewodnikami. Na Krupówkach nie znajdzie się prawdziwego ducha gór.
Ale oscypki się znajdzie. Po czym poznać, że są prawdziwe, a nie oszukane?
— Wszędzie się znajdzie oscypki — nie tylko w Zakopanem, ale nawet nad morzem! (śmiech) Ale radzę kupować je bezpośrednio w bacówkach — wtedy na pewno będą oryginalne góralskie. Trzeba też wiedzieć, że dzisiaj nie robi się już oscypków tylko z mleka owczego. Górale łączą je z mlekiem krowim. Bo gdyby robić tylko z owczego — serki byłyby niesmaczne i tłuste. A po czym poznać, czy są prawdziwe, niepodrabiane? Niektórzy mówią, że prawdziwe muszą piszczeć, gdy się je gryzie. Ale to jest bujda! Oscypek musi przede wszystkim pachnieć dymem — musi być uwędzony. Często nieuczciwi sprzedawcy serów nie wędzą ich, tylko je czymś zabarwiają. Wtedy oscypki nie są smaczne i daleko im do smaku Zakopanego. Co na to wpływa? Apetyt turysty, który wszystko kupi.
A podobno górale nie ulegają wpływom...
— Zakopane zawsze było enklawą. Zawsze było gdzieś z boku. W dawnych czasach trudno tu było dotrzeć, bo miasto otaczały gęste lasy. Jak już ktoś tu przyszedł, był tak drogą zmęczony, że nie miał siły na nas wpływać. Górale są też wierni swojej tradycji, więc i siłą się ich od niej nie odgoni. Kochają ją tak bardzo, że ją pielęgnują. I chwała im za to! Bo co mamy bardziej wartościowego niż nasz kultura? Ale to, że tradycja na Podhalu jest wiecznie żywa, wiąże się też z przyjazdem turystów. Jest zapotrzebowanie, więc kultura rozkwita i przyciąga. Kiedy posłucha się muzyki góralskiej i zobaczy człowieka ubranego po góralsku — aż miło się robi, prawda? Kiedyś nawet po polsku nie przeklinaliśmy, ale po węgiersku. Kiedyś góry oddzielały nas od Austro-Węgrier, więc lokalna ludność przynosiła na Podhale przeróżne słownictwo. I dzisiaj z Zakopanego bliżej jest do Budapesztu niż do Warszawy. Od stolicy Węgier dzieli nas 300 kilometrów, a do naszej o sto więcej.
Ale mieszkasz w Warszawie...
— Tylko jak muszę... Kiedy nie muszę, uciekam w Zakopane. W górach lepiej się czuję — tu się urodziłem i wychowałem, więc ciągnie mnie do swego. Tu się odnajduję, a w Warszawie jest za duży ruch, by się wyciszyć. To wielkie miasto, więc ludzie nie mają czasu przystanąć. Przez ten wieczny pęd nie ma czasu na refleksje. A w górach jest cisza.
Jak i na Mazurach...
— Bardzo lubię wasze wody. Dawno u was nie byłem, więc z wielką przyjemnością przyjadę. Ale czy wasze plaże też są zadeptywane jak nasze Krupówki? Z wami pewnie jak z góralami — zawsze znajdziecie spokojnie miejsce na odpoczynek. My znamy Tatry, wy znacie jeziora.
Skąd się wziął twój przydomek rodowy: Bułecka?
— Przydomki zazwyczaj biorą się ze śmiesznych sytuacji. Moja prababcia leżała w szpitalu, a że w tamtych czasach na Podhalu była bieda, więc rodzina przynosiła jej bułeczki. Jej matka pracowała akurat w piekarni, więc prababcia codziennie jadała świeże pieczywo. Koleżanki z sali nazwała ją „bułecka” i to potem przylgnęło do całego rodu. I tak mamy do dziś.
niedziela, 28 czerwca 2009
Dzień dobry w leśniczówce Pranie
— Życie jest zawsze takie, że jest się w nim, moje złoto, albo zimnym łajdakiem, albo natchnionym idiotą — twierdzi Konstanty Ildefons Gałczyński. Ma rację? Latem w leśniczówce Pranie "natchnionych idiotów" nie brakuje. Właśnie rozpoczął się tam sezon artystyczny.
„Zielone wianki” — taki tytuł nosi koncert rozpoczynający letnie muzykowanie w Praniu. Piosenki do słów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego śpiewały:
Joanna Trzepiecińska...
Magdalena Warzecha...
i Ewa Konstancja Bułhak.
Podobało się? Zachwyt widać w oczach...
I to w ilu oczach! Wszyscy chłoną poezję i muzykę...
A dziennikarze pracują...
By potem schrupać coś na bankiecie w mazurskim stylu.
I po jedzeniu przyjrzeć się leśnej galerii. I zadumać się nad fotografiami i wierszami poetów z kręgu dwumiesięcznika literackiego „Topos”. Wystawa zorganizowana jest z okazji 15-lecia istnienia pisma.
Słynna leśniczówka Pranie stoi nad brzegiem malowniczego Jeziora Nidzkiego, na południe od drogi Ruciane-Babięta. Powstała około 1880 roku i przed wojną nazywała się Seehorst. Polska nazwa "Pranie" wzięła się od łąki, nad którą leży leśniczówka, a która — jak mówili Mazurzy — "prała się", czyli osnuwała się mgłą, dymiła.
Leśniczówkę rozsławił Konstanty Ildefons Gałczyński, który przyjeżdżał tu z Warszawy na wypoczynek. Snuł nawet plany, by przenieść się do niej na stałe. Nie zdążył, zmarł w 1953 roku w mikołajki.
Lato w leśniczówce zapowiada się gorąco. Będzie można posłuchać m.in. Hanny Banaszak, Ewy Błaszczyk, czy Grzegorza Turnaua, a wiersze Mistrza Konstantego będą recytowali Piotr Machalica, Artur Barciś, Cezary Żak, Wojciech Malajkat, czy Włodzimierz Press. Najbliższy koncert na zielonej scenie w Puszczy Piskiej zaplanowany jest na 12 lipca — wystąpi wtedy Ewa Serwa.
Do leśniczówki można dotrzeć lądem od strony Karwicy i Rucianego-Nida (Puszcza Piska) oraz wodą od strony jeziora Nidzkiego. Muzeum czynne jest przez cały rok w godz. 9.30-17 oprócz poniedziałków i dni poświątecznych.
„Zielone wianki” — taki tytuł nosi koncert rozpoczynający letnie muzykowanie w Praniu. Piosenki do słów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego śpiewały:
Joanna Trzepiecińska...
Magdalena Warzecha...
i Ewa Konstancja Bułhak.
Podobało się? Zachwyt widać w oczach...
I to w ilu oczach! Wszyscy chłoną poezję i muzykę...
A dziennikarze pracują...
By potem schrupać coś na bankiecie w mazurskim stylu.
I po jedzeniu przyjrzeć się leśnej galerii. I zadumać się nad fotografiami i wierszami poetów z kręgu dwumiesięcznika literackiego „Topos”. Wystawa zorganizowana jest z okazji 15-lecia istnienia pisma.
Słynna leśniczówka Pranie stoi nad brzegiem malowniczego Jeziora Nidzkiego, na południe od drogi Ruciane-Babięta. Powstała około 1880 roku i przed wojną nazywała się Seehorst. Polska nazwa "Pranie" wzięła się od łąki, nad którą leży leśniczówka, a która — jak mówili Mazurzy — "prała się", czyli osnuwała się mgłą, dymiła.
Leśniczówkę rozsławił Konstanty Ildefons Gałczyński, który przyjeżdżał tu z Warszawy na wypoczynek. Snuł nawet plany, by przenieść się do niej na stałe. Nie zdążył, zmarł w 1953 roku w mikołajki.
Tu, gdzie się gwiazdy zbiegły
w taką kapelę dużą
domek z czerwonej cegły
rumieni się na wzgórzu:
to leśniczówka Pranie,
nasze jesienne mieszkanie.
(fragment wiersza „W leśniczówce”)
Lato w leśniczówce zapowiada się gorąco. Będzie można posłuchać m.in. Hanny Banaszak, Ewy Błaszczyk, czy Grzegorza Turnaua, a wiersze Mistrza Konstantego będą recytowali Piotr Machalica, Artur Barciś, Cezary Żak, Wojciech Malajkat, czy Włodzimierz Press. Najbliższy koncert na zielonej scenie w Puszczy Piskiej zaplanowany jest na 12 lipca — wystąpi wtedy Ewa Serwa.
Do leśniczówki można dotrzeć lądem od strony Karwicy i Rucianego-Nida (Puszcza Piska) oraz wodą od strony jeziora Nidzkiego. Muzeum czynne jest przez cały rok w godz. 9.30-17 oprócz poniedziałków i dni poświątecznych.
sobota, 27 czerwca 2009
Gdzie się podziały tamte wisienki?
— Niezły lifting tu zaserwowali — tak o Coctail Barze mówią olsztyniacy. — Ale czy nowy wystrój podbije ich serca? A może kultowe miejsce już diabli wzięli?
— Gdzie ja mam płaszcz powiesić? — rozgląda się Irena. — Kiedyś były tu wieszaki, a teraz nie ma nic. Położę chyba na oparciu fotela. Ale jak to będzie wyglądało? I będę siedziała na swoim płaszczu? Nie mam wyjścia.
— Wyjście jest: siadaj i nie marudź — ucina Krysia. — Zaraz lody twarogowe przyjdą, więc humor ci się poprawi.
Lody przychodzą, z bitą śmietaną — aż ślinka cieknie. Posypane orzeszkami. Irena próbuje:
— Hmmm, jak za starych dawnych czasów.
Pięć przyjaciółek w średnim wieku od czasu do czasu wpada połasuchować i poplotkować. Coctail Bar w Olsztynie to miejsce ich spotkań od lat — położone w świetnym punkcie, blisko starówki i sklepów. Wystarczy, że jedna rzuci hasło: chodźmy na coś słodkiego. Idą wszystkie. Najczęściej zamawiają lody, koktaile i wuzetki.
— Ale wuzetki się popsuły — próbuje swoje ciastko Basia. — Kiedyś były większe i miały więcej bitej śmietany. Teraz są inne, bo i inny wystrój w środku. No tak, czasy się zmieniają. Ale my miejsca spotkań nie zmieniamy.
— Na szczęście lody twarogowe są, jedyne takie w mieście — podkreśla Irena. — Czego więcej chcieć od życia?
Bita z maszyny
A pomyśleć, że kultowy Coctail Bar miał zniknąć z mapy Olsztyna. Gdy na drzwiach wejściowych zawisła kartka, że go zlikwidują, wszyscy złapali się za głowy. Zatęsknili za ponczóweczką z bitą śmietaną i wisienką. Mówili: i co? 42 lata działalności diabli wezmą? Ale nie wzięli. Coctail Bar zmienił jednak swoje oblicze.
— Niezły lifting tu zaserwowali — rozgląda się Marek Matełko z Warszawy. — Jestem częstym bywalcem w Olsztynie, bo stąd pochodzę i mam tu rodzinę. Zawsze wpadam na bitą śmietanę, bo w całym mieście prawdziwej nie znajdę. Tu panie pewnie ją samą ubijają, a nie wyciskają z syfonu albo ze sprayu. Palce lizać!
— Mamy specjalną maszynę — wtrąca się młoda ekspedientka. — Ale składniki mamy naturalne, racja.
— Maszynę? Pamiętam, jak kiedyś panie wykładały bitą z miseczki łyżką — dodaje Marek. — Prawie jak w domu! Ale mama nie chciała mi często ubijać, bo — jak mówiła — za dużo babrania.
Duże gałki
Coctail po remoncie przypomina kafejkę. Beżowe fotele, eleganckie stoliki i futurystyczne żyrandole. Ale czuć tu ducha sprzed lat — lada chłodnicza przypomina stare dobre czasy. Teraz nawet jest lepiej zaopatrzona — do wyboru, do koloru, do smaku.
— Wcześniej było tu obrzydliwie, więc nawet nie zaglądałam — stwierdza Kinga, studentka weterynarii. — Ale po remoncie wdepnęłam. Na lody. I co się okazało? Że dają tu olbrzymie gałki. I smaków mają mnóstwo. Moje ulubione to straciatella i mascarpone.
— A ja uwielbiam jagodowe — dodaje Dorota. — Przynajmniej brzmią po polsku.
— W Coctailu czuło się czasy PRL-u — podkreśla Marek. — To było jedyne takie miejsce w Olsztynie. Wszędzie nowoczesność, a tu czas stał w miejscu. Ale przyszła kryska na Matyska i pewna epoka już za nami. Sentymenty zostały tylko we wspomnieniach i na zdjęciach. Czy nowy wystrój znów podbije serca olsztyniaków? Szczerze? Wątpię. Tu najbardziej smakowało mi moje dzieciństwo. Gdzie się podziały tamte wisienki?
Przeczytaj:
Cocktail Bar uratowany
Nowy właściciel Cocktail Baru posłuchał mieszkańców
— Gdzie ja mam płaszcz powiesić? — rozgląda się Irena. — Kiedyś były tu wieszaki, a teraz nie ma nic. Położę chyba na oparciu fotela. Ale jak to będzie wyglądało? I będę siedziała na swoim płaszczu? Nie mam wyjścia.
— Wyjście jest: siadaj i nie marudź — ucina Krysia. — Zaraz lody twarogowe przyjdą, więc humor ci się poprawi.
Lody przychodzą, z bitą śmietaną — aż ślinka cieknie. Posypane orzeszkami. Irena próbuje:
— Hmmm, jak za starych dawnych czasów.
Pięć przyjaciółek w średnim wieku od czasu do czasu wpada połasuchować i poplotkować. Coctail Bar w Olsztynie to miejsce ich spotkań od lat — położone w świetnym punkcie, blisko starówki i sklepów. Wystarczy, że jedna rzuci hasło: chodźmy na coś słodkiego. Idą wszystkie. Najczęściej zamawiają lody, koktaile i wuzetki.
— Ale wuzetki się popsuły — próbuje swoje ciastko Basia. — Kiedyś były większe i miały więcej bitej śmietany. Teraz są inne, bo i inny wystrój w środku. No tak, czasy się zmieniają. Ale my miejsca spotkań nie zmieniamy.
— Na szczęście lody twarogowe są, jedyne takie w mieście — podkreśla Irena. — Czego więcej chcieć od życia?
Bita z maszyny
A pomyśleć, że kultowy Coctail Bar miał zniknąć z mapy Olsztyna. Gdy na drzwiach wejściowych zawisła kartka, że go zlikwidują, wszyscy złapali się za głowy. Zatęsknili za ponczóweczką z bitą śmietaną i wisienką. Mówili: i co? 42 lata działalności diabli wezmą? Ale nie wzięli. Coctail Bar zmienił jednak swoje oblicze.
— Niezły lifting tu zaserwowali — rozgląda się Marek Matełko z Warszawy. — Jestem częstym bywalcem w Olsztynie, bo stąd pochodzę i mam tu rodzinę. Zawsze wpadam na bitą śmietanę, bo w całym mieście prawdziwej nie znajdę. Tu panie pewnie ją samą ubijają, a nie wyciskają z syfonu albo ze sprayu. Palce lizać!
— Mamy specjalną maszynę — wtrąca się młoda ekspedientka. — Ale składniki mamy naturalne, racja.
— Maszynę? Pamiętam, jak kiedyś panie wykładały bitą z miseczki łyżką — dodaje Marek. — Prawie jak w domu! Ale mama nie chciała mi często ubijać, bo — jak mówiła — za dużo babrania.
Duże gałki
Coctail po remoncie przypomina kafejkę. Beżowe fotele, eleganckie stoliki i futurystyczne żyrandole. Ale czuć tu ducha sprzed lat — lada chłodnicza przypomina stare dobre czasy. Teraz nawet jest lepiej zaopatrzona — do wyboru, do koloru, do smaku.
— Wcześniej było tu obrzydliwie, więc nawet nie zaglądałam — stwierdza Kinga, studentka weterynarii. — Ale po remoncie wdepnęłam. Na lody. I co się okazało? Że dają tu olbrzymie gałki. I smaków mają mnóstwo. Moje ulubione to straciatella i mascarpone.
— A ja uwielbiam jagodowe — dodaje Dorota. — Przynajmniej brzmią po polsku.
— W Coctailu czuło się czasy PRL-u — podkreśla Marek. — To było jedyne takie miejsce w Olsztynie. Wszędzie nowoczesność, a tu czas stał w miejscu. Ale przyszła kryska na Matyska i pewna epoka już za nami. Sentymenty zostały tylko we wspomnieniach i na zdjęciach. Czy nowy wystrój znów podbije serca olsztyniaków? Szczerze? Wątpię. Tu najbardziej smakowało mi moje dzieciństwo. Gdzie się podziały tamte wisienki?
Przeczytaj:
Cocktail Bar uratowany
Nowy właściciel Cocktail Baru posłuchał mieszkańców
piątek, 26 czerwca 2009
Michael Jackson nie żyje
— Ja nigdy nie sprzedam Neverlandu. Neverland to ja — powiedział kiedyś Michael Jackson. Król popu zmarł 25 czerwca.
Kiedyś byłam fanką Michaela Jacksona, ale mi przeszło. Znak dzieciństwa — plakat na ścianie i płyta winylowa. To były czasy „Bad”.
To była też pierwsza własnoręcznie kupiona płyta. Pamiętam — w kiosku, którego dzisiaj już nie ma. Tak pięknie trzeszczała... I ten podmuch lepszego świata — to był przecież 1987 rok.
Plakat kupiłam w sklepie papierniczym, w którym zazwyczaj plakatów nie było. Nie mogłam go przegapić, a że nie miałam ani grosza w kieszeni — męczyłam tatę, by mi zafundował. Męczyłam go telefonicznie. Zgodził się, a ja pobiegłam do pracy po pieniądze.
Sklep stoi do dzisiaj.
Plakat na ścianie wisiał ze trzy lata.
Gusta muzyczne mi się zmieniły, ale szacunek pozostał.
W Księdze Rekordów Guinnessa Michael jest oficjalnie uznany za najbardziej utytułowaną gwiazdę rozrywki wszech czasów — przede wszystkim dzięki 13 Nagrodom Grammy i 13 piosenkom (m.in.: "Thriller" czy "Billie Jean"), które dotarły na pierwsze miejsca amerykańskich i europejskich list przebojów.
Wczoraj przed północą kładłam się spać. Usłyszałam w radiu, że Jacko został przewieziony do szpitala. Że przestał oddychać...
Jeszcze nikt nie nazwał tego śmiercią.
Michael Jackson zmarł o 23.26 polskiego czasu.
— To takie samo uczucie jak w momencie, gdy umarł Elvis, czy Kennedy — wyznaje Celine Dion. — Nie mogę przestać płakać — dodaje Madonna.
Przeczytaj:
Historia choroby, czyli na co cierpiał Król Popu
Kariera Jacksona w zdjęciach
Kiedyś byłam fanką Michaela Jacksona, ale mi przeszło. Znak dzieciństwa — plakat na ścianie i płyta winylowa. To były czasy „Bad”.
To była też pierwsza własnoręcznie kupiona płyta. Pamiętam — w kiosku, którego dzisiaj już nie ma. Tak pięknie trzeszczała... I ten podmuch lepszego świata — to był przecież 1987 rok.
Plakat kupiłam w sklepie papierniczym, w którym zazwyczaj plakatów nie było. Nie mogłam go przegapić, a że nie miałam ani grosza w kieszeni — męczyłam tatę, by mi zafundował. Męczyłam go telefonicznie. Zgodził się, a ja pobiegłam do pracy po pieniądze.
Sklep stoi do dzisiaj.
Plakat na ścianie wisiał ze trzy lata.
Gusta muzyczne mi się zmieniły, ale szacunek pozostał.
W Księdze Rekordów Guinnessa Michael jest oficjalnie uznany za najbardziej utytułowaną gwiazdę rozrywki wszech czasów — przede wszystkim dzięki 13 Nagrodom Grammy i 13 piosenkom (m.in.: "Thriller" czy "Billie Jean"), które dotarły na pierwsze miejsca amerykańskich i europejskich list przebojów.
Pamiętajcie, nieważne, ile razy przyjdzie wam wykonywać daną rzecz — róbcie ją dotąd, dopóki nie zostanie dobrze zrobiona. Wierzcie w siebie, niezależnie od tego, ile negatywnej energii sprowadza was w dół. Odrzućcie ją i pamiętajcie — będziecie tylko tym, kim chcecie być. A najważniejsze, po stokroć najważniejsze, to skromność. Może swojemu talentowi zawdzięczać będziecie siłę czy władzę nad ludźmi, ale nigdy nie dajcie się ponieść pysze ani dumie. To zguba ludzkości.
(Wywiad z Michaelem Jacksonem)
Wczoraj przed północą kładłam się spać. Usłyszałam w radiu, że Jacko został przewieziony do szpitala. Że przestał oddychać...
Jeszcze nikt nie nazwał tego śmiercią.
Michael Jackson zmarł o 23.26 polskiego czasu.
— To takie samo uczucie jak w momencie, gdy umarł Elvis, czy Kennedy — wyznaje Celine Dion. — Nie mogę przestać płakać — dodaje Madonna.
Przeczytaj:
Historia choroby, czyli na co cierpiał Król Popu
Kariera Jacksona w zdjęciach
czwartek, 25 czerwca 2009
Jeździsz na gapę? Dostaniesz łopatę!
Remontują szkoły, szpitale, opiekują się chorymi i zwierzętami. Robią to za darmo, a mogliby za pieniądze. Nie są wolontariuszami, bo praca społeczna to wyrok wymierzony przez sąd. Harują i klną... I się wykręcają!
Żadna praca nie hańbi? Niektóra tak. Pracę społeczną wykonują skazańcy, którzy za wiele nie przeskrobali, ale nie mają czystego sumienia. Zamiast więzienia sąd wymierza im karę grzywny, której i tak nie spłacają. Wtedy wymierza im pracę z łopatą albo miotłą. Tak wygląda kara za drobne kradzieże i niepłacenie alimentów.
— Albo za jazdę na gapę autobusem — przyznaje Wojciech Kottik, sędzia sądu grodzkiego z Olsztyna. — Wiele osób woli jednak zapłacić każdą sumę niż zamiatać ulice. To dziwne, bo wcześniej taka osoba nie miała pieniędzy na bilet, a tu raptem wyciąga z kieszeni potrzebną kwotę.
Bunt skazańców
W Olsztynie rocznie około 600 osób musi wypracować swoją karę. Większość z nich to młodzi ludzie.
— I oni bardzo często się buntują — opowiada sędzia. — Przede wszystkim nie chce im się pracować. Mają to szczęście, że rodzice płacą za nich grzywnę i po kłopocie. Ale taka kara niczego ich nie nauczy. Zdarza się więc, że skazani do nas wracają — drugi, trzeci raz. I rodzice ciągle płacą, bo zależy im, by ich dziecko „nie ubrudziło rączek”. Proszę państwa, ale to nie jest wychowawcze! Ale nie wszyscy wykupują swoje kary. Wtedy bunt przejawia się u „pracodawców”. Skazani żądają ubrań roboczych, honorowania zwolnień lekarskich, a nawet urlopów!
— Gorzej jest, gdy osoby skazane nie przychodzą w ogóle do pracy — przyznaje Agnieszka Chabrowska ze schroniska dla zwierząt. — Obiecują, ale nie dotrzymują słowa. Potem się tłumaczą, że muszą do nas iść aż za miasto. Że kawał drogi mają do nas. Ale położenie schroniska ma też dobre strony — skazani mogą się tutaj schować i nikt ich nie widzi. Gdyby pracowali w centrum miasta, byliby widoczni.
Pracownik na kacu
Skazanych zatrudnia 15 olsztyńskich instytucji. Są to przedszkola, szkoły, służby miejskie i szpitale. Nie wszyscy jednak przyjmują skazańców z otwartymi rękami. Barierą są koszty.
— Najpierw badamy skazańców, a ci i tak wagarują — potwierdza pracownik schroniska. — Ponosimy koszty, a właściwie nie mamy rąk do pracy. Pieniądze przeznaczone na osoby skazane, przeznaczylibyśmy na innych pracowników.
— Nie ma zmiłuj, decyzją sądu skazani i tak odpracują swoje w danym miejscu — podkreśla Wojciech Kottik. — Wcześniej czy później pracę wykonają i to za darmo. Opłacenie badań przez pracodawcę ma więc plusy i minusy. Wszystko zależy od interpretacji. Jednak nie pieniądze są jedynym problemem. Szpitale proszą, by sąd nie kierował do nich narkomanów. Tacy na głodzie wszystkiego mogą skosztować. Zdarza się też, że do pracy skazani przychodzą pijani albo na takim kacu, że nie mają siły pracować. Niektórzy okradają współpracowników albo nawet swoich szefów. Ale nie ma się co dziwić — nie są to aniołki. Gdyby to byli prawi ludzie, nie mieliby z prawem konfliktu.
Skazany pracuje 40 godzin w miesiącu. Sąd wymierza mu karę średnio na 1-2 miesiące.
Żadna praca nie hańbi? Niektóra tak. Pracę społeczną wykonują skazańcy, którzy za wiele nie przeskrobali, ale nie mają czystego sumienia. Zamiast więzienia sąd wymierza im karę grzywny, której i tak nie spłacają. Wtedy wymierza im pracę z łopatą albo miotłą. Tak wygląda kara za drobne kradzieże i niepłacenie alimentów.
— Albo za jazdę na gapę autobusem — przyznaje Wojciech Kottik, sędzia sądu grodzkiego z Olsztyna. — Wiele osób woli jednak zapłacić każdą sumę niż zamiatać ulice. To dziwne, bo wcześniej taka osoba nie miała pieniędzy na bilet, a tu raptem wyciąga z kieszeni potrzebną kwotę.
Bunt skazańców
W Olsztynie rocznie około 600 osób musi wypracować swoją karę. Większość z nich to młodzi ludzie.
— I oni bardzo często się buntują — opowiada sędzia. — Przede wszystkim nie chce im się pracować. Mają to szczęście, że rodzice płacą za nich grzywnę i po kłopocie. Ale taka kara niczego ich nie nauczy. Zdarza się więc, że skazani do nas wracają — drugi, trzeci raz. I rodzice ciągle płacą, bo zależy im, by ich dziecko „nie ubrudziło rączek”. Proszę państwa, ale to nie jest wychowawcze! Ale nie wszyscy wykupują swoje kary. Wtedy bunt przejawia się u „pracodawców”. Skazani żądają ubrań roboczych, honorowania zwolnień lekarskich, a nawet urlopów!
— Gorzej jest, gdy osoby skazane nie przychodzą w ogóle do pracy — przyznaje Agnieszka Chabrowska ze schroniska dla zwierząt. — Obiecują, ale nie dotrzymują słowa. Potem się tłumaczą, że muszą do nas iść aż za miasto. Że kawał drogi mają do nas. Ale położenie schroniska ma też dobre strony — skazani mogą się tutaj schować i nikt ich nie widzi. Gdyby pracowali w centrum miasta, byliby widoczni.
Pracownik na kacu
Skazanych zatrudnia 15 olsztyńskich instytucji. Są to przedszkola, szkoły, służby miejskie i szpitale. Nie wszyscy jednak przyjmują skazańców z otwartymi rękami. Barierą są koszty.
— Najpierw badamy skazańców, a ci i tak wagarują — potwierdza pracownik schroniska. — Ponosimy koszty, a właściwie nie mamy rąk do pracy. Pieniądze przeznaczone na osoby skazane, przeznaczylibyśmy na innych pracowników.
— Nie ma zmiłuj, decyzją sądu skazani i tak odpracują swoje w danym miejscu — podkreśla Wojciech Kottik. — Wcześniej czy później pracę wykonają i to za darmo. Opłacenie badań przez pracodawcę ma więc plusy i minusy. Wszystko zależy od interpretacji. Jednak nie pieniądze są jedynym problemem. Szpitale proszą, by sąd nie kierował do nich narkomanów. Tacy na głodzie wszystkiego mogą skosztować. Zdarza się też, że do pracy skazani przychodzą pijani albo na takim kacu, że nie mają siły pracować. Niektórzy okradają współpracowników albo nawet swoich szefów. Ale nie ma się co dziwić — nie są to aniołki. Gdyby to byli prawi ludzie, nie mieliby z prawem konfliktu.
Skazany pracuje 40 godzin w miesiącu. Sąd wymierza mu karę średnio na 1-2 miesiące.
środa, 24 czerwca 2009
Niech żyje Czesław Skandal!
Co dwie głowy, to nie jedna — zabawa w skojarzenia wzbudza apetyt. Zwłaszcza, gdy głównym daniem jest… prezydent Olsztyna!
Boki zrywać! Rozmawiam z Grzegorzem Halamą, który kręci film "Polskie gówno" z Tymonem Tymańskim. Jego rola to Czesław Skandal.
— Kim jest Czesław Skandal?
— Obyczajowo jest to facet raczej odważniejszy. To koleś, którego interesują pieniądze. Nie unika też kobiet, a nawet dość często odbywa stosunki seksualne. (...) Zazwyczaj ma jakąś ofiarę upatrzoną. Co jeszcze mogę powiedzieć o Czesławie?
— Że piękne ma imię.
— No tak, Czesław.
— W Olsztynie to imię ma kolosalne znaczenie! Kojarzy pan aferę z prezydentem Olsztyna?
— A racja, skandal! Jak będę w Olsztynie, to będę na miejscu! I tak też swój występ rozpocznę: nazywam się Czesław Skandal. A propos Czesława i skandalu to robię wam konkurencję!
Wymyśliłam skecz? 10% dla mnie!
Przeczytaj:
Tymon Tymański o pomyśle na film
Tymon Tymański o filmie
Boki zrywać! Rozmawiam z Grzegorzem Halamą, który kręci film "Polskie gówno" z Tymonem Tymańskim. Jego rola to Czesław Skandal.
— Kim jest Czesław Skandal?
— Obyczajowo jest to facet raczej odważniejszy. To koleś, którego interesują pieniądze. Nie unika też kobiet, a nawet dość często odbywa stosunki seksualne. (...) Zazwyczaj ma jakąś ofiarę upatrzoną. Co jeszcze mogę powiedzieć o Czesławie?
— Że piękne ma imię.
— No tak, Czesław.
— W Olsztynie to imię ma kolosalne znaczenie! Kojarzy pan aferę z prezydentem Olsztyna?
— A racja, skandal! Jak będę w Olsztynie, to będę na miejscu! I tak też swój występ rozpocznę: nazywam się Czesław Skandal. A propos Czesława i skandalu to robię wam konkurencję!
Wymyśliłam skecz? 10% dla mnie!
Przeczytaj:
Tymon Tymański o pomyśle na film
Tymon Tymański o filmie
wtorek, 23 czerwca 2009
Poznań — miasto doznań i dla ludzi
Olsztyn jest piąty w rankingu „miast przyjaznych obywatelowi”. Na podium staje Poznań, ale już na pierwszy rzut oka bije nas na głowę. Byłam, widziałam i czapki z głów radzę zdejmować. Poznań to miasto doznań i aż samo się prosi, by je poznać!
Poznań nie chce być anonimowy. Na każdym kroku daje się odczuć, że miasto dba nie tyle o swój image, ile o poznańską świadomość. Nie zaśmieca ulic, a tym bardziej głów ogólnopolskimi trendami. Stawia na lokalność. To przekłada się też na samopoczucie turystów. Przykłady?
W zoo otwarto nowoczesną słoniarnię. Promocja rusza pełną gębą. W sercu starówki stają plastikowe słonie, ale wolontariusze rozdają wiatraczki. To taki bonus do słoniowej wagi ciężkiej.
Słonie opieczętowane są oczywiście nazwą miasta i hasłem reklamowym „know-how”. Prawdziwa furora — jaskrawe zwierzaki przyciągają wzrok i nie schodzą z języków. Słychać dźwięki migawek. „Know-how” uwiecznia się ze zdjęcia na zdjęcie.
Żebraków i pijaków w Poznaniu dostatek. Zawsze rzucają się w oczy. Ale grunt, to edukacja. Nie ogólnopolska, ale konkretna — skierowana do poznaniaka.
Czy akcja przynosi efekty? Margines nie jest tu mile widziany…
Centrum handlowe nie musi być ceglastą bryłą. W mieszkaniach wiesza się obrazy, więc galerię (Stary Browar) można przyozdobić i zrobić z niej niemalże atrakcję turystyczną. Ale czy Mitoraj jest z tego dumny?
Poznań jest poznański na każdym kroku. Nie da się zapomnieć, że jest się w mieście doznań. To miasto po prostu orzeźwia!
Nie dziwi więc, że Poznań — według rankingu "Przekroju" — to miasto najbardziej przyjazne mieszkańcom. Za Poznaniem uplasowały się Rzeszów i Wrocław. Olsztyn jest piąty. Daleko mu jednak do Poznania i nie chodzi tu o wielkość miasta. Po prostu chodzi o „know-how”. Olsztyn nie jest ani „know”, ani „how”. Jest "hau, hau". Osobom odpowiedzialnym — mam takie wrażenie — po porostu nie chce się miasta dopieszczać.
Nie dla wszystkich jednak Poznań jest „miastem przyjaznym obywatelowi”.
A Olsztyn?
Przeczytaj:
Chcesz zjeść rybę w Olsztynie? To ją złap!
Fala czerwonych świateł zalewa Olsztyn
Anonimowe przystanki wizytówką Olsztyna
Wulgaryzm najlepszą rozrywką Olsztyna
Olsztyn — przestrzeń radości
Poznań nie chce być anonimowy. Na każdym kroku daje się odczuć, że miasto dba nie tyle o swój image, ile o poznańską świadomość. Nie zaśmieca ulic, a tym bardziej głów ogólnopolskimi trendami. Stawia na lokalność. To przekłada się też na samopoczucie turystów. Przykłady?
W zoo otwarto nowoczesną słoniarnię. Promocja rusza pełną gębą. W sercu starówki stają plastikowe słonie, ale wolontariusze rozdają wiatraczki. To taki bonus do słoniowej wagi ciężkiej.
Słonie opieczętowane są oczywiście nazwą miasta i hasłem reklamowym „know-how”. Prawdziwa furora — jaskrawe zwierzaki przyciągają wzrok i nie schodzą z języków. Słychać dźwięki migawek. „Know-how” uwiecznia się ze zdjęcia na zdjęcie.
Żebraków i pijaków w Poznaniu dostatek. Zawsze rzucają się w oczy. Ale grunt, to edukacja. Nie ogólnopolska, ale konkretna — skierowana do poznaniaka.
Czy akcja przynosi efekty? Margines nie jest tu mile widziany…
Centrum handlowe nie musi być ceglastą bryłą. W mieszkaniach wiesza się obrazy, więc galerię (Stary Browar) można przyozdobić i zrobić z niej niemalże atrakcję turystyczną. Ale czy Mitoraj jest z tego dumny?
Poznań jest poznański na każdym kroku. Nie da się zapomnieć, że jest się w mieście doznań. To miasto po prostu orzeźwia!
Nie dziwi więc, że Poznań — według rankingu "Przekroju" — to miasto najbardziej przyjazne mieszkańcom. Za Poznaniem uplasowały się Rzeszów i Wrocław. Olsztyn jest piąty. Daleko mu jednak do Poznania i nie chodzi tu o wielkość miasta. Po prostu chodzi o „know-how”. Olsztyn nie jest ani „know”, ani „how”. Jest "hau, hau". Osobom odpowiedzialnym — mam takie wrażenie — po porostu nie chce się miasta dopieszczać.
Marka miasta ma działać, to znaczy prowadzić do określonych zachowań i decyzji głównie na zewnątrz miasta, które są ostatecznie korzystne dla miasta. Korzyści można przyciągać tylko przez oferowanie jakiejś użyteczności dla odbiorcy, czegoś, czego sam nie ma, a czego potrzebuje.
(Start nowej ery)
Nie dla wszystkich jednak Poznań jest „miastem przyjaznym obywatelowi”.
A Olsztyn?
Przeczytaj:
Chcesz zjeść rybę w Olsztynie? To ją złap!
Fala czerwonych świateł zalewa Olsztyn
Anonimowe przystanki wizytówką Olsztyna
Wulgaryzm najlepszą rozrywką Olsztyna
Olsztyn — przestrzeń radości
niedziela, 21 czerwca 2009
Jak się jeździ autobusem w Olsztynie? Ciasno!
Tłok, że szok! MPK w Olsztynie dba o pozytywne wibracje swoich pasażerów i upycha ich jak śledzie w beczce. Bo im mniejszy autobus wyjedzie w trasę, tym większe ciałozbliżenie!
Redakcyjna koleżanka nakręciła film grozy. Ledwo uszła z życiem — ale nie dlatego, że pasażerowie zlinczowali ją za reporterkę. Zlinczował ją ścisk! Niech żyje MPK! Niech żyje za organizację konkursów na najbardziej pakowny autobus. Olsztyniacy aż pchają się, by wygrać. Aż łokciami się przepychają, by zgarnąć nagrodę, którą jest — niby banał — oddech przy wysiadce. Przeżycie niebywałe! Kto w konkursie nie startował, nawet sobie nie wyobraża. Nic dziwnego, że o Olsztynie aż pisze Wikipedia:
Trening czyni mistrza. Niech Zielona Góra czuje się zagrożona! Olsztyniak potrafi! Zwłaszcza w "16":
Przeczytaj:
Nie jesteśmy sardynkami w puszce!
MPK oszczędza, czyli autobusy "z drugiej ręki"
Redakcyjna koleżanka nakręciła film grozy. Ledwo uszła z życiem — ale nie dlatego, że pasażerowie zlinczowali ją za reporterkę. Zlinczował ją ścisk! Niech żyje MPK! Niech żyje za organizację konkursów na najbardziej pakowny autobus. Olsztyniacy aż pchają się, by wygrać. Aż łokciami się przepychają, by zgarnąć nagrodę, którą jest — niby banał — oddech przy wysiadce. Przeżycie niebywałe! Kto w konkursie nie startował, nawet sobie nie wyobraża. Nic dziwnego, że o Olsztynie aż pisze Wikipedia:
Olsztyn jest rekordzistą w konkurencji "Ile osób w Ikarusie". 29 lipca 2004 roku do popularnego jamnika podstawionego pod Wysoką Bramą zmieściły się 182 osoby. Rok później podczas Kortowiady w Ikarusie znalazło się 255 osób. Przez rok rekord należał do studentów z Słupska i wynosił 263 osoby. 1 sierpnia 2006 Olsztyniacy podjęli nieudaną próbę pobicia słupskiego rekordu. 11 maja 2007 olsztyńscy studenci pobili rekord ze Słupska i wynosi on 303 osoby, zaś aktualny rekord należy do Zielonej Góry – 310 osób.
Trening czyni mistrza. Niech Zielona Góra czuje się zagrożona! Olsztyniak potrafi! Zwłaszcza w "16":
Przeczytaj:
Nie jesteśmy sardynkami w puszce!
MPK oszczędza, czyli autobusy "z drugiej ręki"
sobota, 20 czerwca 2009
Kayah: Stać mnie na drinka
— Najchętniej noszę szlafrok. To moje najukochańsze ubranie — przyznaje Kayah, piosenkarka. — A jeśli jest gorąco, uwielbiam bikini. Najlepiej jednak czuję się w... wannie. Bo prawdziwa gwiazda nie ma czasu ani ochoty bywać na bankietach i pokazach mody.
Kayah jest jedyną artystką, która poprosiła mnie o inny zestaw pytań. Chciałam przyjrzeć się jej jako matce, ale piosenkarka nie sprzedaje swojej prywatności. W sumie racja. Jak sama przyznaje — sprzedaje płyty, a nie siebie.
Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z muzyką?
— Nie pamiętam, bo podobno urodziłam się przy grającym radiu. Muzyka była więc obecna w moim życiu od zawsze. A ponieważ mój ojciec grał jazzowo na fortepianie, nasz dom wypełniała też muzyka „na żywo”. Ojciec zadbał o dobre wzorce, słuchaliśmy jazzu, soulu i klasyki. Gdy miałam 7 lat, podjęłam naukę gry na fortepianie.
Grasz nadal?
— Tak, gram cały czas, ale nie jestem wirtuozem. Byłam zbyt leniwa... Ale komponuję i na tyle moja umiejętność gry na fortepianie mi wystarcza. Dzięki niej szukam nowatorskich rozwiązań. Moje akordy gram wszystkimi palcami, a moje rozwiązania harmoniczne — właśnie poprzez niedostateczną wiedzę o harmonii — zaskakują moich wielce wykształconych muzycznie kolegów z zespołu.
A w jakiej sytuacji poczułaś, że musisz śpiewać?
— Kiedy okazało się, że jestem o wiele bardziej wyrazista i słyszalna, gdy śpiewam, a nie mówię.
Od dzieciństwa chciałaś zostać piosenkarką?
— Gdy miałam 4 lata uznałam, że moja przyszłość będzie związana z muzyką. Nie przypuszczałam jednak wtedy, że z moich marzeń można wyżyć i że poza pasją może to być moim zawodem.
Czyli zawodowo dbasz o głos. Masz jakieś sposoby, by nie złapać chrypki?
— Chrypka bywa interesująca! Ale zabójstwem dla głosu jest namiętne gadanie, szczególnie w zadymionym i głośnym pomieszczeniu oraz niewyspanie. W takich sytuacjach piję dużo wapna i łykam witaminy A+E. Poza tym odpowiedni oddech i umiejętności omijania strun głosowych są na wagę złota. Dziś mniej zużywam gardło niż kiedyś. Mam większą świadomość ciała i głosu.
Czyli muzyka gardła nie łagodzi, ale obyczaje na pewno...
— Hmmm, nie wiem czy np. trash metal też łagodzi obyczaje, ale na pewno upaja decybelami. Muzyka jak każda sztuka ma swoje źródło w boskości, w kontakcie z innym wymiarem, bo stamtąd przychodzi. My jesteśmy jedynie kanałami, przez które się manifestuje. Jeśli jakiś artysta uważa, że sam tworzy swoje dzieło, mówi przez niego wyłącznie jego ego.
Śpiewasz: „Noszę spodnie, kiedy chcę”. Kiedy najczęściej?
— Najchętniej noszę szlafrok. To moje najukochańsze ubranie. A jeśli jest gorąco, uwielbiam bikini... ale niekoniecznie w towarzystwie. Najlepiej jednak czuję się w... wannie. A jeśli chodzi o przejmowanie męskich obowiązków — bo przecież o tym jest mój tekst — to myślę, że niestety w obecnych czasach, wiele kobiet musi zmagać się z tym problemem...
Szefujesz wytwórni płytowej. Masz patent na sukces?
— Gdybym miała, wszyscy nasi Kayaxowi artyści osiągaliby pułap medialny i wydawniczy — jak Marysia Peszek. Ale choć wszyscy na to zasługują, nie wszystkim się udaje. Szkoda. Tyle demonów naszego kraju trzeba pokonać, by móc trafić chociaż w siódemkę. Wydaje mi się jednak, że trzeba robić swoje i nie rozglądać się na boki, słupki i inne statystyki.
A patent na talent? W jaki sposób wyszukujesz młodych utalentowanych?
— To oni mnie znajdują. I chwała im za to!
Mówisz, że gdy chodzisz po sklepach, resetujesz swój mózg. Jakie zakupy najbardziej cię wkręcają?
— Każde. Jestem estetką. Lubię ładne przedmioty, lubię podziwiać ich fakturę, ale chyba najbardziej pomysłowość producenta. Uwielbiam sklepy z wyposażeniem wnętrz. Ale świetnie się też bawię na szmatkach! Prawdziwą ucztą są zaś księgarnie i multimedia. Totalna skarbnica.
A co wkurza cię w dzisiejszej modzie?
— Wieczna paranoja młodości i chudości. To nieludzkie. A w modzie nieszmatkowej — „celebryty”. To jakiś koszmar! Jest ich wszędzie pełno, a im mniej w życiu zrobili, tym więcej ich w mediach. Prawdziwą gwiazdę można poznać po tym, że jest prawie nieobecna. Prawdziwa gwiazda nie ma czasu ani ochoty bywać na bankietach i pokazach mody. Jej pojawienie się jest wydarzeniem w rubrykach towarzyskich. Nie jeździ w góry ani na plaże z organizowanymi eventami w towarzystwie aparatów fotograficznych. Nie biega na otwarcie sklepów czy knajp i nie bryluje na imprezach sponsorowanych przez markę alkoholową tylko dlatego, że drinki są za darmo. Prawdziwą gwiazdę na drinka stać! Stać ją też na jak najlepsze wykorzystanie jednocześnie swojego wizerunku i potencjału w celach szlachetnych, czyli dla dobra innych.
Płyta „Skała” miała ukazać się jesienią ubiegłego roku. Dlaczego wciąż musimy na nią czekać? Kryzys?
— Wszyscy wiedzą, że jest kryzys. Poczekam aż minie, a ludzi będzie stać, by kupić płytę. A tak na poważnie — płyta jest skończona, nabieram do niej dystansu i zbieram siły na jej promocję. Wyjeżdżam na urlop, a po powrocie, już we wrześniu, odbędzie się jej premiera. Bardzo się cieszę, bo wiem że moi fani już na nią czekają.
Płyta „Skała” nawiązuje tytułem do twojego pierwszego albumu „Kamień”. Jesteś znana jako artystka, który nie lubi drugi raz wchodzić do tej samej rzeki...
— Atmosferą „Skała” przypomina „Kamień”, ale ten tytuł nie jest w tym celu wymyślony. To tytułowa piosenka z płyty. Nie mam ciśnienia na przeboje i parcia na wyznaczanie trendów. Na płycie nie ma miejsca na schlebianie masowym gustom. Powiedziałabym wręcz, że jest to płyta nienowoczesna, tradycyjna, ale za to bardzo ludzka. I bardzo emocjonalna. Jeśli poruszę nią czyjąkolwiek duszę, znaczyć to będzie, że osiągnęłam cel.
Jesteś gwiazdą imprez organizowanych przez browar Łomża. Lubisz piwo?
— Piwo przy wszystkich swoich pozytywnych walorach jest strasznie kaloryczne. Ale kiedy jest bardzo gorąco i męczy pragnienie, kufel piwa to skarb — najlepiej z sokiem malinowym.
Kayah jest jedyną artystką, która poprosiła mnie o inny zestaw pytań. Chciałam przyjrzeć się jej jako matce, ale piosenkarka nie sprzedaje swojej prywatności. W sumie racja. Jak sama przyznaje — sprzedaje płyty, a nie siebie.
Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z muzyką?
— Nie pamiętam, bo podobno urodziłam się przy grającym radiu. Muzyka była więc obecna w moim życiu od zawsze. A ponieważ mój ojciec grał jazzowo na fortepianie, nasz dom wypełniała też muzyka „na żywo”. Ojciec zadbał o dobre wzorce, słuchaliśmy jazzu, soulu i klasyki. Gdy miałam 7 lat, podjęłam naukę gry na fortepianie.
Grasz nadal?
— Tak, gram cały czas, ale nie jestem wirtuozem. Byłam zbyt leniwa... Ale komponuję i na tyle moja umiejętność gry na fortepianie mi wystarcza. Dzięki niej szukam nowatorskich rozwiązań. Moje akordy gram wszystkimi palcami, a moje rozwiązania harmoniczne — właśnie poprzez niedostateczną wiedzę o harmonii — zaskakują moich wielce wykształconych muzycznie kolegów z zespołu.
A w jakiej sytuacji poczułaś, że musisz śpiewać?
— Kiedy okazało się, że jestem o wiele bardziej wyrazista i słyszalna, gdy śpiewam, a nie mówię.
Od dzieciństwa chciałaś zostać piosenkarką?
— Gdy miałam 4 lata uznałam, że moja przyszłość będzie związana z muzyką. Nie przypuszczałam jednak wtedy, że z moich marzeń można wyżyć i że poza pasją może to być moim zawodem.
Czyli zawodowo dbasz o głos. Masz jakieś sposoby, by nie złapać chrypki?
— Chrypka bywa interesująca! Ale zabójstwem dla głosu jest namiętne gadanie, szczególnie w zadymionym i głośnym pomieszczeniu oraz niewyspanie. W takich sytuacjach piję dużo wapna i łykam witaminy A+E. Poza tym odpowiedni oddech i umiejętności omijania strun głosowych są na wagę złota. Dziś mniej zużywam gardło niż kiedyś. Mam większą świadomość ciała i głosu.
Czyli muzyka gardła nie łagodzi, ale obyczaje na pewno...
— Hmmm, nie wiem czy np. trash metal też łagodzi obyczaje, ale na pewno upaja decybelami. Muzyka jak każda sztuka ma swoje źródło w boskości, w kontakcie z innym wymiarem, bo stamtąd przychodzi. My jesteśmy jedynie kanałami, przez które się manifestuje. Jeśli jakiś artysta uważa, że sam tworzy swoje dzieło, mówi przez niego wyłącznie jego ego.
Śpiewasz: „Noszę spodnie, kiedy chcę”. Kiedy najczęściej?
— Najchętniej noszę szlafrok. To moje najukochańsze ubranie. A jeśli jest gorąco, uwielbiam bikini... ale niekoniecznie w towarzystwie. Najlepiej jednak czuję się w... wannie. A jeśli chodzi o przejmowanie męskich obowiązków — bo przecież o tym jest mój tekst — to myślę, że niestety w obecnych czasach, wiele kobiet musi zmagać się z tym problemem...
Szefujesz wytwórni płytowej. Masz patent na sukces?
— Gdybym miała, wszyscy nasi Kayaxowi artyści osiągaliby pułap medialny i wydawniczy — jak Marysia Peszek. Ale choć wszyscy na to zasługują, nie wszystkim się udaje. Szkoda. Tyle demonów naszego kraju trzeba pokonać, by móc trafić chociaż w siódemkę. Wydaje mi się jednak, że trzeba robić swoje i nie rozglądać się na boki, słupki i inne statystyki.
A patent na talent? W jaki sposób wyszukujesz młodych utalentowanych?
— To oni mnie znajdują. I chwała im za to!
Mówisz, że gdy chodzisz po sklepach, resetujesz swój mózg. Jakie zakupy najbardziej cię wkręcają?
— Każde. Jestem estetką. Lubię ładne przedmioty, lubię podziwiać ich fakturę, ale chyba najbardziej pomysłowość producenta. Uwielbiam sklepy z wyposażeniem wnętrz. Ale świetnie się też bawię na szmatkach! Prawdziwą ucztą są zaś księgarnie i multimedia. Totalna skarbnica.
A co wkurza cię w dzisiejszej modzie?
— Wieczna paranoja młodości i chudości. To nieludzkie. A w modzie nieszmatkowej — „celebryty”. To jakiś koszmar! Jest ich wszędzie pełno, a im mniej w życiu zrobili, tym więcej ich w mediach. Prawdziwą gwiazdę można poznać po tym, że jest prawie nieobecna. Prawdziwa gwiazda nie ma czasu ani ochoty bywać na bankietach i pokazach mody. Jej pojawienie się jest wydarzeniem w rubrykach towarzyskich. Nie jeździ w góry ani na plaże z organizowanymi eventami w towarzystwie aparatów fotograficznych. Nie biega na otwarcie sklepów czy knajp i nie bryluje na imprezach sponsorowanych przez markę alkoholową tylko dlatego, że drinki są za darmo. Prawdziwą gwiazdę na drinka stać! Stać ją też na jak najlepsze wykorzystanie jednocześnie swojego wizerunku i potencjału w celach szlachetnych, czyli dla dobra innych.
Płyta „Skała” miała ukazać się jesienią ubiegłego roku. Dlaczego wciąż musimy na nią czekać? Kryzys?
— Wszyscy wiedzą, że jest kryzys. Poczekam aż minie, a ludzi będzie stać, by kupić płytę. A tak na poważnie — płyta jest skończona, nabieram do niej dystansu i zbieram siły na jej promocję. Wyjeżdżam na urlop, a po powrocie, już we wrześniu, odbędzie się jej premiera. Bardzo się cieszę, bo wiem że moi fani już na nią czekają.
Płyta „Skała” nawiązuje tytułem do twojego pierwszego albumu „Kamień”. Jesteś znana jako artystka, który nie lubi drugi raz wchodzić do tej samej rzeki...
— Atmosferą „Skała” przypomina „Kamień”, ale ten tytuł nie jest w tym celu wymyślony. To tytułowa piosenka z płyty. Nie mam ciśnienia na przeboje i parcia na wyznaczanie trendów. Na płycie nie ma miejsca na schlebianie masowym gustom. Powiedziałabym wręcz, że jest to płyta nienowoczesna, tradycyjna, ale za to bardzo ludzka. I bardzo emocjonalna. Jeśli poruszę nią czyjąkolwiek duszę, znaczyć to będzie, że osiągnęłam cel.
Jesteś gwiazdą imprez organizowanych przez browar Łomża. Lubisz piwo?
— Piwo przy wszystkich swoich pozytywnych walorach jest strasznie kaloryczne. Ale kiedy jest bardzo gorąco i męczy pragnienie, kufel piwa to skarb — najlepiej z sokiem malinowym.
piątek, 19 czerwca 2009
Zakaz szczekania dla psów i dziennikarek
Dzieci i ryby głosu nie mają? Czasy się zmieniają i zwyczaje też. Od dziś to kobiety i psy szczekać nie mogą. A to Polska właśnie!
Dyskryminacja pełną gębą! Damskie głosy brzmią gorzej niż męskie, bo są niewiarygodne — tak stwierdził Prezes Pipka, który szefuje radiową „Jedynką”. Wymyślił, że kobiety będą czytać serwisy informacyjne jedynie późnym popołudniem i wieczorem. Skandal!
W Polskim Radiu i we mnie wrze! Bo niby dlaczego kobiety nie brzmią wiarygodnie? To radio, a nie lektorki, powinno brzmieć sensownie. Panie Prezesie Pipka, czy jest pan seksistą?
Panie Prezesie Pipka — i jeszcze pan zastrasza pracowników?
Gorzej? Panie Prezesie Pipka, w kagańce wyposaży pan swoje dziennikarki? A może będzie je pan na smyczy prowadził?
W ślady prezesa Pipki poszła Łódź. Tamtejsza Rada Miasta wymyśliła, że pies nie może szczekaniem „zakłócać ciszy domowej” nie tylko w nocy, ale też w dzień. O zgrozo!
Nie chciałabym urodzić się ani łódzkim psem, ani dziennikarką „Jedynki”. Szczekać zabraniają, może i zaraz zabronią wychodzić na ulicę. Halo, halo, a to Polska właśnie?
Jak na razie w Olsztynie nikt psom i kobietom nie mówi: zamknąć pipki! I Bóg im zapłać za to.
Przeczytaj:
Pieskie życie, czyli czego pies robić nie może robić w mieście
Dyskryminacja pełną gębą! Damskie głosy brzmią gorzej niż męskie, bo są niewiarygodne — tak stwierdził Prezes Pipka, który szefuje radiową „Jedynką”. Wymyślił, że kobiety będą czytać serwisy informacyjne jedynie późnym popołudniem i wieczorem. Skandal!
W Polskim Radiu i we mnie wrze! Bo niby dlaczego kobiety nie brzmią wiarygodnie? To radio, a nie lektorki, powinno brzmieć sensownie. Panie Prezesie Pipka, czy jest pan seksistą?
— Dla każdego radiowca bardzo ważne jest to, kiedy występuje na antenie. Programy poranne są najbardziej prestiżowe, bo mają większą słuchalność. Są też lepiej płatne. A dziewczyny, które mają dzieci, nie chcą pracować wyłącznie wieczorami, bo wtedy praktycznie nie bywają w domu. Mówiliśmy o tym podczas spotkania z naszym naczelnym i prezesem, ale nie zamierzają zmieniać decyzji. Za to do dyskryminacji dorzucili jeszcze zastraszenie — mówi jeden z dziennikarzy, który prosi o zachowanie anonimowości.
Panie Prezesie Pipka — i jeszcze pan zastrasza pracowników?
— Usłyszeliśmy, że takie sprawy trzeba załatwiać w zespole, a nie chodzić i szczekać po mieście (...) Tylko nas zdeptali. Dali do zrozumienia, że może być jeszcze gorzej — mówi dziennikarka „Jedynki”.
(Dziennikarze mają nie szczekać)
Gorzej? Panie Prezesie Pipka, w kagańce wyposaży pan swoje dziennikarki? A może będzie je pan na smyczy prowadził?
W ślady prezesa Pipki poszła Łódź. Tamtejsza Rada Miasta wymyśliła, że pies nie może szczekaniem „zakłócać ciszy domowej” nie tylko w nocy, ale też w dzień. O zgrozo!
Teraz, gdy sąsiedzi usłyszą głośne ujadanie za ścianą, już nie będą musieli czekać z interwencją na godzinę 22 i ciszę nocną. Dzięki zapisowi mogą dzwonić do straży miejskiej przez cały dzień.
— To co, mam zabronić mu szczekania? — pyta zdziwiony Jan Pająk, właściciel Misia. — Pies jest mały, to szczeka głośno. Mam mu zakleić pysk taśmą? Ten zapis to jakiś absurd.
— Nie wyobrażam sobie jak mogłabym psa uciszyć na cały dzień. Zakuć go w kaganiec? Przecież pies ma bronić mieszkania i kiedy ktoś się kręci na klatce, to pies szczeka. Mogę na niego krzyknąć, uspokoić, ale to wszystko — mówi Bożena Kraśniewska.
(Psy! Zakaz szczekania!)
Nie chciałabym urodzić się ani łódzkim psem, ani dziennikarką „Jedynki”. Szczekać zabraniają, może i zaraz zabronią wychodzić na ulicę. Halo, halo, a to Polska właśnie?
Jak na razie w Olsztynie nikt psom i kobietom nie mówi: zamknąć pipki! I Bóg im zapłać za to.
Przeczytaj:
Pieskie życie, czyli czego pies robić nie może robić w mieście
czwartek, 18 czerwca 2009
Olsztyn: bitwa na rowerowe ścieżki-śnieżki
Za koncepcję budowy ścieżek rowerowych w Olsztynie zabrały się dwie mądre głowy, a nie jedna. Pieniądze — też podwójne — trafią do dwóch kieszeni. A wszystko po to, by wygodnie jeździć na dwóch kółkach.
Zaczęła się walka na ścieżki rowerowe. Do boju stanęli drogowcy i wydział środowiska. Którzy lepsi?
W Olsztynie wygodnie rowerem nie pojeździsz, bo ścieżek rowerowych nie ma tu za wiele. Co prawda przybywają, ale miasto wciąż stoi w tyle za innymi. Trzeba to zmienić!
Drogowcy wzięli się do roboty i opracowanie koncepcji budowy ścieżek rowerowych zlecili specjalistom z warszawskiego Zielonego Mazowsza za — bagatela — 180 tys. zł. Chłopaki pokażą, gdzie powinny powstać ścieżki rowerowe, parkingi i wypożyczalnie rowerów. Opracowanie ma być gotowe do jesieni.
Ale co dwie głowy, to nie jedna! Swoją koncepcję zaczęli przygotowywać też inni urzędnicy z ratusza. Rusza właśnie przetarg na koncepcję ścieżek rowerowych. Czy ja już gdzieś tego nie słyszałam? Ale wydział środowiska chce dać olsztyniakom szlaki rekreacyjne. Za ile? Za 300 tys. zł!
I tu jest pies pogrzebany, bo ścieżki się pokrywają.
Uwielbiam olsztyńskie absurdy! Gdzie baba nie może, tam urzędnika pośle. I tym sposobem za każdym rogiem czai się chłopiec-ratuszowiec i dba tylko o swoje podwórko. Zasady gry są jasne. O dialogu z przeciwnikiem nie ma mowy. Bo i po co? Nos zza swojego winkla trzeba wystawić, krok zrobić — a nuż wdepnie się w ścieżkę rowerową... Nie daj Boże! Zrobić z siebie bałwana i przegrać w walce na ścieżki-śnieżki?
Olsztyn za ścieżki rowerowe zapłaci więc podwójnie. Żal mi tych pieniędzy, które można byłoby wydać z głową — stojaki rowerowe kupić, wypożyczalnie rowerów wyposażyć (i powołać do życia!), foldery z trasami rowerowymi wydać... Zrobić z Olsztyna rowerową stolicę Polski. A dlaczego nie?
Urzędników bez głowy niestety mi nie żal.
A kto wygra tę bitwę na ścieżki-śnieżki?
Wiem, kto przegra. Rowerzysta.
Zobacz:
Szlaki rowerowe okolic Olsztyna
Zaczęła się walka na ścieżki rowerowe. Do boju stanęli drogowcy i wydział środowiska. Którzy lepsi?
W Olsztynie wygodnie rowerem nie pojeździsz, bo ścieżek rowerowych nie ma tu za wiele. Co prawda przybywają, ale miasto wciąż stoi w tyle za innymi. Trzeba to zmienić!
Ścieżka rowerowa – efekt dobrego poczucia humoru budowniczych oraz projektantów. Zachęca rowerzystów do korzystania z jezdni.
Dzięki ciągłemu zainteresowaniu władz samorządowych, ścieżki rowerowe są urozmaicane znakami drogowymi, koszami na śmieci, słupami oraz wysokimi krawężnikami, aby, broń Boże, żaden rowerzysta nie zasnął podczas jazdy.
(Nonsensopedia: ścieżka rowerowa)
Drogowcy wzięli się do roboty i opracowanie koncepcji budowy ścieżek rowerowych zlecili specjalistom z warszawskiego Zielonego Mazowsza za — bagatela — 180 tys. zł. Chłopaki pokażą, gdzie powinny powstać ścieżki rowerowe, parkingi i wypożyczalnie rowerów. Opracowanie ma być gotowe do jesieni.
Ale co dwie głowy, to nie jedna! Swoją koncepcję zaczęli przygotowywać też inni urzędnicy z ratusza. Rusza właśnie przetarg na koncepcję ścieżek rowerowych. Czy ja już gdzieś tego nie słyszałam? Ale wydział środowiska chce dać olsztyniakom szlaki rekreacyjne. Za ile? Za 300 tys. zł!
— To trasy, które mają głównie służyć do wypoczynku, rekreacji i które pozwolą mieszkańcom i turystom poznać przyrodnicze walory Olsztyna — przekonuje Barbara Olszewska, dyrektor wydziału. — Trasy, które proponuje wydział środowiska, są uzupełnieniem naszych tras — dodaje Paweł Jaszczuk, dyrektor Miejskiego Zarządu Dróg.
I tu jest pies pogrzebany, bo ścieżki się pokrywają.
— Bo tak naprawdę nie ma ścisłego rozgraniczenia między ścieżką rowerową pełniącą rolę rekreacyjną a nierekreacyjną — tłumaczy Aleksander Buczyński z Zielonego Mazowsza. — Mieszkańcy, którzy w tygodniu dojeżdżają do pracy, tą samą trasą pojadą też nad jezioro.
(Rowerowy dubel ratuszowych urzędników)
Uwielbiam olsztyńskie absurdy! Gdzie baba nie może, tam urzędnika pośle. I tym sposobem za każdym rogiem czai się chłopiec-ratuszowiec i dba tylko o swoje podwórko. Zasady gry są jasne. O dialogu z przeciwnikiem nie ma mowy. Bo i po co? Nos zza swojego winkla trzeba wystawić, krok zrobić — a nuż wdepnie się w ścieżkę rowerową... Nie daj Boże! Zrobić z siebie bałwana i przegrać w walce na ścieżki-śnieżki?
Olsztyn za ścieżki rowerowe zapłaci więc podwójnie. Żal mi tych pieniędzy, które można byłoby wydać z głową — stojaki rowerowe kupić, wypożyczalnie rowerów wyposażyć (i powołać do życia!), foldery z trasami rowerowymi wydać... Zrobić z Olsztyna rowerową stolicę Polski. A dlaczego nie?
Urzędników bez głowy niestety mi nie żal.
A kto wygra tę bitwę na ścieżki-śnieżki?
Wiem, kto przegra. Rowerzysta.
Zobacz:
Szlaki rowerowe okolic Olsztyna
środa, 17 czerwca 2009
Olsztyn: jeden autobus, dwa rozkłady jazdy
Autobusy MPK w Olsztynie jeżdżą według dwóch rozkładów jazdy. Co przystanek, to inny grafik odjazdów. Tylko który z nich jest prawdziwy?
Olsztyn, ul. Jarocka. Wedle rozkładu autobus MPK linii 27 ma jechać o godz. 8.35. Czekam. Nie ma. Czekam. Jest godz. 8.43. Autobusu ani widu, ani słychu. Nerw mnie bierze, bo autobusy nie służą mi jako wycieczkowe — Olsztyn znam bardzo dobrze. Wsiadam więc w inny autobus, którym — oczywiście po przesiadce — dojeżdżam kilka przystanków dalej, czyli pod LO 6. Zerkam na rozkład, a tam informacja: „27” przyjedzie o godz. 9.06. Czyżby tak długo jechał trzykilometrową ulicą z Jarot? Fakt, na ul. Sikorskiego stoi 8 sygnalizacji świetlnych, ale — na rany boskie — przejazd nie zajmuje 31 minut!
Autobus w końcu przyjeżdża. Ten wyczekiwany na Jarockiej. Wysiadam kilka przystanków dalej i — ku mojemu zdziwieniu — nadjeżdża kolejne „27”! Widać, że przegubowce lubią jeździć parami. Jakaś nowa moda? Dwa rozkłady i dwa autobusy? A może trzy? Kolejny autobus jechał przecież wedle swoich upodobań. Może wcześniej kierowca miał przerwę na posiłek?
Dzwonię do MPK, by wyjaśnić rozbieżności w rozkładach jazdy. Odbiera Marek Latanowicz:
— Wymieniamy rozkłady jazdy, a nie jesteśmy w stanie zmienić wszystkich w jedną noc.
— Ale mylicie tym pasażerów!
— Proszę pani, mamy w Olsztynie 400 przystanków MPK, a na każdym kilka rozkładów. Nawet jak na głowie staniemy, nie damy rady. I tak staramy się w miarę możliwości uprościć życie pasażerom. Nowe rozkłady wejdą w życie 20 czerwca.
— Ale dziś mamy 17 czerwca, a na przystanku nie widziałam żadnej informacji, że wiszący rozkład jeszcze nie obowiązuje. Na innych też nie ma!
— Rozkłady wymieniamy przez 5 dni. Przez ten czas pasażerowie, niestety, muszą mieć życie utrudnione.
— I mają czekać, aż łaskawie autobus nadjedzie?
— Muszą. O wszystkich problemach informujemy na naszej stronie internetowej.
— Niestety, na przystanku nie ma komputerów...
Moja rada — najlepiej jeździć autobusami od 20 czerwca. Wcześniej warto chodzić. W końcu sport to zdrowie. Bo po co tracić nerwy?
Olsztyn, ul. Jarocka. Wedle rozkładu autobus MPK linii 27 ma jechać o godz. 8.35. Czekam. Nie ma. Czekam. Jest godz. 8.43. Autobusu ani widu, ani słychu. Nerw mnie bierze, bo autobusy nie służą mi jako wycieczkowe — Olsztyn znam bardzo dobrze. Wsiadam więc w inny autobus, którym — oczywiście po przesiadce — dojeżdżam kilka przystanków dalej, czyli pod LO 6. Zerkam na rozkład, a tam informacja: „27” przyjedzie o godz. 9.06. Czyżby tak długo jechał trzykilometrową ulicą z Jarot? Fakt, na ul. Sikorskiego stoi 8 sygnalizacji świetlnych, ale — na rany boskie — przejazd nie zajmuje 31 minut!
Autobus w końcu przyjeżdża. Ten wyczekiwany na Jarockiej. Wysiadam kilka przystanków dalej i — ku mojemu zdziwieniu — nadjeżdża kolejne „27”! Widać, że przegubowce lubią jeździć parami. Jakaś nowa moda? Dwa rozkłady i dwa autobusy? A może trzy? Kolejny autobus jechał przecież wedle swoich upodobań. Może wcześniej kierowca miał przerwę na posiłek?
Dzwonię do MPK, by wyjaśnić rozbieżności w rozkładach jazdy. Odbiera Marek Latanowicz:
— Wymieniamy rozkłady jazdy, a nie jesteśmy w stanie zmienić wszystkich w jedną noc.
— Ale mylicie tym pasażerów!
— Proszę pani, mamy w Olsztynie 400 przystanków MPK, a na każdym kilka rozkładów. Nawet jak na głowie staniemy, nie damy rady. I tak staramy się w miarę możliwości uprościć życie pasażerom. Nowe rozkłady wejdą w życie 20 czerwca.
— Ale dziś mamy 17 czerwca, a na przystanku nie widziałam żadnej informacji, że wiszący rozkład jeszcze nie obowiązuje. Na innych też nie ma!
— Rozkłady wymieniamy przez 5 dni. Przez ten czas pasażerowie, niestety, muszą mieć życie utrudnione.
— I mają czekać, aż łaskawie autobus nadjedzie?
— Muszą. O wszystkich problemach informujemy na naszej stronie internetowej.
— Niestety, na przystanku nie ma komputerów...
Moja rada — najlepiej jeździć autobusami od 20 czerwca. Wcześniej warto chodzić. W końcu sport to zdrowie. Bo po co tracić nerwy?
wtorek, 16 czerwca 2009
Kabaret Moralnego Niepokoju: W kapciach nie żartuję
— Górnik albo pracownik supermarketu ma lepiej? Zawód kabareciarza nie jest łatwy. Zwłaszcza jak pracuje się w pełnym zaangażowaniu i z rzemieślniczą powagą — przyznaje Przemek Borkowski z Kabaretu Moralnego Niepokoju. — Ale gdy wracam do domu, mogę być spokojnym mrukiem.
Nie mogłam się dodzwonić... ani do Kasi Pakosińskiej, ani do Przemka Borkowskiego.
Ja: Dzwonię, dzwonię, a Kabaret Moralnego Niepokoju nie odbiera!
Goga: Bo oni myślą, że to śmieszne jest!
No i wraca swój do swego. Chłopak z Dywit wystąpi w Olsztynie. A do Dywit wstąpi?
— Jasne, że tak! Wstąpi! Nie mogę takiej okazji przegapić.
A często trafia ci się taka okazja?
— Ostatnio coraz rzadziej, bo od jakiegoś czasu rodzice do mnie przyjeżdżają. Pochwalę się, bo niedawno urodził mi się synek Kacper. Ma już sześć miesięcy i jest świetny. Synek jest jeszcze za młody, by go po Polsce wozić. Jest po prostu małomobilny.
Bo teraz mieszkasz w Warszawie...
— Tak, ale cały czas jestem zameldowany w Dywitach!
Czyli w stolicy waletujesz!?
— Można tak powiedzieć. Waletuję od piętnastu lat, ale jestem mieszkańcem Warmii. Ale przyznam, że najbardziej brakuje mi widoku z okna. Okno domu rodzinnego wychodzi na las, a teraz widzę — jak w każdym dużym mieście — inny dom. Ot, uroki życia w blokowisku. Dlatego widok z okna to moja największa tęsknota. Marzy mi się, by w Warszawie widzieć zieloną przestrzeń — z jeziorem i lasem na horyzoncie. W ogóle jezior mi w Warszawie brakuje. Niby mamy Wisłę, ale by dotrzeć na jej brzegi, trzeba się trochę natrudzić. Muszę przebić się przez Wisłostradę, nastać się w korkach. To nie to samo, że wychodzi się z domu i już się jest na łonie natury. I dlatego — jak tylko cieplej się zrobi — wezmę pod pachę Kacperka i przyjedziemy w rodzinne strony. Niech chłopak trochę pozwiedza.
Skończyłeś polonistykę. Mówią, że to fabryka bezrobotnych... Podzielasz to zdanie?
— Moje doświadczenie mówi, że jest zupełnie inaczej. Filologia polska produkuje prędzej utalentowanych ludzi! Przykład? Poloniści przecież wykonują przeróżne zawody — nie są tylko nauczycielami. Moi znajomi ze studiów są dziennikarzami, pracują w agencjach reklamowych, a jeden jest nawet tłumaczem w Brukseli i pracuje dla Unii Europejskiej. To dowód na to, że poloniści są ludźmi wszechstronnymi i nie interesują się tylko językiem ojczystym. Dla niech nie tylko książki i gramatyka. Według mnie polonistyka to przedłużenie liceum ogólnokształcącego. Daje bardzo dobrą ogólną wiedzę ze wszystkiego.
Ale na polonistyce nie ma chemii i fizyki!
— Bo to przedłużenie profilu humanistycznego. Nie zmienia to faktu, że studia te dają sporą wiedzę o świecie i możliwości rozwijania własnych zainteresowań. Charakteryzują się bogactwem czasu wolnego. Przyszli prawnicy czy lekarze zakuwają ostro, a poloniści albo czytają, albo robią wszystko, co chcą.
A ty — wybierając kierunek — chciałeś zostać poetą, czy belfrem?
— Ależ oczywiście, że poetą. I z tego zrodził się właśnie kabaret! Trzech z nas — ja, Robert Górski i Mikołaj Cieślak — byliśmy poetami i mieliśmy marzenie, by zaistnieć. Tworzyliśmy wtedy gazetę literacką, a nawet wydaliśmy tomik wierszy „Zeszyt w trzy linie”. Ale niestety cieszyliśmy się umiarkowanym zainteresowaniem. Naszą gazetę czytało niewiele osób. Publikowaliśmy wiersze swoje i kilku osób, które się nawinęły.
Czyli pisaliście sobie, a muzom?
— Właściwie tak. Ale wcale nas to nie zadowalało. Pomyśleliśmy: skoro nie chcą nas czytać, więc może będą nas słuchać. I tym sposobem zrobiliśmy pierwszy koncert — złożyliśmy go z naszych satyrycznych wierszy i piosenek. Ludzie to łyknęli, a kabaretowy potwór nas połknął i trzyma w swoim brzuchu do dzisiaj.
Od samego początku występowaliście jako Kabaret Moralnego Niepokoju?
— Nie. Pierwsze dwa programy graliśmy bezimiennie. Potem trzeba było wymyślić nazwę i pojawiła się ta ówczesna. Wymyśliłem ją akurat ja, więc jestem ojcem nazwy! Ale za Chiny nie pamiętam, skąd mi się ona w głowie wzięła. Nie pamiętam.
Kabareciarz powinien ciągle śmieszyć — na scenie, w autobusie, w przychodni. Dajesz radę?
— Nie zamieniłbym się na żaden inny zawód. Myślisz, że górnik albo pracownik supermarketu ma lepiej? Żadna praca nie jest łatwa. Zwłaszcza jak wykonuje się ją w pełnym zaangażowaniu i z rzemieślniczą powagą. Na szczęście kabareciarz też ma wolne od bycia śmiesznym i wtedy ładuje baterie. Gdy wracam do domu, mogę być spokojnym mrukiem. Mam wolne od żartowania. Jestem jak górnik, który po powrocie do domu siada w fotelu, a nie schodzi do piwnicy, by wydobywać węgiel. Z rodziną odpoczywam, ale gdy już jestem w towarzystwie kabaretu, jest cały czas śmiesznie. My się po prostu sami nakręcamy i można przy nas boki zrywać. Tzn. my zrywamy boki, ale czy inni wiedzą, o co nam chodzi? Jak jemy obiad w jakiejś restauracji, żartujemy sobie i śmiejemy sobie w głos, a ludzie na nas patrzą z rogu i nie wiedzą, co zrobić.
Czyli to jest zawód, który poleciłbyś swojemu synowi?
— Wiesz, chyba bym mu odradzał, by został kabareciarzem. Oczywiście nie będę wchodził mu w drogę, a nawet będę kibicował jemu planom i zamiarom. Jednak kabaret — mimo iż to przyjemna praca — obarcza człowieka wielkim ryzykiem. Bo co zrobić w sytuacji, gdy się nie uda? Gdy się nie osiągnie jakiejś pozycji, nie jest już do śmiechu. To zawód wysokiego ryzyka.
A co w chwili, gdy gracie już po raz setny jakiś skecz? Nie przejada wam się wasz humor?
— Nie tyle nam się przejada, ile się w nas wypala. To wypalanie trwa mniej więcej półtora roku, dlatego po tym czasie robimy nowy program. Ale do tego czasu idzie nam nieźle, bo nie odklepujemy tego samego. Inna publiczność, inna sytuacja — to wszystko wpływa na nasze występy.
Nie mogłam się dodzwonić... ani do Kasi Pakosińskiej, ani do Przemka Borkowskiego.
Ja: Dzwonię, dzwonię, a Kabaret Moralnego Niepokoju nie odbiera!
Goga: Bo oni myślą, że to śmieszne jest!
No i wraca swój do swego. Chłopak z Dywit wystąpi w Olsztynie. A do Dywit wstąpi?
— Jasne, że tak! Wstąpi! Nie mogę takiej okazji przegapić.
A często trafia ci się taka okazja?
— Ostatnio coraz rzadziej, bo od jakiegoś czasu rodzice do mnie przyjeżdżają. Pochwalę się, bo niedawno urodził mi się synek Kacper. Ma już sześć miesięcy i jest świetny. Synek jest jeszcze za młody, by go po Polsce wozić. Jest po prostu małomobilny.
Bo teraz mieszkasz w Warszawie...
— Tak, ale cały czas jestem zameldowany w Dywitach!
Czyli w stolicy waletujesz!?
— Można tak powiedzieć. Waletuję od piętnastu lat, ale jestem mieszkańcem Warmii. Ale przyznam, że najbardziej brakuje mi widoku z okna. Okno domu rodzinnego wychodzi na las, a teraz widzę — jak w każdym dużym mieście — inny dom. Ot, uroki życia w blokowisku. Dlatego widok z okna to moja największa tęsknota. Marzy mi się, by w Warszawie widzieć zieloną przestrzeń — z jeziorem i lasem na horyzoncie. W ogóle jezior mi w Warszawie brakuje. Niby mamy Wisłę, ale by dotrzeć na jej brzegi, trzeba się trochę natrudzić. Muszę przebić się przez Wisłostradę, nastać się w korkach. To nie to samo, że wychodzi się z domu i już się jest na łonie natury. I dlatego — jak tylko cieplej się zrobi — wezmę pod pachę Kacperka i przyjedziemy w rodzinne strony. Niech chłopak trochę pozwiedza.
Skończyłeś polonistykę. Mówią, że to fabryka bezrobotnych... Podzielasz to zdanie?
— Moje doświadczenie mówi, że jest zupełnie inaczej. Filologia polska produkuje prędzej utalentowanych ludzi! Przykład? Poloniści przecież wykonują przeróżne zawody — nie są tylko nauczycielami. Moi znajomi ze studiów są dziennikarzami, pracują w agencjach reklamowych, a jeden jest nawet tłumaczem w Brukseli i pracuje dla Unii Europejskiej. To dowód na to, że poloniści są ludźmi wszechstronnymi i nie interesują się tylko językiem ojczystym. Dla niech nie tylko książki i gramatyka. Według mnie polonistyka to przedłużenie liceum ogólnokształcącego. Daje bardzo dobrą ogólną wiedzę ze wszystkiego.
Ale na polonistyce nie ma chemii i fizyki!
— Bo to przedłużenie profilu humanistycznego. Nie zmienia to faktu, że studia te dają sporą wiedzę o świecie i możliwości rozwijania własnych zainteresowań. Charakteryzują się bogactwem czasu wolnego. Przyszli prawnicy czy lekarze zakuwają ostro, a poloniści albo czytają, albo robią wszystko, co chcą.
A ty — wybierając kierunek — chciałeś zostać poetą, czy belfrem?
— Ależ oczywiście, że poetą. I z tego zrodził się właśnie kabaret! Trzech z nas — ja, Robert Górski i Mikołaj Cieślak — byliśmy poetami i mieliśmy marzenie, by zaistnieć. Tworzyliśmy wtedy gazetę literacką, a nawet wydaliśmy tomik wierszy „Zeszyt w trzy linie”. Ale niestety cieszyliśmy się umiarkowanym zainteresowaniem. Naszą gazetę czytało niewiele osób. Publikowaliśmy wiersze swoje i kilku osób, które się nawinęły.
Czyli pisaliście sobie, a muzom?
— Właściwie tak. Ale wcale nas to nie zadowalało. Pomyśleliśmy: skoro nie chcą nas czytać, więc może będą nas słuchać. I tym sposobem zrobiliśmy pierwszy koncert — złożyliśmy go z naszych satyrycznych wierszy i piosenek. Ludzie to łyknęli, a kabaretowy potwór nas połknął i trzyma w swoim brzuchu do dzisiaj.
Od samego początku występowaliście jako Kabaret Moralnego Niepokoju?
— Nie. Pierwsze dwa programy graliśmy bezimiennie. Potem trzeba było wymyślić nazwę i pojawiła się ta ówczesna. Wymyśliłem ją akurat ja, więc jestem ojcem nazwy! Ale za Chiny nie pamiętam, skąd mi się ona w głowie wzięła. Nie pamiętam.
Kabareciarz powinien ciągle śmieszyć — na scenie, w autobusie, w przychodni. Dajesz radę?
— Nie zamieniłbym się na żaden inny zawód. Myślisz, że górnik albo pracownik supermarketu ma lepiej? Żadna praca nie jest łatwa. Zwłaszcza jak wykonuje się ją w pełnym zaangażowaniu i z rzemieślniczą powagą. Na szczęście kabareciarz też ma wolne od bycia śmiesznym i wtedy ładuje baterie. Gdy wracam do domu, mogę być spokojnym mrukiem. Mam wolne od żartowania. Jestem jak górnik, który po powrocie do domu siada w fotelu, a nie schodzi do piwnicy, by wydobywać węgiel. Z rodziną odpoczywam, ale gdy już jestem w towarzystwie kabaretu, jest cały czas śmiesznie. My się po prostu sami nakręcamy i można przy nas boki zrywać. Tzn. my zrywamy boki, ale czy inni wiedzą, o co nam chodzi? Jak jemy obiad w jakiejś restauracji, żartujemy sobie i śmiejemy sobie w głos, a ludzie na nas patrzą z rogu i nie wiedzą, co zrobić.
Czyli to jest zawód, który poleciłbyś swojemu synowi?
— Wiesz, chyba bym mu odradzał, by został kabareciarzem. Oczywiście nie będę wchodził mu w drogę, a nawet będę kibicował jemu planom i zamiarom. Jednak kabaret — mimo iż to przyjemna praca — obarcza człowieka wielkim ryzykiem. Bo co zrobić w sytuacji, gdy się nie uda? Gdy się nie osiągnie jakiejś pozycji, nie jest już do śmiechu. To zawód wysokiego ryzyka.
A co w chwili, gdy gracie już po raz setny jakiś skecz? Nie przejada wam się wasz humor?
— Nie tyle nam się przejada, ile się w nas wypala. To wypalanie trwa mniej więcej półtora roku, dlatego po tym czasie robimy nowy program. Ale do tego czasu idzie nam nieźle, bo nie odklepujemy tego samego. Inna publiczność, inna sytuacja — to wszystko wpływa na nasze występy.
poniedziałek, 15 czerwca 2009
Reksio na cokole: WON z mojego podwórka!
To jedyny stemplujący pies na świecie. Reksio wylizywał też miskę, szczekał, ratował kury, ale i kumplował się z kogutem. Teraz wskoczył na cokół. Pierwszy kundel PRL-u ma swój pomnik. Czy jest z tego dumny?
W kategorii piesków podwórkowych Reksio nie ma sobie równych. Na filmowym ekranie żyje od ponad 40 lat i kochają go dosłownie wszyscy. Ja na pewno. Pałam do niego wielką sympatią, oj pałam! Bielsko-Biała też pała. Właśnie stanął tam pomnik tego psiego bohatera animowanki.
Reksio, który zszedł z ekranu telewizora na ziemię, jest rzeźbą wykonaną z kamienia. Figurka ma ok. 80 cm wysokości. Piesek uwieczniony jest w pozycji stojącej, z jedną łapką uniesioną do góry. Gdy patrzę na zdjęcie, do głowy przychodzi mi jedna myśl — Reksio mówi: WON z mojego podwórka!
Kompozycja oraz proporcje figurki konsultowane były z żoną twórcy postaci Reksia — Heleną Marszałek-Filek. Czyżby pani Hela też mówiła: WON z mojego podwórka? Dajcie mi od Reksia odpocząć?
Rzeźba jest pokryta specjalną substancją, która uchroni ją przed korozją. Jest też odporna na wandali. Została też przykręcona potężnymi śrubami do fontanny, więc nawet złomiarz-atleta nie da sobie z nią rady. Na Reksia nie ma więc silnych! Może stąd ten wyganiający palec reksiowy?
Polak lubi sentymenty. W Pacanowie buduje się właśnie Europejskie Centrum Bajki, którego otwarcie zaplanowano na wrzesień tego roku. Czyżby to był nasz PRL-owski Disnayland? Ale przyznam — pojadę. Reksio jest moim ulubieńcem. W czołówce stoi też Miś Coralgol, ale ten z klapniętym uchem też jest niczego sobie. Co prawda nie jest ani przystojny, ani przesadnie inteligentny, ale nago nie sypia, więc Miś Uszatek reprezentuje poglądy misiów starej daty. A takie misie są najlepsze. Sentymenty nie lubią nagości.
A co z Olsztynem? Przez 20 lat od upadku PRL-u nie doczekaliśmy się tu dzieła na tyle wybitnego i rozpoznawalnego, by stało się wizytówką miasta. Nawet siedzący tyłem do starówki Mikołaj Kopernik nie chwyta za serce.
Ławek w Olsztynie jednak wielu nie uświadczysz. Ale marnych pomników jest za to cała masa. Broni się jedynie pomnik „Małego widza” przy Olsztyńskim Teatrze Lalek, ale nie stoi on na turystycznej trasie przyjezdnych. Ale dla chcącego, nic trudnego.
Reksio, obok Bolka i Lolka, to najsłynniejszy bohater kreskówek bielskiego Studia Filmów Rysunkowych. Filmy o jego przygodach powstały w latach 1967-1988. Serial liczy aż 65 odcinków. Sympatyczny psiak nazywany był żartobliwie najsłynniejszym kundlem PRL-u, choć wiele osób twierdzi, że to nie mieszaniec, ale rasowy sznaucer.
Przeczytaj:
7 polskich dobranocek wszech czasów
W kategorii piesków podwórkowych Reksio nie ma sobie równych. Na filmowym ekranie żyje od ponad 40 lat i kochają go dosłownie wszyscy. Ja na pewno. Pałam do niego wielką sympatią, oj pałam! Bielsko-Biała też pała. Właśnie stanął tam pomnik tego psiego bohatera animowanki.
Reksio, który zszedł z ekranu telewizora na ziemię, jest rzeźbą wykonaną z kamienia. Figurka ma ok. 80 cm wysokości. Piesek uwieczniony jest w pozycji stojącej, z jedną łapką uniesioną do góry. Gdy patrzę na zdjęcie, do głowy przychodzi mi jedna myśl — Reksio mówi: WON z mojego podwórka!
Kompozycja oraz proporcje figurki konsultowane były z żoną twórcy postaci Reksia — Heleną Marszałek-Filek. Czyżby pani Hela też mówiła: WON z mojego podwórka? Dajcie mi od Reksia odpocząć?
Rzeźba jest pokryta specjalną substancją, która uchroni ją przed korozją. Jest też odporna na wandali. Została też przykręcona potężnymi śrubami do fontanny, więc nawet złomiarz-atleta nie da sobie z nią rady. Na Reksia nie ma więc silnych! Może stąd ten wyganiający palec reksiowy?
Polak lubi sentymenty. W Pacanowie buduje się właśnie Europejskie Centrum Bajki, którego otwarcie zaplanowano na wrzesień tego roku. Czyżby to był nasz PRL-owski Disnayland? Ale przyznam — pojadę. Reksio jest moim ulubieńcem. W czołówce stoi też Miś Coralgol, ale ten z klapniętym uchem też jest niczego sobie. Co prawda nie jest ani przystojny, ani przesadnie inteligentny, ale nago nie sypia, więc Miś Uszatek reprezentuje poglądy misiów starej daty. A takie misie są najlepsze. Sentymenty nie lubią nagości.
A co z Olsztynem? Przez 20 lat od upadku PRL-u nie doczekaliśmy się tu dzieła na tyle wybitnego i rozpoznawalnego, by stało się wizytówką miasta. Nawet siedzący tyłem do starówki Mikołaj Kopernik nie chwyta za serce.
W Olsztynie po 1989 r. powstało ok. 30 różnych tablic i pomników. Często były to inicjatywy niewielkich grup ludzi, które miały pomysł budowy pamiątkowego obiektu, ale brakowało im pieniędzy, żeby sprawę doprowadzić samemu do końca.
— Nie przypominam sobie przypadku, żeby ktoś przeznaczył wystarczająco duże pieniądze i dał artystom tyle czasu, ile potrzebują na pracę twórczą nad przygotowywanym dziełem — przyznaje Anna Juszczyszyn, miejski konserwator zabytków.
Dlatego dominuje bylejakość. (...) Mamy za to powtarzające się wszędzie schematy. Ktoś kiedyś wymyślił ławeczkę z Tuwimem, to teraz wszyscy w miastach robią ławeczki.
(Brzydkich pomników ci u nas dostatek)
Ławek w Olsztynie jednak wielu nie uświadczysz. Ale marnych pomników jest za to cała masa. Broni się jedynie pomnik „Małego widza” przy Olsztyńskim Teatrze Lalek, ale nie stoi on na turystycznej trasie przyjezdnych. Ale dla chcącego, nic trudnego.
Reksio, obok Bolka i Lolka, to najsłynniejszy bohater kreskówek bielskiego Studia Filmów Rysunkowych. Filmy o jego przygodach powstały w latach 1967-1988. Serial liczy aż 65 odcinków. Sympatyczny psiak nazywany był żartobliwie najsłynniejszym kundlem PRL-u, choć wiele osób twierdzi, że to nie mieszaniec, ale rasowy sznaucer.
Przeczytaj:
7 polskich dobranocek wszech czasów
niedziela, 14 czerwca 2009
Olsztyn w czołówce czerwonych świateł
Polak mądry po szkodzie? Nie, olsztyniak mądry po szkodzie. Najpierw urzędnicy nastawiali czerwonych świateł, a teraz sprawdzają, czy są potrzebne. Brawo!
Olsztyn ma niespełna trzykilometrową ulicę Sikorskiego, na której stoi osiem sygnalizacji świetlnych. Aż pięć świateł stoi na kilometrowym odcinku. Ostatnie stanęło kilka dni temu na mało uczęszczanym skrzyżowaniu. Kierowcy się wściekli, trąbią na urzędników ile wlezie. W końcu…
Panie prezydencie, a nie wierzył pan kierowcom!
A jednak coś się ruszy! Ale panie prezydencie, proszę zwrócić uwagę na jeden fakt — pan na ósmych światłach zjawił się z samego rana, a tu wielka pardubicka dzieje się ok. godz. 7, a potem ok. godz. 15. Niech pan zjawi się wtedy… Ale radzę nie umawiać się z nikim na konkretną godzinę, bo — z ręką na sercu — spóźni się pan.
Panie prezydencie, a może spotka się pan z internautami? Mają wiele do powiedzenia. Pomysły wyciągają jak z rękawa:
Nowe światła są 73 sygnalizacją, która stanęła w Olsztynie. Czy była/jest potrzebna?
Przeczytaj:
Fala czerwonych świateł zalewa Olsztyn
Olsztyn ma niespełna trzykilometrową ulicę Sikorskiego, na której stoi osiem sygnalizacji świetlnych. Aż pięć świateł stoi na kilometrowym odcinku. Ostatnie stanęło kilka dni temu na mało uczęszczanym skrzyżowaniu. Kierowcy się wściekli, trąbią na urzędników ile wlezie. W końcu…
…prezydent Piotr Grzymowicz pojechał w to miejsce, by ocenić, ile jest prawdy w krytyce ze strony kierowców. — Przyjechałem tuż przed godz. 6. To, co zobaczyłem, zaskoczyło mnie. Ruch był mały, a światła paliły się normalnie i samochody jadące ul. Sikorskiego musiały się zatrzymywać na czerwonym — opowiada prezydent.
Panie prezydencie, a nie wierzył pan kierowcom!
— W przyszły piątek zbierze się miejska komisja bezpieczeństwa ruchu drogowego. Na niej policja przedstawi swoje uwagi co do zmian w pracy sygnalizacji. Na tej podstawie podejmę kolejne kroki — stwierdza Piotr Grzymowicz.
(Urzędnicy sprawdzą czy potrzebne są światła)
A jednak coś się ruszy! Ale panie prezydencie, proszę zwrócić uwagę na jeden fakt — pan na ósmych światłach zjawił się z samego rana, a tu wielka pardubicka dzieje się ok. godz. 7, a potem ok. godz. 15. Niech pan zjawi się wtedy… Ale radzę nie umawiać się z nikim na konkretną godzinę, bo — z ręką na sercu — spóźni się pan.
Panie prezydencie, a może spotka się pan z internautami? Mają wiele do powiedzenia. Pomysły wyciągają jak z rękawa:
Proponowałbym jako środek rozjaśniający w urzędniczych mózgownicach obowiązkowe zakwaterowanie — dajmy na to na miesiąc np. w H&B przy ul. Wilczyńskiego — tych, którzy decydują w mieście o lokalizacji kolejnych sygnalizacji. Być może próba przeżycia w tak krótkim czasie tego, co jest nam dane przeżywać na co dzień, chociaż trochę ułatwi zrozumienie, o czym mówimy. Wszystko sprowadza się do całkowitego braku synchronizacji świateł. To chore, by w XXI wieku nikt nie potrafił odpowiednio ich ustawić! Przy tak małych odległościach między kolejnymi światłami i braku synchronizacji, zawsze będą tworzyć się korki. Bo jeśli na jednym skrzyżowaniu jest światło zielone, a 50 czy 100 metrów dalej czerwone, to po wjechaniu około 20 samochodów na każdym pasie i tak wszyscy stoją, chociaż dalej pali im się zielone światło, bo nie mogą wjechać dalej ze względu na w/w blokadę. Podobnie skrzyżowanie Sikorskiego z Minakowskiego: czy tak trudno zamontować przy wyjeździe z Minakowskiego pętlę indukcyjną, która na chwilę zatrzymywałaby ruch na Sikorskiego, by przepuścić jeden czy dwa samochody stojące na pętli, nie zaś systematycznie hamować ruch dla dziesiątek czy setek samochodów stojących w korku na Sikorskiego, gdy od strony ulicy Minakowskiego nie ma żadnego pojazdu?
(komentarz andakona)
Jeżdżę co dzień ul. Sikorskiego i nigdy nie stałem na skręcie dłużej niż minutę, a teraz wjazd — jak i cała Sikorskiego — zablokowała się. Wypadałoby wreszcie, by komisja do spraw bezpieczeństwa pomyślała o ludziach, a nie podejmowała bzdurne decyzje (…) Olsztyn jest w czołówce w Polsce pod względem ilości sygnalizacji świetlnych — chyba decydentom zależy na sparaliżowaniu miasta!
(Olsztyn: Zakorkowana Sikorskiego)
Nowe światła są 73 sygnalizacją, która stanęła w Olsztynie. Czy była/jest potrzebna?
Przeczytaj:
Fala czerwonych świateł zalewa Olsztyn
sobota, 13 czerwca 2009
Rzuceni na głęboką wodę, czyli regaty dziennikarzy w Olsztynie
Na kilka godzin odstawiliśmy komputery, a chwyciliśmy za szoty. Nie zlękliśmy się deszczu i z zapałem ruszyliśmy po zwycięstwo. Ale zamiast złotego medalu, dali nam srebrny talerz.
Deszcz. Nic, tylko deszcz. Leje się z nieba, ale wszyscy stawiają się na plaży miejskiej punktualnie. Najpierw losujemy łódki, potem przygotowujemy je do startu. To dla mnie nowość. Niby mieszkam w mieście jedenastu jezior, ale nigdy żaglówką nie płynęłam. Były kajaki, rowery wodne… A teraz Omega. Voila! Startuję w czerwonych barwach, czyli jako "Nasz Olsztyniak".
Godz. 11. Start! Dziewięć drużyn łapie wiatr w żagle. Raz wieje, innym razem słychać tylko przekleństwa. Ale jakoś się kręci. Pogoda nas nie rozpieszcza, a wręcz testuje. Ale dziennikarz ma twardy tyłek, więc nie ma na niego bata. Dlatego płynie jak z bata strzelił.
Pierwsze Otwarte Mistrzostwa Olsztyna Dziennikarzy w Żeglarstwie to dziewicza impreza w stolicy Warmii i Mazur, ale nie na… Warmii i Mazurach. Corocznym hitem są ogólnopolskie wyścigi mediów w Mikołajkach. Szefem tych regat jest Jerzy Iwaszkiewicz, z którym zamieniłam kilka zdań na ten temat. Nic ciekawszego o regatach nie wymyślę, więc cytuję:
Przed nami Mistrzostwa Dziennikarzy. Nie wystarczą im pióra i mikrofony? Muszą lać wodę podczas regat?
— Woda to najlepsze miejsce, by odpocząć. Pływamy bez przerwy na tych samych żaglówkach typu Omega. Bo gdy się płynie, słychać wodę i wiatr. Po prostu słychać, że się płynie! A nie że się na przykład jedzie samochodem przez Nowy Świat. Bo wiele nowoczesnych żaglówek przypomina teraz ciche samochody. A Omega jest pod tym względem niezastąpiona i nigdy się nie zestarzeje. Zawsze jest świeżuteńka.
Jak wyglądają zawody dziennikarzy? Zapewne nie jest to wyścig szczurów...
— Niczym się nasze regaty nie różnią od innych regat. Nie ma ułatwień, trzymamy się regulaminu.
Nasza ekipa dopłynęła do mety na szóstej pozycji. Pierwsza była załoga TVO Olsztyn, tuż za nią Radio UWM FM, a trzecie miejsce zgarnęło „Nowe Życie Olsztyna”. Jako ostatni przypłynęli rzecznicy prasowi. Z łódek wyszli jednak z podniesionymi głowami: jesteśmy pierwsi wśród rzeczników! Racja! Ale dowodzi to też, że dziennikarz szybszy jest od rzecznika nawet na wodzie. Voila!
Najlepsi dostali medale, a wszyscy wyróżnienia — srebrne talerze. Trzeba więc startować za rok — może dadzą złote widelce!?
Deszcz nie zniweczył niczyjej pogody ducha. Było fantastycznie!
> Zobacz zdjęcia z regat
Deszcz. Nic, tylko deszcz. Leje się z nieba, ale wszyscy stawiają się na plaży miejskiej punktualnie. Najpierw losujemy łódki, potem przygotowujemy je do startu. To dla mnie nowość. Niby mieszkam w mieście jedenastu jezior, ale nigdy żaglówką nie płynęłam. Były kajaki, rowery wodne… A teraz Omega. Voila! Startuję w czerwonych barwach, czyli jako "Nasz Olsztyniak".
Godz. 11. Start! Dziewięć drużyn łapie wiatr w żagle. Raz wieje, innym razem słychać tylko przekleństwa. Ale jakoś się kręci. Pogoda nas nie rozpieszcza, a wręcz testuje. Ale dziennikarz ma twardy tyłek, więc nie ma na niego bata. Dlatego płynie jak z bata strzelił.
Pierwsze Otwarte Mistrzostwa Olsztyna Dziennikarzy w Żeglarstwie to dziewicza impreza w stolicy Warmii i Mazur, ale nie na… Warmii i Mazurach. Corocznym hitem są ogólnopolskie wyścigi mediów w Mikołajkach. Szefem tych regat jest Jerzy Iwaszkiewicz, z którym zamieniłam kilka zdań na ten temat. Nic ciekawszego o regatach nie wymyślę, więc cytuję:
Przed nami Mistrzostwa Dziennikarzy. Nie wystarczą im pióra i mikrofony? Muszą lać wodę podczas regat?
— Woda to najlepsze miejsce, by odpocząć. Pływamy bez przerwy na tych samych żaglówkach typu Omega. Bo gdy się płynie, słychać wodę i wiatr. Po prostu słychać, że się płynie! A nie że się na przykład jedzie samochodem przez Nowy Świat. Bo wiele nowoczesnych żaglówek przypomina teraz ciche samochody. A Omega jest pod tym względem niezastąpiona i nigdy się nie zestarzeje. Zawsze jest świeżuteńka.
Jak wyglądają zawody dziennikarzy? Zapewne nie jest to wyścig szczurów...
— Niczym się nasze regaty nie różnią od innych regat. Nie ma ułatwień, trzymamy się regulaminu.
Nasza ekipa dopłynęła do mety na szóstej pozycji. Pierwsza była załoga TVO Olsztyn, tuż za nią Radio UWM FM, a trzecie miejsce zgarnęło „Nowe Życie Olsztyna”. Jako ostatni przypłynęli rzecznicy prasowi. Z łódek wyszli jednak z podniesionymi głowami: jesteśmy pierwsi wśród rzeczników! Racja! Ale dowodzi to też, że dziennikarz szybszy jest od rzecznika nawet na wodzie. Voila!
Najlepsi dostali medale, a wszyscy wyróżnienia — srebrne talerze. Trzeba więc startować za rok — może dadzą złote widelce!?
Deszcz nie zniweczył niczyjej pogody ducha. Było fantastycznie!
> Zobacz zdjęcia z regat
piątek, 12 czerwca 2009
Chcesz zjeść rybę w Olsztynie? To ją złap!
— Ludzie pytają o bar mleczny, bo wszystkie miasta mają, a Olsztyn w centrum karmi nas bankami. I ryby brakuje! — słyszę, gdy wypuszczam się w Olsztyn, udając turystkę. I jaki wniosek z mojej podróży w miasto? Ciężki jest żywot przyjezdnego.
— Gdzie mogę zaparkować rower? — szukam jakiegoś stojaka na starówce, ale nic nie rzuca mi się w oczy. Wszystkie rowery poprzypinane są do barierek albo słupków. Czyżby ktoś zapomniał o parkujących cyklistach? Dostrzegam dziewczynę, która akurat przypina rower do znaku drogowego.
— Nie ma tu stojaków?
— Jest tylko jeden, ale mam za grube koła, więc muszę szukać czegoś innego. Po starówce w ogóle nie można jeździć rowerami. Trzeba je prowadzić. Ale ja nie przestrzegam tej zasady. Mam oczy dookoła głowy i jak widzę policjantów, schodzę z roweru.
— Znasz jakieś trasy? Chciałabym wyskoczyć gdzieś na wycieczkę.
— W Olsztynie nie ma nic ciekawego. Wiem, co mówię, bo dużo jeżdżę. Raz chciałam okrążyć Jezioro Krzywe, ale straciłam nerwy. Są tam okropne ścieżki. W okolicach plaży miejskiej powinni coś zrobić — tyle ludzi tamtędy jeździ. Nie polecam.
— A gdzieś indziej? Może okolice Łyny?
— Raz chciałam umilić sobie drogę i jechałam do Lasu Miejskiego zamiast przez miasto ścieżką wzdłuż Łyny. I musiałam trzy razy przenosić rower, bo leżały zwalone drzewa.
— A ścieżki rowerowe macie? Bo w okolicy centrum żadnej nie zauważyłam.
— Mamy, ale niewiele. To też nie jest silna strona Olsztyna.
— Nie załamuj mnie! Czyżby w Olsztynie z roweru nici?
— Polecam wypady za miasto. Sprawdzone i udane — jedź w stronę Bartążka albo do Klebarka. Ale dobry jest też spacer po Olsztynie.
Przypinam więc rower do barierki i zawierzam swoim nogom. Ale gdzie iść? Potrzebna mi informacja turystyczna.
Palcem po mapie
O zgrozo, informacja jest czynna zaledwie do godz. 17. Czyli, że wieczorami koniec języka za przewodnika?
— Co ciekawego mogę zobaczyć w Olsztynie? — pytam już w drzwiach. Podchodzi do mnie młody chłopak i wręcza mapkę leżącą na blacie, którą mogę wziąć sobie sama.
— Tu ma pani wszystkie atrakcje — celuje palcem w sam środek mapy. — Wystarczy odwrócić, by znaleźć krótkie notki o zabytkach.
— A może powie pan coś więcej?
— Dam pani mapkę regionu. Po drugiej stronie też jest legenda i dodatkowo zdjęcia ciekawych miejsc Warmii i Mazur.
Wychodząc zerkam na szklany regał z gadżetami. Widzę kilka nieciekawych laleczek i drewniany statek.
— A pamiątki z Olsztyna są tylko takie?
— Więcej jest w Cepelii. W samym centrum starówki...
Kopernik jak Che Guevara
W samym sercu Starego Miasta stoi stragan zawalony książkami. Wzrok przyciągają powiewające białe koszulki z Kopernikiem. W rogu gęsto poustawiane kubki z wizerunkiem astronoma i berety z napisem "Warmia". Mierzę jeden, drugi — albo za duży, albo za mały.
— I tak największe wzięcie mają koszulki — zahacza mnie sprzedawca Paweł Pakuła. — Kopernik podobny do Che Guevary ludziom się podoba. W ten sposób starostwo powiatowe promuje region.
— A kupują częściej Polacy, czy turyści z zagranicy?
— Nie ma reguły. I Niemcy, i Francuzi, i warszawiacy, i ci z Krakowa.
— A nie pytają, co można tu zwiedzić?
— Pewnie, że pytają. I ja mam dla nich przygotowaną trasę. Mówię im tak: od fontanny idźcie do Wysokiej Bramy, potem zejdźcie na Targ Rybny. Tam stoi św. Jakub, więc można zrobić sobie z nim zdjęcie. Można też wejść do Domu „Gazety Olsztyńskiej” — dawnego budynku redakcji i drukarni gazety. Stamtąd tylko krok do kościoła ewangelickiego. Tuż obok siedzi Kopernik. Można usiąść mu na kolanach. Potem trzeba zajrzeć na zamek i muzeum. Dalej radzę iść do Casablanki, zwiedzić park, kościół garnizonowy i kierować się w stronę mostu Jana. Tam stoi Jan Nepomucen, z nim też można sobie zrobić zdjęcie. Stamtąd rzut beretem do katedry.
— Jesteś lepszy niż informacja turystyczna!
Niedosyt zabytków
Trafiam na zamek, korci mnie muzeum. Niestety, wyprzedza mnie zgraja przedszkolaków. Jak tu zwiedzać w towarzystwie hałasujących dzieciaków? Podchodzę do kasy i pytam o muzealne atrakcje.
— Mamy zbroje i malarstwo — zachęca mnie pani z okienka.
— Tylko? A na wieżę mogę wejść?
— Za 3 zł może pani zwiedzić tylko samą wieżę. Bilet normalny do muzeum i na wieżę kosztuje 9 zł.
— A ulotkę dostanę? Wrócę tu, jak dzieciaki sobie pójdą.
Dostaję karteczkę: "Muzeum Warmii i Mazur posiada osiem oddziałów. Siedziba w Olsztynie powstała w 1945 roku. Muzeum gromadzi pamiątki przeszłości regionu z zakresu"... bla bla bla. Nic ciekawego. Szkoda papieru. Ulotka mnie nie zachęca. Wrócić tu, czy nie wrócić? Muzeum jest czynne tylko do godz. 17. Tak wcześnie zamykają?
— Co ciekawego mogę zobaczyć w Olsztynie? — zaczepiam starszego pana maszerującego z wnuczką.
— A zamek się pani nie podoba?
— Zamek już zwiedziłam, ale mam niedosyt.
— Przecież w Olsztynie jest jedenaście jezior! Żadne miasto tylu nie ma, więc trzeba sobie popływać. Łódką, rowerem wodnym, kajakiem... Olsztyn to miasto wody!
Wody? To może zjem rybkę?
Olsztyn bez ryby
Krążę po centrum, a smażalni ryb ani widu, ani słuchu. O pomoc proszę kwiaciarkę ze starówki.
— Nie pani jedyna pyta o rybkę! W pobliżu pani nie znajdzie. W Olsztynie ryby smażą tylko w jednym miejscu, na Kołobrzeskiej.
— Sądząc po nazwie to pewnie gdzieś nad brzegiem jeziora.
— A skąd! — wtrąca się jakiś facet. — To nawet nie jest centrum miasta. A nie lepiej zjeść sushi? Jest na starówce.
— Wolę polską rybę.
— Ludzie pytają też o bar mleczny, bo wszystkie miasta mają, a Olsztyn w centrum karmi nas tylko bankami — dodaje kwiaciarka. — Turystom brakuje taniego jedzenia. I ryby brakuje, to przede wszystkim!
— To nic taniego nie zjem w centrum?
— Zupę pani pochlipie albo zje naleśnika — tłumaczy facet. — Ale naleśniki o niebo lepsze są w Toruniu. A tej smażalni niech pani nawet nie szuka, bo to mała buda z plastikowymi widelcami. Weźmie pani wędkę i sama sobie złowi.
Kufle z napisami
Z obiadu nici. Ale w zamian schrupię rzodkiewieczkę. Pod filarami jakaś babcia sprzedaje skarby ze swojego ogródka i zachęca mnie do kupna. Nabieram apetytu i biorę bukiet czerwonych kul. Za dwa złote.
— Ale nie mam wydać! — martwi się babinka, gdy daję jej piątaka. Muszę więc rozmienić, nie ma zmiłuj! Zachodzę do jednego sklepu, drugiego — nikt nie ma drobnych. Kasy puste? Portfele też? Kryzys, czy lenistwo? Wpadam do Cepelii (reklamowanej w informacji turystycznej) — też nie mają. Ale za to tłumy tandetnych pamiątek stoją na półkach.
— Kupię u pań typowo olsztyńską pamiątkę?
— Jaką?
— Paryż ma miniaturki wieży Eiffla. A Olsztyn ma coś, co wyróżnia miasto?
— Nie ma nic. Tylko kufle z napisami, magnesy i talerze.
— A ludzie pytają o coś charakterystycznego?
— I to jak pytają! Potrzeba jest, ale nie ma nam kto zrobić takiej pamiątki.
— Szkoda. Kufla nie kupię, bo pić z niego nie będą. Nie zachęcają zresztą...
— Ludzie wszystko biorą, rzecz gustu.
Wychodzę i słyszę jak uliczny grajek rzępoli na gitarze. Każdego, kto obok niego przechodzi, prosi o grosika. Rozmieniam w końcu piątaka i zagryzam rzodkiewki. I pytam w duchu: czy rozgryzłam też Olsztyn? Ciężki turysta ma żywot, gdy tu przyjedzie. Potwierdza to straganowa sprzedawczyni bursztynów, która siedzi przed kartonikiem „Ich spreche deutsch”.
— O, mówi pani po niemiecku!
— Po polsku też mówię. Co pani podać?
— Nic, ciekawa jestem, czy dużo zagląda do pani turystów.
— Jest ich coraz mniej. Miasto się nie promuje, więc wybierają inne regiony. A wie pani, po bursztyn to można i jechać nad morze...
— Gdzie mogę zaparkować rower? — szukam jakiegoś stojaka na starówce, ale nic nie rzuca mi się w oczy. Wszystkie rowery poprzypinane są do barierek albo słupków. Czyżby ktoś zapomniał o parkujących cyklistach? Dostrzegam dziewczynę, która akurat przypina rower do znaku drogowego.
— Nie ma tu stojaków?
— Jest tylko jeden, ale mam za grube koła, więc muszę szukać czegoś innego. Po starówce w ogóle nie można jeździć rowerami. Trzeba je prowadzić. Ale ja nie przestrzegam tej zasady. Mam oczy dookoła głowy i jak widzę policjantów, schodzę z roweru.
— Znasz jakieś trasy? Chciałabym wyskoczyć gdzieś na wycieczkę.
— W Olsztynie nie ma nic ciekawego. Wiem, co mówię, bo dużo jeżdżę. Raz chciałam okrążyć Jezioro Krzywe, ale straciłam nerwy. Są tam okropne ścieżki. W okolicach plaży miejskiej powinni coś zrobić — tyle ludzi tamtędy jeździ. Nie polecam.
— A gdzieś indziej? Może okolice Łyny?
— Raz chciałam umilić sobie drogę i jechałam do Lasu Miejskiego zamiast przez miasto ścieżką wzdłuż Łyny. I musiałam trzy razy przenosić rower, bo leżały zwalone drzewa.
— A ścieżki rowerowe macie? Bo w okolicy centrum żadnej nie zauważyłam.
— Mamy, ale niewiele. To też nie jest silna strona Olsztyna.
— Nie załamuj mnie! Czyżby w Olsztynie z roweru nici?
— Polecam wypady za miasto. Sprawdzone i udane — jedź w stronę Bartążka albo do Klebarka. Ale dobry jest też spacer po Olsztynie.
Przypinam więc rower do barierki i zawierzam swoim nogom. Ale gdzie iść? Potrzebna mi informacja turystyczna.
Palcem po mapie
O zgrozo, informacja jest czynna zaledwie do godz. 17. Czyli, że wieczorami koniec języka za przewodnika?
— Co ciekawego mogę zobaczyć w Olsztynie? — pytam już w drzwiach. Podchodzi do mnie młody chłopak i wręcza mapkę leżącą na blacie, którą mogę wziąć sobie sama.
— Tu ma pani wszystkie atrakcje — celuje palcem w sam środek mapy. — Wystarczy odwrócić, by znaleźć krótkie notki o zabytkach.
— A może powie pan coś więcej?
— Dam pani mapkę regionu. Po drugiej stronie też jest legenda i dodatkowo zdjęcia ciekawych miejsc Warmii i Mazur.
Wychodząc zerkam na szklany regał z gadżetami. Widzę kilka nieciekawych laleczek i drewniany statek.
— A pamiątki z Olsztyna są tylko takie?
— Więcej jest w Cepelii. W samym centrum starówki...
Kopernik jak Che Guevara
W samym sercu Starego Miasta stoi stragan zawalony książkami. Wzrok przyciągają powiewające białe koszulki z Kopernikiem. W rogu gęsto poustawiane kubki z wizerunkiem astronoma i berety z napisem "Warmia". Mierzę jeden, drugi — albo za duży, albo za mały.
— I tak największe wzięcie mają koszulki — zahacza mnie sprzedawca Paweł Pakuła. — Kopernik podobny do Che Guevary ludziom się podoba. W ten sposób starostwo powiatowe promuje region.
— A kupują częściej Polacy, czy turyści z zagranicy?
— Nie ma reguły. I Niemcy, i Francuzi, i warszawiacy, i ci z Krakowa.
— A nie pytają, co można tu zwiedzić?
— Pewnie, że pytają. I ja mam dla nich przygotowaną trasę. Mówię im tak: od fontanny idźcie do Wysokiej Bramy, potem zejdźcie na Targ Rybny. Tam stoi św. Jakub, więc można zrobić sobie z nim zdjęcie. Można też wejść do Domu „Gazety Olsztyńskiej” — dawnego budynku redakcji i drukarni gazety. Stamtąd tylko krok do kościoła ewangelickiego. Tuż obok siedzi Kopernik. Można usiąść mu na kolanach. Potem trzeba zajrzeć na zamek i muzeum. Dalej radzę iść do Casablanki, zwiedzić park, kościół garnizonowy i kierować się w stronę mostu Jana. Tam stoi Jan Nepomucen, z nim też można sobie zrobić zdjęcie. Stamtąd rzut beretem do katedry.
— Jesteś lepszy niż informacja turystyczna!
Niedosyt zabytków
Trafiam na zamek, korci mnie muzeum. Niestety, wyprzedza mnie zgraja przedszkolaków. Jak tu zwiedzać w towarzystwie hałasujących dzieciaków? Podchodzę do kasy i pytam o muzealne atrakcje.
— Mamy zbroje i malarstwo — zachęca mnie pani z okienka.
— Tylko? A na wieżę mogę wejść?
— Za 3 zł może pani zwiedzić tylko samą wieżę. Bilet normalny do muzeum i na wieżę kosztuje 9 zł.
— A ulotkę dostanę? Wrócę tu, jak dzieciaki sobie pójdą.
Dostaję karteczkę: "Muzeum Warmii i Mazur posiada osiem oddziałów. Siedziba w Olsztynie powstała w 1945 roku. Muzeum gromadzi pamiątki przeszłości regionu z zakresu"... bla bla bla. Nic ciekawego. Szkoda papieru. Ulotka mnie nie zachęca. Wrócić tu, czy nie wrócić? Muzeum jest czynne tylko do godz. 17. Tak wcześnie zamykają?
— Co ciekawego mogę zobaczyć w Olsztynie? — zaczepiam starszego pana maszerującego z wnuczką.
— A zamek się pani nie podoba?
— Zamek już zwiedziłam, ale mam niedosyt.
— Przecież w Olsztynie jest jedenaście jezior! Żadne miasto tylu nie ma, więc trzeba sobie popływać. Łódką, rowerem wodnym, kajakiem... Olsztyn to miasto wody!
Wody? To może zjem rybkę?
Olsztyn bez ryby
Krążę po centrum, a smażalni ryb ani widu, ani słuchu. O pomoc proszę kwiaciarkę ze starówki.
— Nie pani jedyna pyta o rybkę! W pobliżu pani nie znajdzie. W Olsztynie ryby smażą tylko w jednym miejscu, na Kołobrzeskiej.
— Sądząc po nazwie to pewnie gdzieś nad brzegiem jeziora.
— A skąd! — wtrąca się jakiś facet. — To nawet nie jest centrum miasta. A nie lepiej zjeść sushi? Jest na starówce.
— Wolę polską rybę.
— Ludzie pytają też o bar mleczny, bo wszystkie miasta mają, a Olsztyn w centrum karmi nas tylko bankami — dodaje kwiaciarka. — Turystom brakuje taniego jedzenia. I ryby brakuje, to przede wszystkim!
— To nic taniego nie zjem w centrum?
— Zupę pani pochlipie albo zje naleśnika — tłumaczy facet. — Ale naleśniki o niebo lepsze są w Toruniu. A tej smażalni niech pani nawet nie szuka, bo to mała buda z plastikowymi widelcami. Weźmie pani wędkę i sama sobie złowi.
Kufle z napisami
Z obiadu nici. Ale w zamian schrupię rzodkiewieczkę. Pod filarami jakaś babcia sprzedaje skarby ze swojego ogródka i zachęca mnie do kupna. Nabieram apetytu i biorę bukiet czerwonych kul. Za dwa złote.
— Ale nie mam wydać! — martwi się babinka, gdy daję jej piątaka. Muszę więc rozmienić, nie ma zmiłuj! Zachodzę do jednego sklepu, drugiego — nikt nie ma drobnych. Kasy puste? Portfele też? Kryzys, czy lenistwo? Wpadam do Cepelii (reklamowanej w informacji turystycznej) — też nie mają. Ale za to tłumy tandetnych pamiątek stoją na półkach.
— Kupię u pań typowo olsztyńską pamiątkę?
— Jaką?
— Paryż ma miniaturki wieży Eiffla. A Olsztyn ma coś, co wyróżnia miasto?
— Nie ma nic. Tylko kufle z napisami, magnesy i talerze.
— A ludzie pytają o coś charakterystycznego?
— I to jak pytają! Potrzeba jest, ale nie ma nam kto zrobić takiej pamiątki.
— Szkoda. Kufla nie kupię, bo pić z niego nie będą. Nie zachęcają zresztą...
— Ludzie wszystko biorą, rzecz gustu.
Wychodzę i słyszę jak uliczny grajek rzępoli na gitarze. Każdego, kto obok niego przechodzi, prosi o grosika. Rozmieniam w końcu piątaka i zagryzam rzodkiewki. I pytam w duchu: czy rozgryzłam też Olsztyn? Ciężki turysta ma żywot, gdy tu przyjedzie. Potwierdza to straganowa sprzedawczyni bursztynów, która siedzi przed kartonikiem „Ich spreche deutsch”.
— O, mówi pani po niemiecku!
— Po polsku też mówię. Co pani podać?
— Nic, ciekawa jestem, czy dużo zagląda do pani turystów.
— Jest ich coraz mniej. Miasto się nie promuje, więc wybierają inne regiony. A wie pani, po bursztyn to można i jechać nad morze...
Subskrybuj:
Posty (Atom)